Wspominałem, że koleje życia potoczyły się tak, że razem z nami pracują Amerykanie zdeterminowani pewną opcją religijną. Jest to właśnie ta, z którą Amerykę zwykło się kojarzyć, a zwłaszcza stany w stylu Teksasu. Przez wszystkie miesiące ich działalność misyjna przesadnie mi nie przeszkadzała, zapraszali studentów, krążyło trochę historii po kampusie, jeszcze więcej po mieście (koledzy i koleżanki z drugiego uniwersytetu zawsze pytali co też w kulcie się dzieje, często okazywało się, że wiedzą lepiej). Lekkim dziwactwem było to, że gdy tylko nasi współpracownicy na nas trafiali, to albo ignorowali, albo gadali jak najęci. Okazało się, że i takie zjawisko ma pewne przyczyny: ich stowarzyszenie zabrania im podczas pobytu w Chinach nawiązywania kontaktów z ludźmi innej wiary w celach innych niż chrystianizacja tychże. Mają też nie marnować czasu na konwertowanie białych (szanse na sukces są nikłe) i buddystów (ten sam problem), a koncentrować się na ludności lokalnej. Jednak w sytuacjach nie do uniknięcia (np. pisanie egzaminów) wówczas koledzy wolno im rozmawiać. Tak więc czasami koledzy i koleżanki zza wielkiej wody stawali się duszami towarzystwa, dzielili się opowieściami o różnych grupach, które wspólnie uczymy, o tym co i gdzie się udało kupić z importu. Jakby całkiem fajni ludzie, ale po jakimś czasie już nie mieliśmy złudzeń. Stworzyły się dwa obozy, Amerykanie i Reszta świata, i cześć. Ze śmiechem godnym lepszej sprawy wspominaliśmy jak we wrześniu nas przepytali o opcje światopoglądowe i razem z sąsiadem zadeklarowaliśmy się jako byli chrześcijanie, którzy mają pewne ciągoty buddyjskie. Lepiej trafić się nie dało!
Nawet kontraktach mamy zapisane to, że powinniśmy brać udział w English Week - ciągu rozrywek, które mają sprawić, że studentom niesamowicie podniesie się poziom wiadomego języka. Czekaliśmy na to z mieszanymi uczuciami - z jednej strony trochę ubawu i rozrywki. Z drugiej, ubaw tutaj lubi przybierać barwy bardzo czarnej komedii, a rozrywkę najlepiej organizować sobie samemu (nawiasem wspomnę, że pierwszy raz od jakiejś dekady zacząłem grać w gry komputerowe). Od początku maja nieśmiało pytaliśmy, co też mamy przygotować, czy jest jakiś grafik tego wszystkiego, gdzie i kiedy co się wydarzy. W odpowiedzi padało, że mamy się nie martwić. Akurat gdy słyszę to z ust mej administracji, to mam całkiem w drugą stronę, trochę tak jak ludzie średnio cieszyli się, gdy im Sowieci przynosili najlepszy ustrój świata. Obstawiałem, że zadzwonią w poniedziałek o 20, że we wtorek o 8 mam jakiś program artystyczny.
Okazało się jednak, że i w tym wypadku rzeczywistość przebiła nawet najczarniejsze wizje.
