Po wielkim sukcesie turnieju badmintona, wymyślono turniej szachowy. Oczywiście chińskich szachów. Wiem o tej dyscyplinie raczej niewiele, grałem trzy razy w życiu, wiem jak plus-minus wszystko się przemieszcza i jaki jest cel gry. Uznałem, że to raczej za mało, żeby się pakować na turniej i pozwoliłem sobie podziękować za zaproszenie. O dziwo, wcale niemało osób zgodziło się wziąć udział. Okazało się, że oni w ogóle nie mają pojęcia jak się w to gra, ale przecież będą musieli nauczyć. Termin wyznaczono na piątkowy wieczór. W czwartkowe południe wszyscy otrzymali smsy o treści, że za 30 minut grają. Rozsądni odpisali, że nie, nie grają, bo np. są na zakupach albo mają umówiony lunch albo że nie planowali tego dnia siedzenia nad szachownicą. W efekcie poszli tylko Amerykanie, szybciutko wszystko przegrali (nie znając nawet zasad, bo jakoś znowu nie było czasu, żeby te wyłożyć) i na tym zakończyło się kolejne wspaniałe wydarzenie sportowe.
Średnio raz na miesiąc nasza administracja daje nam prezenty. Z racji Mid-Autumn Festival dostaliśmy pudła mooncake'ów. Super, tradycyjnie, chińsko, na miejscu, miało to sens.
Po Złotym Tygodniu dostaliśmy szampony i odżywki. Fajnie, dobre, jakościowe, chociaż trochę dziwne, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w paszczę, więc dobrze, mamy szamponu na jakieś dwa miesiące, bo moje czasy noszenia długich włosów odeszły w przeszłość koło 2009.
Za niezwykle udany uznany został turniej badmintona. W nagrodę dostaliśmy... szampony i odżywki.
Zastanawiamy się, czy aby HeBei nie odeszło od standardu RMB na rzecz płacenia szamponem.
Zbliża się czas egzaminów. Najbardziej zaskoczył naszą administrację, jeszcze niedawno prawili, że będziemy je organizować w pierwszych tygodniach stycznia. Okazało się, że jednak w ostatnim grudnia. Dla mnie w sumie fajnie, tyle że wszyscy obiecaliśmy uczniom świąteczne niespodzianki. To będą, tylko obawiam się, że średnio się z nich ucieszą. Chociaż bardzo źle nie będzie. Początkowo mówiono, że każdy, kto będzie miał więcej niż pięć nieobecności, nie zostanie dopuszczony do egzaminu. Cieszyłem się, już w połowie listopada okazało się, że w niektórych grupach nie będę miał przesadnie dużo roboty. W połowie grudnia miewałem orłów, którzy na 12 zajęć mieli i po 9 nieobecności (rekord: 13 na 14). Oczywiście tak być nie może, więc okazało się, że obecności nie są podstawą, żeby ucznia nie dopuścić do egzaminu. Jest jeszcze dział 'aktywność na zajęciach'. Pytam:
- Czy jeżeli uczeń był nieobecny jakieś dwa razy, ale poza tym był modelowym studentem, sam się zgłaszał, wszystko wiedział, nie robił chały, to czy mogę mu lub jej dać 100%?
- Nie, nie! Nikomu nie wolno dawać 100%! Właściwie nigdy nie dajemy 100%, czasem 95%, ale nie 100%
- Hm, no dobrze... To co w takim razie z takimi, co mają po kilka nieobecności, a nawet jeżeli już się zabłąkali na zajęcia, to ich obecność tam była czysto cielesna? A do tego przeszkadzali, włączali muzykę z telefonów, gadali sobie, spali, żarli, inne takie średnio naukowe nawyki?
