Przy aktywności miałem poważny zgryz, bo rozmiary grup mogą co bardziej nieśmiałym uniemożliwić udział w zajęciach. Potem okazywało się, że ktoś świetnie mówi i wszystko wie, ale zeznawał, że z racji tego, że klasa słucha, to się wstydził/a mówić, ale w sumie to wiedział/a. Tu dałem parę 100, ogólnie za robienie zadań i jakiś tam udział leciało 80-90%.
Nie bardzo chciałem używać współczynnika, który miał zapewnić wszystkim 80%, ale i tak otrzymanie poniżej 50% stanowiło pewien wyczyn. Paru orłów miało taką ilość nieobecności, że nawet gdyby dostali 100% z egzaminu, to by im nie wystarczyło. Zresztą nikt 100 nie dostał, bo nikt nie odpowiedział idealnie bezbłędnie, trzy osoby były bardzo blisko. Nie były to jednak te osoby, co miały po 20% za obecność. Ostatecznie parę osób wylądowało na 95-98, wcale niemało na 85-95, 80-85 oznaczało, że dobra robota, średnio po prostu. Niemało ludzi na 70-80, co było ostatnim wynikiem oznaczającym, że jakoś tam jest, ale bez cudów. Mniej niż 70 oznaczało poziom legwana. 61 było minimalną notą zdającą. Z jednej strony, nie chciałem nikomu robić kłopotów w życiu. Z drugiej, jeżeli ktoś zebrał osiem nieobecności, a na egzaminie nieśmiało chrumkał, to już naprawdę się nie dało. Powystawiałem to wszystko jak najszybciej mogłem, bo wiedziałem, że 8 stycznia dostanę taki prezent, że rany.
5 stycznia mieliśmy zebranie. Okazało się, że na to wszystko są formularze. Dużo formularzy. Naprawdę bardzo dużo formularzy. Co do samych kursów, musieliśmy napisać syllabusy. Napisaliśmy je dawno temu, ale zapomnieli o tym. Problemu nie było, wysłałem po raz drugi to samo, co w październiku. Raport przebiegu kursu, czyli temat każdej lekcji i problemy z nią związane. Męczące, napisane w jakieś dwie godziny. Podsumowanie kursu i przemyślenia dotyczące przyszłości grupy, jak i własna ocena kursu. Dobra, jedna kartka A4 z potężnym nagłówkiem, zrobione dość szybko. Plany wszystkich lekcji i wykorzystywane materiały multimedialne. Drugie miałem dawno gotowe, bo Amerykanie mówili, że będzie potrzebne, a pierwsze... Zasępiłem się. W sumie wszyscy się zasępili i siedzieliśmy chwilę niczym stado zadumanych sępów, bo nikt wcześniej nie mówił, że istnieje jakiś formularz do pisania planów lekcji. Szczęśliwie, okazało się, że nikt tego nie sprawdza i że jak się nie odda, to nie ma sprawy (albo sprawa wypłynie za pół roku). Listy obecności - prowadzone na bieżąco, więc bez problemu. Oceny uczniów. I to właśnie było tango.
Każdemu trzeba było wyliczyć frekwencję i aktywność.
Proste.
Zapisać wyliczenia w systemie od 0 do 50, co następnie zostanie przeliczone na 25% końcowej oceny.
Da się.
Wyliczyć sumę i wpisać w ostatnią kratkę.
Jest.
Bierzemy formularz numer dwa (znany także jako Bardzo Ważny Dokument). Wszystkie są bardzo ważne, ale ten jest najważniejszy. Nigdzie nie wolno się pomylić ani kreślić, ale tutaj, to już byłby koniec świata.
Sumę z poprzedniego wpisać w czwartą kratkę.
Mam.
Ocenę z egzaminu zapisać w systemie od 0 do 100, co zostanie przeliczone na 50% końcowej oceny w kratkę numer sześć.
Jest.
