Aspekt prywatny
Próbowaliśmy im delikatnie wyjaśniać, że to nie ich wina, że to system jest chory. Nie, nie powinniście siedzieć w szkole po szesnaście godzin dziennie. Nie, to nie wasza wina, że czasem dostaniecie gałkę z testu. Tak, nam się też zdarzało dostać pałę z wykrzyknikiem z przedmiotów ścisłych, a naszym znajomym z humanów. Nie można oczekiwać od człowieka, że będzie wybitny z chińskiego, angielskiego, matematyki, fizyki, nauk politycznych, chemii, biologii, historii i geografii. Takich ludzi jest na świecie bardzo mało. Totalnie opadały im szczęki, gdy mówiliśmy, żeby sobie poszli pograć w ping-ponga, poczytali gazetę albo (jeżeli ich stać) do kina. ‘Ale przecież mamy tyle nauki, przecież muszę się nauczyć słów z naszej ostatniej lekcji’. Nie, nie musisz. Chrzań to, odpocznij sobie, porządnie się wyśpij, wstaniesz i wypoczęty nauczysz się w dziesięć minut, a teraz zmęczony będziesz siedział dwie godziny i nic z tego nie będzie. Niestety, i tak nam nie wierzyli, przesiadywali nocami nad zadaniami i byli śmiertelnie zmęczeni następnego dnia. A nas po prostu trafiało na oglądanie paru tysięcy umęczonych zombie.
Co gorsza, chińska szkoła jest głównie męcząca, bo uczą się tak naprawdę mało, pełno jest jakichś godzin własnej nauki (wtedy spali albo łazili po kiblach – teoretycznie im nie wolno, ale mało któremu wychowawcy chce się ganiać uczniów po korytarzach), przerw, posiłków, apelów, sprzątań, innych bzdur. Gdyby pozwolono mi zmienić rozkład lekcji, to bym im zrobił lekcje od 8 do 15 i amen, idźcie do domu albo dormitorium. U nas dziewięć lekcji 40 minutowych ciągnęło się do 17:20, w tym chyba wszyscy mieli po dwie lekcje pracy własnej. Siedem lekcji, to 280 minut, dając im średnią przerwę w wymiarze 10 minut, mamy 350 minut. Zaczynając o 8, wychodzimy ze szkoły o 13:50. I to był ich prawdziwy wymiar nauki, właśnie mniej więcej taki, jaki ma przeciętny uczeń w krajach cywilizowanych. No ale siedzą od 6:50 do 22:20, przynajmniej rodzice lub dziadkowie nie muszą ich oglądać, a przy okazji urabia się ich, żeby potem grzecznie stali przy taśmie w jakiejś fabryce i sklejali trampki po czternaście godzin na dobę – są już przyzwyczajeni do takiego rytmu życia przez szkołę średnią.
Jeszcze o życiu chińskich uczniów w większym detalu, bo to usiane jest różami niczym egzystencja galernika. Każdego dnia nasi Mandaryni wstawali o 6:50, żeby zdążyć na śniadanie o 7:20. Potem mogli spokojnie udać się do klas. Jeżeli pogoda pozwalała, na jednej z przerw szli czasem biegać wokół budynku szkoły. Jest to pomysł mniej więcej tak dobry jak zrobienie portalu Empatia dla bezdomnych, chociaż to przynajmniej taniej wychodziło. Czterema klatkami schodowymi schodziło ponad trzy tysiące osób, ustawiało się swoimi klasami i przez może pięć minut biegało w kółko przy żywiołowej, wojskowej nucie. Potem wracali do klas, cali spoceni, zziajani, nie było mowy o punktualnym rozpoczęciu lekcji o 11, raczej o 11:10. Jeżeli pogoda nie pozwalała, wówczas siedzieli w ławkach, uszu wszystkich dobiegała nastrojowa muzyka i ćwiczyli oczy. Zarówno pierwszego, jak i drugiego nienawidzili. Nie sądzę, żeby miało to jakiś przesadnie pozytywny wpływ na zdrowie, ale kogo tam obchodzi, co se biały myśli, od wieków tak było i tak ma być. Od mniej więcej maja częstotliwość ćwiczeń znacznie spadła, ludzie się nie popłakali, my też to znieśliśmy z godnością.
