Yang przyszła o 12, tak jak zapowiedziała, zaznaczając przy tym, że jej bratu urodziło się dziecko o 5 rano, że poszli do restauracji, że piła i że za dobrze się nie czuje (ja też za dobrze się nie czuję, gdy sobie popiję koło 5 rano...). Mówię jej, że jak o mnie chodzi, to może iść do domu i ja zeznam Kierownikowi, że super mi pomogła, tym samym wszyscy będziemy szczęśliwi. Nie, nie, ona mi pomoże, tylko musi najpierw iść się wypróżnić, a potem z godzinę pospać. W moim łóżku (pospać, wypróżnić w mojej łazience, i tak dobrze, że nie na odwrót). Zastanawiałem się, czy to jakaś sugestia, ale szczęśliwie ja nie piłem tego dnia o 5 rano, więc tylko obiecałem jej, że obudzę ją o 14. Poszliśmy na zakupy, na których wyznała mi, że kiedyś raz w życiu paliła papierosa. No to już jest upadek, to jest sam rynsztok degeneracji. Ogólnie coś tam mi pomogła, nawet uparła się, że umyje mi kuchnię i starguje ananasy na bazarze (ilość hurtową). Ze cztery godziny mi zajęła, potem pojechała do domu, a ja zajadałem te ananasy cały wieczór i miałem nadzieję, że nie wejdzie jej w nawyk zbyt częste składanie mi wizyt i korzystanie z mojej łazienki i/lub łóżka. Chociaż ananasy nieco wynagrodziły konieczność prania pościeli.
Yang jest idealną asystentką z punktu widzenia dyrekcji, informuje mnie o może 5% rzeczy, które zostały powiedziane i dzieją się na terenie zakładu. Nie dostaję od niej żadnych plotek, żadnych oznak niezadowolenia społecznego. To, że na zebraniu była chryja, to nic takiego, to że ktoś wyszedł, to też normalne i niczego ciekawego nie powiedziano. Okazało się, że kiedyś już pracowała w naszej szkole, jako administratorka, ale odeszła i zgodziła się wrócić dopiero, gdy zaoferowano jej uczenie. Dają jej same grupy początkujące, co jest dość dziwne, bo mówi lepiej niż wiele innych nauczycielek. Lekcje z nią w miarę lubię, wiem że mi pomoże, gdy będzie ciężko (z grupami, które znają pół alfabetu i trzy kolory bywa ciężko dość często), tylko parę razy musiałem hamować jej kreatywność w wymyślaniu gier. Na przykład chaotyczne rzucanie piłką po sali nie jest jakoś przesadnie związane z poznawaniem języka, już nie wspominając o tym, jaki burdel przy tym powstaje (dystrybutor z wodą na szczęście był pusty i na pewno go i tak nikt już nie potrzebował...). Kiedy indziej spadły mi buty, gdzie zdzieliła w pałę przeszkadzającego ucznia. I to nie na żarty, tak mu rąbnęła, że mu oczy wyszły z orbit, jak na kreskówkach niemal.
Największy hit zaliczyła, gdy pewnego dnia zaprosiła nas na spotkanie ze swoim kolegą i na wspólne wyjście do salonu gier planszowych. OK, zawsze jakaś odmiana, idziemy. Spotykamy się i wiedzieliśmy od razu o co chodzi: piękna to ona nie jest, więc chciała sobie dodać prestiżu na randce z chłopem. Chłop akurat wyglądający lepiej niż średnia lokalna, ubrany porządnie, po angielsku jak najbardziej, pracuje w Szanghaju, wpadł na parę dni, ale może ceni przymioty duchowe i Yang coś złowi dzięki nam, grzech nie pomóc. Idziemy spokojnie, gadamy, Yang prowadzi rower i o jak nagle się nie wypierdoli na prostej drodze, a cały rower na nią. Padła na plery, nie może się podnieść, spódnica jej poleciała na głowę, więc spod koszmarnych dziecięcych rajtuzów widać jej kolorowe, dziewczęce gacie, które miała tego dnia na sobie, leży i niczym chrabąszcz w takiej sytuacji i położeniu przebiera odnóżami. Jakoś pomogliśmy jej się pozbierać, ale wyobraźcie sobie, taki start randki...
Dziewczyna jest niesamowicie obyta w świecie, a nawet w Chinach. Gdy jechałem na lotnisko w Szanghaju, przygotowała mi pomocne kartki, które miałem okazywać taksówkarzom. Były to papiery przeznaczone dla ludzi z poważnymi kłopotami ze wzrokiem, chińskie znaki miały na nich rozmiary kilkunastu centymetrów. Napisała tam na przykład: jestem obcokrajowcem, nie znam miasta, proszę zawieźć mnie na lotnisko. W sumie chyba taniej by mi wyszło, gdybym po prostu od razu oddał taksiarzowi portfel i karty. O tym, że od paru lat da się na lotnisko dojechać metrem za kilka kuai, (taksa to przynajmniej stówa) oczywiście nie wiedziała. Wypada jednak wspomnieć, że jako jedna z nielicznych Chinek ma śladowe pojęcie o zachodniej muzyce. W sensie nie Stockhausen czy Joy Division, ale Avril Lavigne. Tu to i tak bardzo dużo.
Ogólnie nasza współpraca ogranicza się do około trzydziestu sekund tygodniowo. Dostaję od niej plan lekcji, patrzę czy aby nie ma tam niczego dziwnego (np. wpisania mi dwóch lekcji na tę samą godzinę), mówię 'thank you' i tyle naszych rozmów. Wszystkie ustalenia w stylu dni wolne od pracy otrzymuję z innych źródeł.
Po Davidzie i naszych wspólnych rozmowach o wszystkim (zwłaszcza o szkole), spędzaniu wolnego czasu, jedzeniu razem, Yang to upadek z wysokiego konia. Przynajmniej nie chce zostać moją żoną i rozumie co do niej mówię, w mej sytuacji to już znaczące plusy i pozytywy. Druga kwestia może wzbudzać pewne zaskoczenie, przecież w końcu to szkoła języka angielskiego, więc co w tym dziwnego, że mówi po angielsku?
Te dziwne rzeczy to dopiero będą.