- Takim uczniom należy dać 80-85%
Nawet nie mieliśmy siły się wkurwić. Miałem na to siłę trochę wcześniej. Złapałem uczniów na poprawianiu listy obecności. W czasie przerwy zazwyczaj idę sobę zapalić, po wrzątek, do łazienki jeżeli zajdzie potrzeba. Wracam i widzę, że są zmiany na liście. Potem to samo w innej grupie. Wygłosiłem mowę do narodu, znalazłem winnych, złożyłem raport. Kusiło mnie zadać pytanie retoryczne: czy da się coś z tym zrobić, czy może mam brać ze sobą wszystkie dokumenty jak idę do kibla? Postanowiłem jednak nie poddawać tej odpowiedzi do wyboru, bo istniało ryzyko, że dowiem się, że tak, że właśnie tak mam robić. Powiedziano mi, że zostaną upomnieni. Na pewno bardzo surowo, bo nie spytano mnie nawet którzy to.
Innego dnia przyszła do mnie znerwicowana Betty. Oficjalnie powinna chodzić na grupę poranną, ale przychodzi na wieczorną, bo chce siedzieć ze swoim chłopakiem. Poprosiła, zgodziłem się, tyle. No ale jasne, że nie, bo przecież jej chińska nauczycielka odkryła to, zadzwoniła do jej rodziców i zrobiła się chryja. Betty załamana, że jej każą chodzić nie z nim, żebym ratował. Polazłem więc do biura to wyjaśnić, że ja się zgodziłem, że ja wolę, żeby przychodziła później, bo grupa jest do dupy, a ona przynajmniej coś robi, itp. Zgodzono się. Chciałbym jednak zrozumieć:
a) po kiego wała dzwonią do rodziców dorosłej dziewczyny, że zmieniła GRUPĘ zajęć
b) dlaczego nie spytano mnie o całą sprawę
c) czemuż to urosło do rangi takiego dramatu, a stada baranów, którzy wszystko olewają i próbują fałszować listę obecności, są absolutnie bezkarne.
Czas egzaminów sprzyja też wzrostowi aktywności i zaangażowania naszych podopiecznych. Od mniej więcej początku grudnia zaczęli się pojawiać ludzie, których nigdy wcześniej na oczy nie widzieliśmy. A tu nagle latają za nami, pytają, co mogą zrobić, żeby lepiej wypaść na egzaminie, że może oni by jakieś ćwiczenia dodatkowe powypełniali. Iście wzruszające i tak samo sensowne.
Niektórych z naszych studentów może spotkać stypendium, pod warunkiem, że dostaną ponad 85 (najwyższe) lub 80% ze wszystkich przedmiotów. Zastanawia, czy można nie dostać aż tyle, ale mówią, że można. Przy czym jedna z mych najlepszych studentek potwierdziła: ludzkości nie jest znany przypadek, żeby ktoś został stąd wywalony za oszałamiające postępy w nauce. Za niepłacenie to tak, ale za naukę? Nie, takiej możliwości nie przewidziano. Pewnie jeżeli ktoś zapłodni córkę rektora albo pani Ming z administracji, to też ma taką szansę.
Udało nam się ustalić, że niektórzy uczniowie spadają z listy przyjaciół Amerykanów i nie przysługuje im dalsze prawo do poznawania nauk o Jezusie. A odkryliśmy to tak, że Betty powiedziała, że gdzieś tam w rozmowie wyszło, że współżyje ze swoim chłopakiem, no a przecież nie mają ślubu, więc dramat. Obawiamy się, że jeżeli Amerykanie planują ewangelizować w ten sposób, to może się okazać, że powyżej drugiego roku nie znajdą nikogo kto nie żyje w odrażającym grzechu. Nie będzie to pierwszy przypadek w dziejach ludzkości, kiedy to fanatyzm religijny przegra z dupą i ptakiem. Kusi nas przejąć owieczki: wiecie, oni mają Jezusa i czystość przed ślubem. A u nas jest ruchanie na całego, słuchamy Black Sabbath i mamy wódkę. A jak się wspólnie zakręcimy, to może się znajdzie jakaś amfetamina.