Kolejna dłuższa przerwa była na lunch. Na tenże mieli 40 minut, a potem do 14 czas na sen, spali więc na ławkach, w pozycjach zdecydowanie niewygodnych.
Od 14 do 17:20 były lekcje, po drodze jedna przerwa na ćwiczenia oczu, niezależnie od pogody, ale z czasem też jakoś im przeszedł do tego ogień. Potem obiad i spanie. Od 19 do 22:05 lub 22:20 kolejna nauka własna. Jeżeli uczeń mieszkał poza szkołą, to wtedy szedł do domu (już o 22!), inni do dormitorium. Wszyscy się skarżyli, że potem muszą do jakiejś północy siedzieć nad zadaniami domowymi, więc trafia im się jakieś solidne sześć godzin ciągłego snu na dobę. Rewelacyjne dla nastolatka, cudownie służące rozwojowi. Dlatego też przeważająca większość naszych uczniów miała wady wzroku (w wieku lat 13-17!), które są kombinacją blisko i dalekowzroczności – raz patrzą normalnie przez okulary, kiedy indziej je odwracają. Jeżeli ktoś ma pecha, to jeszcze może mieć miejsce siedzące w miejscu, gdzie dociera mało światła. Jednak gdy swego czasu pojawił się pan w TV, który zaczął poddawać w wątpliwość, czy młodzież naprawdę musi spędzać tyle czasu na nauce, to od razu go zajebał chiński internet, że leń, bumelant i że pewnie sam w życiu niczego nie osiągnął, i żeby się nie podlizywał gnojom, bo potem przez niego nie osiągną sukcesu. Problem polega na tym, że obawiam się, że we współczesnym świecie mniej mogą im się przydać wiersze Mao Zedonga, a więcej dałoby kilka godzin informatyki. Tej niestety większość z naszych klas miała dokładnie okrągłe jak księżyc w pełni zero.
Aspekt "Stracony weekend"
Jak już wspomniano, wszyscy mają być świetni ze wszystkiego, co w klasach sześćdziesięcioosobowych jest bardzo pobożnym życzeniem. Jeżeli ktoś ma talent, to będzie dobry, jeżeli nie, to szkoła mu raczej wiele nie pomoże, a tak szczerze, to chyba nic. Jednak nawet jeżeli ze wszystkiego dostajesz same dorodne pały, to relegowany nie będziesz i skończysz ją, polecieć za to się nie da. Smutne jest to, że mimo tych warunków trochę osób osiąga poziom niemal wybitny. Pozostaje zastanowić się, co mogliby osiągnąć w szkołach uczących według zachodnich wzorców. Prawdopodobnie wtedy Chiny nie byłyby znane głównie z robienia upośledzonych podróbek towarów zachodnich.