Do naszej oazy przyjechało dosłownie całe stado Amerykanów, którzy należą do tej samej organizacji. A nawet do dwóch, bo na potrzeby działania na rynku chińskim stworzono fasadę, która ma stronę głoszącą, że rozwój przez naukę i pozytywne życie. Prawdziwa to coś całkiem innego, w życiu musi być dużo Jezusa, religia jest najważniejsza, seks przedmałżeński to zło, w miarę wiadomo jaki jest profil takich organizacji. Zajechali więc, dostali miejsca w hotelu pracowniczym (który akurat jest w tym samym budynku, co nasze mieszkanie) i rozpoczęli działanie. My zostaliśmy całkowicie wykluczeni. Do tego stopnia, że na nasze powitania i jak leci? nie padały żadne odpowiedzi. Każdy starał się pokazać innym współwyznawcom, że po prostu za nic nie nawiązuje kontaktów z nikim z nas ('nas' rozumianym jako szóstka osób z czterech różnych krajów i w różnym wieku). Wychodziło nieco chamowato, zwłaszcza dlatego, że większość obcokrajowców po mieszkaniu w Chinach przez jakiś czas staje się bardzo przyjazna ludziom, którzy akurat Chińczykami nie są. Odpada bariera językowa, przybywa tematów do rozmów, miejsc do wyjścia. Z czymś takim nie spotkał się nikt z nas, ale wiedzieliśmy co i jak, więc sprawę olewaliśmy. Trochę tylko ciężej jęknęliśmy, gdy rozłożyli swój wieczorny obóz przed naszym domem i grali w wersję gry w krzesełka. O ile zapału mieli dużo, o tyle doświadczenia już znacznie mniej, bo chiński student może się czymś takim interesować do 10 minut. Potem zacznie dłubać w telefonie albo się zgubi, albo zacznie jeść, albo pójdzie do kibla na 20 minut. Po 30 minutach słuchania okrzyków o tym, że teraz biegną ci, którzy noszą okulary! na zmianę z ci którzy kochają angielski, sami mieliśmy ochotę wstać i pobiec bardzo daleko. W zamian zaprosiliśmy bliższych nam światopoglądowo nauczycieli i spędziliśmy wieczór w naszej kuchni, z widokiem na psychoteatrzyk, piwem w ręce i okrzykami lidera sekty zamiast jakiejś bardziej nastrojowej muzyki.
W sobotę rano zrobili kolejną imprezę, już o 10. Gdy robiłem sobie kawę oczy me ujrzały stado około czterdziestu studentów. Wypatrzyłem szybko znanego mi, zadzwoniłem i odbyłem rozmowę o myśli przewodniej co wy dzisiaj robicie?. Okazało się, że idą na spacer po kampusie. Mimo wczesnej pory dnia, słońce dawało solidnie i widać było pewne zmęczenie materiału. Zaprosiłem na kawę i śniadanie, ale odparł, że nie może. Przyszła więc góra do Mahometa, poszedłem wyrzucić śmieci i rozpocząłem rozmowy ze znanymi mi żakami. Po paru minutach pojawiła się moja przełożona, oczy zrobiła jak monety pięciojiaowe i poczęła pytać, co ja też robię. Wyznałem jej zgodnie z prawdą, że mieszkam tutaj i wynoszę puszki po piwie. Być może to przez moją przemowę do studentki zadzwoń do mnie to ci powiem po kiego cały ten cyrk jest i co to za English Week, oczy jej powiększyły się do rozmiarów jednoyuanówek. Sekta wyszła, poszli sobie, chyba solidnie skonfudowani tym, że się tam zaplątałem.
Gdy w poniedziałek po zajęciach byłem w szkolnym markecie, w ciągu 10 minut zapytano mnie jedynie trzykrotnie dlaczego nie biorę udziału we wszystkich zabawnych zadaniach. Zaczęło być to irytujące. Po prostu, nie powiedzieli studentom, że nas nie zapraszają, a co więcej: nam nie wolno, tylko że nam się nie chce i że my ich nie lubimy. Wieczorem dostałem jeszcze smsa z pytaniem co to za organizacja i zacząłem przechodzić z irytacji w rejony określane zwyczajowo mianem wścieklizny.
Kolejne dni przyniosły rozwinięcie opisanej sytuacji: myślałem, że spytam starego Amerykanina, czy postanowił iść w ślady Josefa Fritzla, gdy usłyszałem jak mówi do pewnej studentki my little sister. Stary, ona ma kurwa 20 lat. A ty z 60! Nie jest żadną twoją siostrą, a ty z chuja spadłeś, że szwendasz się po kampusie na końcu świata. Zamiast tego powiedziałem Good morning!, które i tak olano.
