- Jeden z naszych kolegów zwie się Ross. Ilekroć ma nową grupę, to spędza niezły kawałek pierwszej lekcji na tłumaczeniu swoim podopiecznym, że to nie jest dziewczęce imię i że jego Ross to nie to samo, co Rose z 'Tytanika'.
- Poskarżyłem się na limit nieobecności: że 5 na 17 to naprawdę przesada, że przecież to 30% prawie jest. Okazało się, że w poprzednim sezonie mieli zawodników, których zobaczyli dopiero na egzaminie. Ponieważ jedna obecność przy 16 absencjach to średnio szałowy wynik, to nie pozwalali im zdawać.
Zaproszono ich na dywanik do dyrektorki. Dywanik długi, bardziej jak perski niż chiński. Konkluzja jedyna możliwa: dopuścić trzeba, no co wy, nie wydurniajcie się, no dajcie im zdawać!
Wydawałoby się, że losów uczniów to nie zmieniło, bo przyszli, dostali pytania, napisali-odpowiedzieli i zdobyli okrągłe jak księżyc w pełni zero, więc notę otrzymali adekwatną do swej oszałamiającej wiedzy. Szczęśliwie, oceny wystawiane przez nas mogą być weryfikowane przez dyrekcję, więc krzywda się tam nikomu nie stała. A kwiatuszek jest taki: jak nie dopuścisz za frekwencję to (przynajmniej oficjalnie) nie mogą ich puścić. Ale jak oblejesz, to nie ma sprawy, twoją ocenę z radością pani dyrektor zmieni na pozytywną, a ty będziesz mógł przez kolejny semestr nie oglądać wojownika o lepsze jutro, za to podczas kolejnej sesji odtworzyć tę samą procedurę. - Okazało się, że nasz uniwersytet jest dość mądrze zarządzany. Część grup jest 'normalna', musieli machnąć podobno około 500 (z 750) punktów w Gao Kao, żeby się tu dostać. Oprócz tego jednak prowadzimy tajne komplety dla nieco mniej zdolnych, takich co dostali około 200 punktów na, powtórzmy, 750 - taka trochę sinoistyczna amnestia giertychowska w skali egzaminów wstępnych. Uczniowie z tych grup muszą płacić za uczestnictwo w zajęciach, a na koniec studiów otrzymują tylko jakiś umiarkowanie prestiżowy certyfikat, iż pobierali nauki, oceny żadnej tam nie ma (ja się mniej więcej domyślam, jaka by mogła być). Inni dostają normalny papier, który jakąś tam siłę przebicia ma - np. można sobie w nim zrobić lola i go spalić. Dzięki tej wiedzy zrozumieliśmy nieco lepiej fenomen niektórych uczniów i grup.
- Trochę trudniej przychodzi nam zrozumienie tego, że na wymianę wysyłamy głównie uczniów z tych nieco mniej powalających grup. Mają obiecane, że pojadą do Irlandii na rok lub dwa. No cóż, rodziców pewnie stać, skoro im kupili uczelnię, to i Irlandię mogą. Problem, że zanim wyjadą, muszą zdać egzamin IELTS na 6, co jest jakieś kilka kilometrów poza ich zasięgiem. Wiemy już jednak, że i te upragnione 6 jakoś dostają, chociaż są tak raczej bliżej 2-3.
No i kto śmie powiedzieć, że mariaż edukacji z pieniędzmi jest zły? Tu wszyscy są zadowoleni:
- uczniowie - bo mają status studenta,
- rodzice - bo ich dziecię pobiera nauki,
- uniwersytet - bo płacą,
- my - bo mamy robotę (ergo wypłatę)
- uniwersytet w (G)Irlandii - bo im też płacą (i nie jest to ten najlepszy w Dublinie, a płacą nie w RMB).
Jeszcze dalej: poziom dna ulejemy, więc sumienie czyste, a dyrektorka ich przepuści w imię jakichś tam swoich racji. Potem jakaś lokalna edycja IELTS da im to 6, oni pojadą do Irlandii, tam się pobawią i założą sobie konta na Fejsie, dostaną papier, że byli tak dobrzy, że wytypowano ich do pobierania nauk poza granicami ChRL, czym na pewno wprawią w zachwyt potencjalnych pracodawców. Istnieją pewne obawy co do jakości ich pracy, ale ja akurat nie spodziewam się zbyt wielu pytań na ten temat. A tak dla bezpieczeństwa i ogólnie rozumianego zdrowia, planuję być wtedy bardzo, bardzo daleko od kraju chińskiego snu.