Jakie są efekty spędzania całego życia w szkole? Właściwie żadne. Jeszcze rok temu wierzyłem, gdy mówili mi, że Chińczykom języki to nie idą, ale mają oni niesamowity dar do matematyki. Tak niesamowity, że mają problemy z dodawaniem cyfr, nawet nie liczb! Potrafią liczyć równania różniczkowe, ale zadane na szybko pytanie: jeżeli urodziła się w 1976 roku, to ile ma obecnie lat? Powoduje popłoch na sali, sięganie po kalkulatory i po chwili udzielenie odpowiedzi 38 (a przecież może jeszcze mieć 37, więc wypadałoby powiedzieć '37 lub 38, zależnie, kiedy się urodziła'). Wiedza geograficzna - tak o Chinach, jak i o świecie - jest żenująca. Nie wiem, czego uczą się na geografii (której niektóre klasy miały sześć godzin tygodniowo!), może jakiejś geologii? Uczniowie nie są w stanie zlokalizować chińskich prowincji ani chińskich miast na mapie. Kanada jest w Europie, Australia to nie wiadomo co, Niemcy we Francji - to standardowe wymioty intelektualne moich uczniów. O krajach azjatyckich nawet nie mówię, bo wiedzą tylko, że jest Japonia, czyli wróg, a już Korea Północna myli się z Południową. Bardzo ich nie pytałem o takie cuda, to samo wychodziło w trakcie rozmów ('Lubię piosenkarzy z Korei Północnej'). Biologia to podobny kanał, nie wiedzieli, gdzie mieszkają pingwiny, (które według nich nie są ptakami, krokodyl zaś jest rybą), niektórzy nie potrafili nawet rozpoznać krokodyla na zdjęciu, a że w Chinach mieszka aligator chiński (jeden z dwóch gatunków aligatora na całym świecie) nie słyszał nikt. Ich wiedza o fizjologii człowieka jest taka, że wiem, że tego też się nie uczą, więc czego, królestwa owadów? Biologii też mieli pod sześć godzin. Kombinacja biologii i geografii, w stylu: 'a gdzie dokładnie mieszkają pandy?' prowadziła zazwyczaj do zgadywanki (chociaż oddaję honor, niektórzy to wiedzieli).
Nie sądzę, żeby na chińskim tyrali, bo wszyscy bardzo chiński lubili. Na angielskim głównie testy i słupki wyrazów. Jedną z moich ulubionych nauczycielek angielskiego została pani, która wyświetlała swoim uczniom materiały do słuchania. Pewnego dnia przez bite czterdzieści minut oglądali przemowę Obamy o edukacji. Żadnych ćwiczeń, żadnych pytań, Obama gada, klasa śpi, dzwonek, koniec. Według Chińczyków na tym polega osłuchiwanie się z językiem, należy wystawiać się na jego dźwięk i melodię. A jeżeli nie rozumiesz? To nie takie ważne, ważny jest dźwięk języka.
Zadziwiającą właściwością chińskich szkół jest to, że nie da się ich oblać naukowo. Powtórzmy: można wyfrunąć za picie, bicie się z innymi, całowanie się, ale choćbyś wszystko na pały napisał, to liceum skończysz. Zresztą, co do reguł, to mniej więcej standard krajowy: reguł jest od chuja i trochę, zakaz telefonu, fajek, miłości, książek, żarcia spoza szkoły, korzystania z biblioteki, nakaz strojów i diabli wiedzą czego. Oczywiście telefony ma przeważająca większość, pali też niemało osób, a i związki wypatrzycie bez problemu. Od maja więcej osób nie nosiło stroju szkolnego niż nosiło. Tak naprawdę nikt ich nie goni, wprowadzono milion debilnych przepisów, ale praktycznie się ich nie egzekwuje. Cały system prawny tego kraju tak wygląda, niby nie można, ale w sumie nikt nie karze, za to jak będę ci chcieli dowalić, to wtedy nagle wszystkie przepisy zostaną wprowadzone z całą surowością. W pewnym więc sensie szkoła niezgorzej przygotowuje do życia.
Aspekt techniczny
Aspekt żywieniowy
Prawdopodobnie żadne z nas do końca świata nie zje kapusty. O ile pierwszy miesiąc nam nie przeszkadzała, to po drugim zrozumieliśmy nienawiść naszych uczniów do tego warzywa. Są dwa chińskie słowa, których używamy, nawet zamiast polskich i angielskich: pierwsze z nich to jazy (yazi - 鸭子), czyli kaczka. Drugie to bocai (菠菜), czyli kapusta (słownik twierdzi, że bocai to szpinak, ale w Dongkou tak mówili na kapustę). Wygląda to tak:
- Co dzisiaj dają?