Jeszcze w środę dostaliśmy maila, że może chcemy jechać na Wielki Mur. Do Badaling. Do mniej zorientowanych w temacie: to jak zaproszenie do Zakopanego na Krupówki. I tylko tam, nawet nie do Doliny Strążyskiej. Już nawet nie mówiąc o tym, że miałem tego dnia uszczęśliwić zainteresowanych moim wykładem. Od biedy mogłem to przełożyć, ale chciałem mieć z głowy. Do tego średnio chciało mi się wydać na wstęp do najnudniejszej i najbardziej skomercjalizowanej części Wielkiego Muru, gdzie byłem dwa razy, więc podziękowałem. Wybrana elita (najlepsi uczniowie ze wszystkich grup i wspólnota) wybyli. Przynajmniej jeden dzień bez słuchania ich radosnego popierdywania pod oknami.
Moja anielska cierpliwość uznała, że już jej wystarczy, gdy dostałem smsa od jednej z moich najlepszych uczennic, w którym to pytała dlaczego to nie pojechałem z nimi. Wlazłem na QQ, i wbiłem, że mam serdecznie dosyć bycia pytanym po dwadzieścia razy dziennie o to, czemu ja nie jestem taki fajny i czemu mnie z nimi nie ma. Nie ma, bo nie mogę, bo nie należę do organizacji religijnej i nie wolno mi przychodzić na te eventy. Siła posiadania jakichś 900 znajomych (w tym przełożonych) spowodowała, że wiadomość dość szybko rozniosła się po kampusie. Wkurwiła mnie jakaś cipa, która napisała, że wobec takiej sytuacji, to ona mi wybacza.
Odpisałem więc, że cała impreza jest nielegalna, że przyjechałem ich uczyć, a nie nawracać i że życzę miłego dnia.
Nielegalna? Ano tak. Żeby móc wejść do jakiejkolwiek klasy w Chinach, musisz być na wizie pracowniczej. Zdobycie tejże, to przy zwyczajowym układzie gwiazd, miesiąc. Nam ostatnio zajęło około pięciu tygodni. Więc nie, nie sądzę, że grupa amerykańskich emerytów, która wbija tu na jakieś 10 dni bawi się w całą procedurę. Ba, żeby ją dostać dobrze mieć parę certyfikatów, których pewnie nie mieli (przeważająca większość Amerykanów uważa, że skoro angielski jest ich pierwszym językiem, to są profesorami uczenia ww. języka, więc oni jakichś tam kursów robić nie będą. Efekty tego widzę częściej niż bym chciał.).
W okolicach godziny 15:40 polazłem na wykład, na który mi przyszło osiem osób. Ku memu wielkiemu zaskoczeniu, wszystkich interesował, pojawiły się nawet jakieś zapytania, a jak pytałem czy znają termin Wuxia, to mi podali niemal podręcznikową definicję. Wylazłem w skowronkach, żeby wpaść w ramiona siedmiu studentek.
To straszne! To skandal!!! - rzuciła jedna z nich. 'Jak można było Was tak potraktować!!! Ja do końca świata będę nienawidziła Amerykanów.'
W czasie, gdy próbowałem wyjaśniać, że to nie o to chodzi, że jednostka nie determinuje światopoglądu całej nacji, zwłaszcza w kraju tak pluralistycznym jak USA, ona stwierdziła:
- Muszę cię przytulić, bo na pewno czujesz się taki samotny!!!
W okolicach godziny 17:10 dnia 28 maja stałem w objęciach dość filigranowej Chinki na środku głównego budynku wykładowego. Myślałem tylko o jednym: jak ktoś machnie zdjęcie, to ksiądz Gil będzie w lepszej sytuacji niż ja. Panna w jakichś tiulowych, zwiewnych gaciach, ja z moim nieogolonym ryjem (lokalni nie mają za wielu włosów na twarzy, więc podobno mam szacun za to, że ja mam i trzymam to w miarę w ryzach - w sensie podgalam co rano). Do tego ja mam mieć z nią egzamin za jakiś miesiąc z kawałkiem. Jaja jak globusy.