I tak około 300 razy. Małym ułatwieniem było to, że listy często było spisane w różnych kolejnościach, więc to, że uczeń numer 021 otwiera listę frekwencji nie znaczy, że nie może być gdzieś w połowie stawki na liście egzaminacyjnej. Na listach obecności było o wiele więcej osób niż na ostatecznych - nie poskreślano tych, którzy już nie studiują. Wiem, że nie wygląda to na bardzo skomplikowany i zawiły proces, ale gwarantuję, że można się pomylić. Jeżeli jeszcze myliłem się na początku Bardzo Ważnego Dokumentu, to wtedy szedłem kserować (to było dozwolone) i przepisywałem. Jeżeli jednak nieco dalej i to na korzyść studenta... Paru uczniów dostało nieco lepsze oceny w imię tego, że nie miałem siły przepisywać wyników 30 osób, żeby komuś dać 70 jak planowałem, a nie 73 jak ktoś kratkę niżej.
Nie był to bynajmniej koniec. Po wypełnieniu papierów należało umówić się z przełożoną numer jeden, wziąć je pod pachę i iść do biura. Po oglądnięciu wszystkiego, czy się w miarę zgadza, rozpoczynało się wpisywanie do systemu. Tym razem po dwie oceny dla każdego, a komputer liczył średnią. Gdy nam się podobało i zgadzało z papierem, to zatwierdzaliśmy i wysyłało się do systemu. Możliwości poprawy brak, więc tu już naprawdę trzeba było się starać i uważać. Po zakończeniu tej procedury dostawało się papier w dwóch kopiach (czasem mający i trzy strony), podpisywało się ostateczne wyniki i zaczynało następną grupę. Potem jeszcze miała je podpisać Szefowa Wszystkich Szefów, ale to już nas nie bolało, bo nie byliśmy do tego potrzebni.
Dwie z naszych grup miały status najważniejszych. To były oczywiście te najlepsze, te gdzie prowadzenie lekcji zazwyczaj było przyjemnością, gdzie naprawdę dobrze znaliśmy studentów. Były one liczone w stosunku 30 frekwencja/aktywność do 70 egzamin. W naj-najlepszej wyszło mi, że muszę ulać jedną osobę. Frekwencja 100%, aktywność znikoma (czyli 60), egzamin jakieś 50. Przywołano szefową.
- Czy ja bym nie był skłonny dać temu uczniowi lepszej oceny? Bo mu wychodzi poniżej 60, więc nie zda.
Ja tam skłonny mogę być, ale formularze wypełnione, Najważniejszy Świata też, więc chyba się nie da.
Myliłem się.
Bezpośrednia szefowa wydrapała żyletką poprzednią ocenę, a ja musiałem wszystko przepisać, pamiętając, by mu podnieść na te 50 z małym okładem. Zajęło trochę, a to jak wyglądał Najważniejszy Dokument Świata... Wyglądał jak legitymacja szesnastolatka, który zamarzył o tym, żeby sobie kupić piwo w barze i myślał, że przerobienie 2 na 0 rozwiąże ten problem.
Druga najlepsza grupa. Kolejny oblany. Telefon do jego nauczyciela prowadzącego.
- A czy on mógłby zdać?
- Umówmy się tak: poniżej 80 z tego egzaminu oznacza, że pacjent nie ma szans na zdanie IELTS. Ten ma 70 parę, co nie jest najniższym wynikiem w klasie. Zabija go obłędna frekwencja, osiem nieobecności. Możemy mu dać więcej, ale wtedy wypadałoby podnieść innym (nie do zrobienia, a raczej robota na parę godzin i parę osób by wyskoczyło ponad stówę), albo po prostu musimy oszukać wszystkich i go puścić podnosząc mu za aktywność na lekcjach (a ja ledwie kojarzę, że on istnieje), co oczywiście jest nieuczciwe i co właśnie zrobimy.
Okazało się, że chłopak już nie zdał jednego egzaminu, a jeżeli uwali powyżej dwóch, to będzie miał kłopoty z ukończeniem semestru. Biorąc pod uwagę, że był to początek sesji, to nie jestem pewien, czy moja łaska, litość i przepisywanie arkuszy się na cokolwiek zdały.
Gdy niemal ostatniego dnia szedłem do domu, otrzymałem telefon. Okazało się, że mi źle powiedziano i że podpisałem wszystko w złym miejscu, tam gdzie jest podpis rektora (wiadomo po jakiemu są formularze). Dzięki temu mogłem machnąć kolejne osiemnaście pełnych podpisów i dat.