- Znowu jest bocai, trzeba będzie błagać kucharkę o podwójne tofu.
- Czemu wyrzucasz jedzenie do śmieci?
- To nie jedzenie, to bocai.
Aspekt kaczy
- Spóźnia się...
- Pewnie dojada jazy.
- Miała mi oddzwonić dwie godziny temu.
- Gotuje jazy mężowi.
- Ale mają chlew w tym sklepie.
- Pewnie im jazy uciekły.
- Siedzi w tym kiblu od dwudziestu minut.
- Pewnie nieświeże jazy zjadł.
I tak wszystko przez pryzmat jazy. Nasz chiński przyjaciel z Huainan, David, mówił nam pod koniec 2013, że ceny kaczek poszybowały pod niebiosa, koło 80 RMB za sztukę. Tu chyba nie, kaczki były wszechobecne, jedzą je wszyscy, chyba najczęściej na weekendowe obiady. W trakcie jednej z naszych lekcji roztrząsaliśmy kwestię, czy kaczka nadaje się na zwierzątko domowe. Był to jeden z tematów, który prowadził do ożywionych dyskusji w licznych klasach.
Aspekt organizacyjny
- o 14:40 poinformowano mnie, że lekcję z 14:50 przenieśli mi na 13. Przepadło, uczniowie chyba się nie powiesili, a i ja z godnością przyjąłem, że mogę sobie iść wcześniej do domu.
- o 14:40 Aligator dowiedział się, że miał mieć lekcję o 11:40. Zapomniano poinformować, że grafik się zmienił.
- o 14:40, czyli tuż po skończeniu lekcji, która zaczęła się o 14, Aligatora poinformowano, że lekcji o 14 miało nie być.
Pomniejsze osiągnięcia: info o 10 rano, że zamiast o 14, zaczynam o 10:35 – dobiegłem, nawet mnie przeproszono, że tak późno zadzwonili. Nie no, luz, lubię prowadzić lekcje wytargany z łóżka i ogolony do połowy ryja.
Na trzy tygodnie przed końcem roku szkolnego nie byli nam w stanie powiedzieć, kiedy ten będzie. Musieliśmy kupić sobie bilety powrotne, więc dogadaliśmy się, że na pewno 7 lipca nas nie będą potrzebowali. Jednak ostateczną datę dostaliśmy 20 czerwca, a prawdziwą 26. Jest w tym pewna logika, uczniom nie można było powiedzieć, kiedy rok szkolny się skończy, bo by na niego przesadnie czekali. W efekcie, wszyscy przesadnie czekali na tę magiczną datę. Wakacje to i tak pojęcie dość względne, bo dowiedzieliśmy, że nasi uczniowie będą musieli parę razy przyjść do szkoły. Chociaż wielu z ich rodziców wypruwa sobie żyły w jakichś fabrykach, to nie pojadą sobie z dziećmi na plażę – koncepcja urlopu tu nie dotarła, a i w szkołach wakacji pełnych nie będzie.
Ogólnie cały czerwiec był miesiącem bez sensu, zawsze niskie poziomy energii naszych uczniów zjechały do zera. Nawet w najlepszych klasach niemal klękaliśmy, żeby nam ktoś coś odpowiedział. Ciągle coś przepadało, łącznie niemal połowa miesiąca. Niektóre dni były tak gorące, że więcej sensu miało pójście na basen (oj, w tej mieścinie nie ma) niż próby wykrzesania energii z siebie i podopiecznych.
Chociaż ostatecznie podano nam, że koniec roku będzie 4 lipca, Jenot skończył swe lekcje tydzień wcześniej, Aligator zaś 3 dni przed tą datą. Dzięki temu mogliśmy bezsensownie pokoczować w Dongkou kilka dni więcej, niż musieliśmy.