Zazwyczaj się nie udaje.
Moje ulubione repetycje to pojedyncze dźwięki. Pani staje i robi:
- A! A! A!
Klasa powtarza:
- A! A! A!
Super, teraz E! E! E! Potem I! I! I!
Na moje drobne sugestie, że niczego im to nie da, już niech słowa powtarzają, dowiedziałem się, że przecież to kluczowe. Więc wszyscy uczniowie spędzają hektary czasu na powtarzaniu samogłosek.
Nie pomaga też wpajanie wszystkim uczniom dokładnie tych samych odpowiedzi. Owocuje to tak ciekawymi dialogami:
- Jakie warzywa lubisz?
- Pomidory
- Dobrze, spytaj następną osobę:
- Jakie warzywa lubisz?
- Pomidory
I tak dwadzieścia razy.
Potem pytamy o owoce. Cała klasa kocha ananasy.
Gdy na początku na to narzekałem, nikt nie mógł zrozumieć o co mi chodzi, w końcu przecież mówią po angielsku, a ten się czepia. Ba, mówią nawet dokładnie tak jak w książce, więc przecież dobrze.
Najsmutniejsze w tym jest to, że trudno za to winić uczniów, w końcu tego od nich wymagają i tylko raz na czas wariata widzą, który ma jakieś inne pomysły. Niemal bez wyjątku wszyscy nauczyciele angielskiego nakazują uczniom powtarzać zdania z książki. Jeżeli w książce jest, że John lubi banany, Ann lubi kalafiory i ktoś powie na odwrót, to wiele nauczycielek uzna, że popełnił błąd.