Przyznam, że mimo upływu jakichś czterech miesięcy, dalej nie do końca rozumiem system nieobecności na zajęciach. Bywa, że ucznia nie ma i wpisuję mu nieobecność, amen. Bywa też, że ucznia nie ma, a jego koledzy-koleżanki mówią, że np. chory, poprosił o zwolnienie, źle się czuje i że nie można pisać, że jest nieobecny. Zwalniano mi się z lekcji już z różnych powodów: egzamin na prawo jazdy, pociąg, potrzeba kupna biletu na pociąg, sranie, ból głowy, pogrzeb. Ogólnie podchodzę do tego ze zrozumieniem, a od jakiegoś czasu wiem, że i tak nie ma to przesadnego znaczenia. Skoro wszyscy zdają... Rekord padł, gdy do Ciary przyszła Caroline, uczennica, która to gwiazdą swej grupy nie jest. Pół mówiąc, pół na migi pokazała jej, że ma taki problem, że wpadła z kolegą i musi iść usunąć.
Ciara prawie zemdlała. Spytała, czy ma pieniądze na zabieg, ta dziwnie popatrzyła, że proste. Ciekawe, czy nasza uniwersytecka klinika oferuje ten zabieg w ramach ubezpieczenia studenckiego.
Jakieś pięć dni później miałem lekcję w tej grupie. Mówią mi, że Caroline się spóźni, bo musi odebrać coś tam ze szpitala.
- Płód w formalinie pewnie - kusiło powiedzieć, ale wykazałem się zrozumieniem. Caroline przyszła spóźniona, za to ze stertą papierów pod pachą. Usiadła obok autora niedoszłego sukcesu i zaczęli je przeglądać. Myślałem, że to będzie ten dzień kiedy nie dam rady i wybuchnę dzikim śmiechem, dostanę spazmów i zacznę się tarzać po podłodze, a potem mnie odwiozą.
Z rozmów z chińskim nauczycielem: po pierwsze zazdrości nam kuchni, bo jej okna wychodzą na żeńskie dormitorium pierwszego roku. Tak, siedzę z binokularami i oglądam te dzikie akty seksualne jakim oddają się studentki 1 roku w ośmioosobowych pokojach. Po drugie nie mógł zrozumieć, że wszyscy obcokrajowcy tak bardzo narzekają na poziom studentów
- Przecież gdyby oni cokolwiek potrafili, gdyby się uczyli, to byśmy nie mieli pracy. A tak można robić w kółko to samo, oni niczego się nie są w stanie nauczyć, za to płacą.
Cóż, jest w tym pewna prawda. Coś mi jednak mówi, że Stanisława Bozowska nie jest idolem naszego kolegi
Opowiedział nam też, że młodzi Chińczycy mają niezły dramat: w ogólniaku tyrają jak dzicy, czasu na nic nie mają. Na studiach wielu z nich nie może się przełamać do kontaktów z płcią przeciwną albo im nie wychodzi. Potem się kończy ta przygodą i muszą iść do pracy. Zaraz mają 25 lat, więc presja ze strony rodziny, żeby się pobierać. Jak nie masz chaty, dobrej pracy i kapitału, to szanse masz średnie. Jak weźmiesz chłopa bez pracy i chaty, to rodzina się załamie. Kto ma głowę na karku, to próbuje chociaż tyle wynieść z uniwersytetu, że ma dziewczynę-chłopaka na poważnie.
Odbyliśmy ostatnio panel dyskusyjny z innymi nauczycielami przy piwie. Ktoś czytał jakiś raport, że w Australii też edukacja ryje ryjem po ziemi. Ogólnie przyznaliśmy, że w Polsce cudów nie ma, a i w USA bywało lepiej. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy to możliwe, że ktoś siedzi w jakimś Rzeszowie, Arkansas lub Queensland, tyra w jakiejś Wyższej Szkole Profesjonalnej Bankowości i Biznesu i ma tam do czynienia z uczniami takiej jakości jak nasi. Jeszcze naście lat temu wydawało się, że edukacja i wykształcenie, to coś na czym nie da się oszukać - albo wiesz, albo nie. Jak bardzo się myliliśmy...