Inaczej nieco sprawa wyglądała z pierwszym rokiem. Jak zostało wspomniane w poprzednim odcinku, wszyscy nagrali się jednocześnie w laboratorium językowym. Ponieważ parę mikrofonów nie działało, nakazano wszystkim sprawdzić swoje, nagrać pięć sekund i sprawdzić, czy działa. Jak nie, to zapraszamy za 30 minut. Nie działało jakieś siedem na czterdzieści parę stanowisk. Ogólnie laboratorium wypas, stanowiska multimedialne, mikrofony, głośniki dobre, wszystko do obsługiwania z pulpitu na środku sali, byłem pod wrażeniem. Szkoda aż, że tam nie miewamy lekcji (i chyba nikt nie ma). 8 stycznia wieczorem poczłapałem sobie do domu z nagraniami egzaminów ponad 150 studentów. Każde około pięciu minut, czyli ponad dwanaście godzin materiałów do słuchania. Przez następne kilka dni miałem co robić. Siedziałem, słuchałem i oceniałem. Bardzo trudno jest skoncentrować się na każdej wypowiedzi, gdy się je ma ciągiem. Chwilami musiałem włączać od nowa, bo sam się wyłączałem. Trudno mi było powyżej szóstej osoby zachować jasność umysłu, więc lazłem wtedy porobić przez pięć-dziesięć minut coś innego (tak wysprzątanego salonu, poukładanych ubrań, wymytej kuchni, łazienki, wyniesionych śmieci, posortowanych dokumentów, to jeszcze nie mieliśmy). Były tylko trzy grupy pytań, więc po jakieś pięćdziesiąt razy każdy zestaw. Odpowiedzi w przeważającej większości okrutnie nudne, chociaż też nie daliśmy im jakichś przesadnie ciekawych pytań, niemniej liczyłem, że ktoś rozwinął skrzydła nieco bardziej niż 'yes, I do.'. Stosowaliśmy też pewien kwantyfikator zwany 'pochodzenia chłopskiego'. Jak ktoś był z Guizhou (najbiedniejsza prowincja, 2000 kilometrów od nas), to bywało, że plus 5. Jak ktoś był z Xinjiangu i wydawało się, że nie Han, to więcej. Jak ktoś był z Anhui i coś ciekawego powiedział o naszej ulubionej prowincji, to też plus. Kusiło nas odejmować punkty za wypowiedzi arcynacjonalistyczne, ale ostatecznie się powstrzymaliśmy. Wymordowałem się z tym w cztery dni. Sprawę nieco ułatwiło mi, że 11 osób nagrało ciszę.
16 stycznia, czyli w piąteczek, udałem się do biura, wierząc, że robię to po raz ostatni. Lepimy te papiery, przepisujemy, wpisujemy, wszyscy zdają na lepszych lub gorszych ocenach. Raportuję, że mam jedenastkę nieszczęśników, których nagrań nie ma i nie bardzo jak mam wystawić im oceny.
- Przepisz im ocenę z frekwencji i aktywności jako egzaminacyjną.
- To pierwszy rok, wszyscy mają po 100% z frekwencji i po 70-90 z aktywności, wyjdzie im po 80-90 w cuglach. Z egzaminu tyle dostawali tylko najlepsi, a jakoś tu widzę, że to największy kwiat narodu, któremu te nieszczęsne mikrofony nie zadziałały, więc mam pewne podejrzenia, że to nie była awaria. Dochodzi też problem, że jeżeli ktoś kiedyś będzie chciał przesłuchać ich egzaminy i usłyszy ciszę, a potem zobaczy ocenę w stylu 85%, to się może nieco zdziwić i mogą z tego być problemy.
- Nie, nie, co ty wodzu, żadnych problemów, szkoda czasu!
Wystawiłem pi razy okno z frekwencji, aktywności, próbnego egzaminu i własnego widzimisię. W tej grupie była dziewczynka z Guizhou, która ciągle próbuje ze mną pisać na QQ i wiem, że jej zależy, więc wyżej. Jakaś paprotka, która nie oddała nigdy zadania domowego - niżej. Zrobiłem, wpisaliśmy do super ważnego systemu. Jeszcze tylko ona o coś zapyta tam koleżankę i koniec!
A jednak nie.
- Wiesz, bo jednak nie może być ciszy zamiast egzaminów.
- POWAŻNIE? Wcale tego nie mówiłem jakieś dwadzieścia minut temu.
- To może zrobisz im egzamin dzisiaj, jutro lub w marcu?