Okazało się, że to dopiero kwiatuszki, jagódki były potem: początkowo cała delegacja była żeńska, potem przyszedł jeden chłop. Co jakiś czas padano mi w ramiona, żeby mnie pocieszyć. Spędziłem jakieś dwie godziny rozmawiając o wszystkim. Przyznam, że po jakichś dwudziestu minutach stwierdziłem:
- Profesjonalizm profesjonalizmem, zdystansowany mędrzec zdystansowanym mędrcem... Jebać to!
Zacząłem z nimi gadać jak z dorosłymi. Nie dorosłymi Chińczykami, ale dorosłymi ludźmi - bez konotoacji rasowej, tylko gdy rozmawiam z moją przełożoną, która jest ode mnie starsza, to pewnych rzeczy nie mówię, bo wiem, że jak powiem, to ona straci twarz, zamknie się w sobie, obrazi się, niczego nie załatwię itp. Im mówiłem. Spędziłem dwie godziny opowiadając o milionie rzeczy. Prawie się poszczałem po nogach, bo tak dobrze mi się gadało, że nie chciałem przepraszać na łazienkę. Po drodze przyszedł Sheldon z matką, która akurat nie siedziała z tyłu, a go odwiedziała. Sheldon jest najwilgotniejszym marzeniem każdej studentki, więc to, że on tu jest ze mną, matkę przyprowadza, no dało mi to plus jakieś 50 do nieogolonej twarzy. Zaprosiliśmy całą gromadkę na imprezę na piątkowy wieczór. One się prawie popłakały ze szczęścia, a i mnie daleko było do depresji.
W domu zastała mnie wiadomość od ucznia: że on dobrze wie kim są Amerykanie. I że jakby co, to mam wsparcie wszystkich chińskich studentów z ich grupy.
Naj-naj-naj lepsza grupa z całego uni. Class monitor. Gdy mu podziękowałem za wsparcie, dostałem pytanie:
- Czy uważasz, że Amerykanie mają prawo uczyć Chińczyków religii? Przecież my mieliśmy różne religie setki lat przed tym zanim ich kraj powstał.
Odpisując na to, po raz pierwszy wykorzystałem chiński nacjonalizm i wiarę w 5000 lat historii.
Popisałem też do innych, tych którzy tego dnia pojechali na Mur, że piąteczek, 19:30. Jedni napisali, że tak, inni że nie mogą. Okazało się, że w ciągu tego semestru zapoznałem tyle osób, że wytłukłem prawie całą kartę na ten miesiąc (w pierwszym semestrze przepadało mi z łoskotem ponad 50% kredytu).
W piątkowy poranek lekcję Aligatora przejęli nawiedzeni i mówiący językami.Poinformowali mnie o tym dwa tygodnie wcześniej. Nie, nie ma tu błędu zaimków: przyszli do mnie i sprzedali newsa, że wezmą na siebie te zajęcia i żebym powiedział.
- Dobrze, mogę przekazać - rozmowa odbywała się pośrodku dziedzińca, Aligatora nie było w zasięgu wzroku. Jednak dwa i trzy dni później dalej mnie pytali o te zajęcia, zaczęło mnie to nieco irytować. Gdy trzy dni później podeszli z tym samym tematem, kulturalnie odesłałem ich do żeńskiej części naszego duetu. To jest jej lekcja, nie moja. Nie, nie poryczy się, że będzie miała o jeden blok mniej z Zoe, ale gadaj z nią, nie ze mną. Jeżeli chcesz moje zajęcia, to bierz i wtedy gadaj ze mną. No nie chcieli.
Przyszli potem jeszcze dwa razy. Zawsze do mnie. Czy ja kurwa jestem plantatorem, a ona u mnie bawełnę zbiera??? Tak, mogę przekazać, ale mieszkacie w tym samym budynku, co my. Każdego dnia po 19 możecie to omówić, a nie 'to powiedz jej, że...'.
Nie posłuchali.