- Zrobię, co się będzie dało i raczej od razu, bo do marca ktoś to może osłuchać, a oceny będą podpisane przez rektora. Dyktafon proszę.
- Musieliśmy oddać do działu ekonomicznego. Nagraj telefonem.
- Jakość zabije. W której sali to mogę mieć?
- W restauracji na dole
- JAK TO W RESTAURACJI?
- Bo jutro jest sobota, to nie można mieć w sali.
- Biuro?
- Nie, bo studenci mogliby ukraść arkusze egzaminacyjne
Sranie w banie. Arkusze są w jednej sali, sal mamy z osiem.
- Ustawię ich na korytarzu i będę wpuszczał po jednym, tym samym nie będą mieli jak ukraść.
- W restauracji będzie świetnie!
Cały wieczór pisanie na QQ i smsów ze studentami. Najpierw jeszcze chciałem zachować pozory i nie zdradzać danych osobowych, więc kazałem się odzywać z numerem i będę mówił, czy musi przyjść, czy nie. Po jakiejś czterdziestej osobie
(- Mój numer XXX.
- Nie musisz przychodzić.
- A jaką ocenę dostałem/am?), wysłałem te numery do bardziej ogarniętych z ich grup. W końcu zaczęli się znajdywać. Umówiliśmy egzamin na 15:00 dnia następnego, czyli w sobotę.
Dwadzieścia minut później dramat.
Bo jednak oni wtedy mają egzamin z matematyki.
Trafi mnie.
Zaraz weźmie i mnie trafi.
Dostanę apopleksji i nie wstanę.
Dobrze, to o 17.
Następne dwie godziny moich aktywności komputerowych ograniczały się do odpisywania na pytania. Repertuar odpowiedzi:
W restauracji. Tak, wiem. Ja też tak myślę.
Naprawdę w restauracji. Nie, to nie jest mój pomysł. Tak, o 17.
Nie mam twojej oceny z egzaminu.
Też ci życzę miłego Chińskiego Nowego Roku.
Nie, nie jedziemy do Polski.
Tak, w Polsce w zimie jest bardzo zimno.
Tak, o 17. W restauracji.
W końcu miałem otwarty notatnik i tylko kopiowałem sobie odpowiedzi na pytania.
Sobota, 17, restauracja. Gra muzyka tak, że własnych myśli nie słyszę. Idę szukać sali lub biura. Wszystko zamknięte. Mogę albo zaprosić do mieszkania jedenaście dziewczynek, albo muszę przeprowadzić ten paraegzamin na stołówce. Ech, może jeszcze dużo osób nie je, kolacja niby od 5:50.
Była to tak piękna komedia, że musiałem sobie wbijać paznokcie, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Wyglądało to mniej więcej tak:
- Powiedz proszę, jak spędziłaś swój pierwszy dzień na uczelni?
- Poznałam nowe koleżanki, poszłyśmy do...
MAKARON Z WOŁOWINĄ DWA RAZY!!!
- ... dormitorium...
- BACH BACH BACH BACH (czyli sprzątająca czyści tacki po jedzeniu)
- ...i poszłyśmy na obiad...
- PIEROGI Z MIĘSEM!!!
- ...ale zapomniałam portfela...
- TRTRTRTRTRTRTRTRTR (czyli jedzie wózek z jedzeniem)
- Świetnie, dziękuję, zdałaś. Następna!
Nagrania z tego mogłyby stanowić pewne wyzwanie do zdekodowania nawet dla grupy Alana Turinga.
Egzamin z listeningu wypadł o wiele poważniej. Zasady punktowe były te same (frekwencja/aktywność - egzamin), ale już procedura nieco inna. Arkusze były zakodowane. Najpierw sprawdzał je nauczyciel prowadzący. Na górze każdej strony tabelka, w niej numer ćwiczenia, zdobyte punkty i podpis. Należało podpisać się pod każdym ćwiczeniem, a potem pod sumą. Gdy odpowiedzialny za egzamin kończył tę zabawę, musiał poprosić kogoś (w naszym przypadku nieco łatwiej), żeby ten zweryfikował jego lub jej wyliczenia. Należało wszystko od nowa przeliczyć, podpisać się pod cząstkowymi ocenami drugiej osoby i pod sumą końcową. I tak około 180 razy. Zdarzało się oczywiście, że było coś źle, wtedy należało wezwać nauczyciela prowadzącego, wspólnie podpisać się pod błędem, potem pod wyliczeniami w tabelce i ostateczną sumą. Był jeden plus wystawiania ocen z tego: nie dało się niczego naciągnąć, zakombinować, oszukać ani przeliczyć. No jedynie za aktywność, ale to bardzo mała składowa, więc nawet nie było tematu, żeby o to walczyć. Poza tym też nie musisz się martwić, że komuś dajesz za nisko lub za wysoko - napisał na 56, to będzie miał 56, a nie 58 ani 54.