W końcu wspomnianego już piątkowego poranka do sali wbili fanatycy w liczbie dwóch, i w takim też rozkładzie płci. Lekcję mieli napisaną przez kogoś. Na papierze była w porządku, ale dana do robienia ludziom bez doświadczenia, jebła nieco. Ekipa była w ciężkich nerwach. Mieli pięć ćwiczeń na 100 minut. Próbowali zmusić ludzi do powstania z miejsc, ale nie potrafili. Dopiero po chwili zrozumieli, co się dzieje, gdy nakażesz wstać pięćdziesięciu osobom i spróbujesz ustawić je na środku sali o szerokości czterech metrów. Centrum okazała się być przemowa o tym, że każdy ma prawo do wolności religijnej. Potem mieli blok fonetyczny, który sprowadził się do tego, że najlepsi uczniowie się pogubili. Na koniec rozdali cukierki i koszulki.
Z AMERYKI!!!
Jedna z uczennic nie wytrzymała i krzyknęła 'FOR KIDS!!!'. Gdy misjonarze sobie poszli (10 minut wcześniej niż powinni), Aligator mówił, co będą mieli za tydzień i co mają przygotować. Podeszła do niej Zoe. Wręczyła jej garść cukierków zebranych z całej klasy. Z AMERYKI!!! Szkoda, że perkalu i paciorków nie przywieźli.
Piątkowa impreza dziko epicka nie była, za to dość kameralna. Jeszcze zanim się zaczęła, dostałem wiadomość:
jesteśmy wszyscy zmuszeni, żeby iść do sali gimnastycznej, bo English Week robi show. Ucieknę, gdy tylko będzie się dało.
Dało się dość szybko, taka natura tych wszystkich spędów, że ludzie wpisują się na listę, a potem znikają. W imię współczucia dla tego, co miało miejsce, niemal wszyscy przynieśli nam prezenty. Papierosy od mego byłego studenta, arbuz, liczi, apaszkę, słodycze. Nasi podopieczni muszą być w dormitoriach przed 23. Siedzieli do 22:45. Gdyby zostali chwilę dłużej, musielibyśmy oddać im nasze sypialnie. Matka Sheldona przywiozła Jaegermeistera, ich interesował średnio, nas bardziej. Gdy solidnie spóźniona wpadła Ciara, to moi studenci zemdleli z wrażenia, bo nie mają z nią zajęć, ale słyszeli, że jest na stanie taka piękna, długowłosa blondynka (pewnie też o tym, że ma cycki, ale tego nie mówili). Gdzieś koło 22, gdy Jaegermeister wchodził w fazę dogrywki, a tematy się zagęszczały wokół religii i organizacji, padło pytanie czemu my nie jesteśmy tacy jak 'oni' - we wiadomym rozumieniu. Sheldon machnął szybką przemowę:
- Lubimy was, bo was lubimy za to, że jesteście kim jesteście. Nie chcemy, żebyście cokolwiek dla nas zmieniali. To jest cała różnica.
Cyrk skończył się w sobotę. Misjonarze oddalili się w stronę pekińskiego lotniska. My zostaliśmy ze stygmatami niefajnych nauczycieli, którzy nie dają nikomu koszulek i cukierków.
Ha, tyle że nie!
Cały ten cyrk sprawił, że wcale niemało osób postanowiło zostać naszymi przyjaciółmi nieco bardziej. Lep propagandy religijnej tych na pewno nie zainteresuje. Myślę też, że kolejna tura misjonarzy (Amerykanie rekrutują na wrzesień) nie będzie miała łatwiejszego zadania. Liczyłem na to, że żyjąc w Chinach będę mógł sobie skreślić z mojej listy przynajmniej ten problem, którym jest wszechobecność kościoła w życiu w Polsce. Okazało się, że go sobie zamieniłem na jakąś dziwaczną odmianę nowonarodzonego chrześcijaństwa, które jako efekt uboczny swej działalności dyskredytuje mnie w oczach moich studentów.
Biedne te Chiny, jak nie komunizm, to amerykańscy misjonarze.