Brzmi to wszystko bardzo ładnie, problem w tym, że arkusze można było sprawdzać tylko i wyłącznie w biurze, pod okiem administracji. Wydzielono nawet stół w sali zebrań, różni nauczyciele siadali tam do oceniania egzaminów. Najgorsza była obecność chińskich nauczycielek - im sprawdzanie arkuszy zajmie chyba następny rok, wyglądało to mniej więcej tak: siedzą cztery panny, czytają, po 2 minutach jedna rzuca pytanie, dwie jej odpowiadają, po minucie zaczynają się kłócić, włącza się czwarta, trajkoczą przez następne 10 minut. Zapada cisza, sprawdzają dalej. Mija 5 minut, jedna rzuca pytanie, dwie jej odpowiadają... Oczywiście żadne tam szepty, lepiej nadawać na cały regulator.
Jednak najlepszą częścią egzaminów z listeningu okazały się być... analizy wyników. Aligatora pobłogosławiono 4 formularzami w formacie A3, na których trzeba było opisać strukturę egzaminu, uzasadnienia dla poszczególnych zadań, interpretację wyników, zalecenia dla kursu. I wszystko to należało pisać RĘCZNIE. Długopisem. Na. Papierze.
Gdybym trafił do naszego działu nauczania z zewnątrz i pokazaliby mi ten system, to byłbym pod wrażeniem. Myślę, że nawet egzaminy międzynarodowe nie mają aż tak wysokiego standardu wystawiania ocen. To sprawdzanie się nawzajem, krzyżowe sprawdzanie zgodności arkuszy między sobą, potem jeszcze systemem, który wylicza wszystkie średnie (nie jest to wyższa matematyka, ale powtórzę, że da się pomylić). Archiwizowanie wszystkich wypowiedzi, zaślepianie egzaminów pisemnych. W sumie prowizorkę zdradza tylko jedno, brak jakichkolwiek kryteriów oceny z pisania i mówienia. Obstawiam jednak, że jacykolwiek wizytujący są bardzo zadowoleni.
Wspomniane niegdyś dwie gwiazdy dały sobie radę różnie. Betty przyszła pewna siebie i odpowiedziała tak, że spokojnie mogłem jej dać 93. Widziałem, że się nauczyła i że zna te pytania na przestrzał, używała słówek, które im podawałem, a nawet więcej. Jej chłopak to już tak pozamiatał, że dostał 96 (chciałem mu dać 95, ale powiedział, że w zeszłym roku miał 96, więc dostał tyle samo). Ostatnimi czasy Nana znacznie mniej grała na telefonach, a raczej coś robiła. Uwaliła chyba czwarte podejście do IELTS w semestrze. Dzięki najlepszemu kursowi świata, zaczęła stosować słownictwo o jakieś dwa poziomy wyższe niż powinna. Prowadziło to do dość dziwnych konstrukcji - zła forma osobowa, zły kwantyfikator, jakieś zaawansowane słowo. Zły szyk zdania, zła forma czasownika, poprawnie cała dość zawiła konstrukcja na koniec. Widziałem, że szuka możliwości, żeby wpleść to wszystko, co jej wbili do głowy, ale widać też było, że robi to tak na siłę, że na prawdziwym egzaminie jej to wiele nie da. Nie chciałem jej podcinać skrzydeł, więc ostatecznie dałem jej Hitlera (88), bo ósemki są w Chinach szczęśliwe. A szczęście to jedyne, co może wysłać ją do Irlandii.
Cała ta zabawa w sumie zbliżyła nas z działem zarządzającym. Musieliśmy wspólnie siedzieć ze sobą po kilka godzin dziennie. Nie było już więcej jaj w stylu podróże w czasie. Chwilami nie mogliśmy uwierzyć widząc obycie komputerowe (odkrywanie do czego służy Tab, a do czego ctrl+c), więc chwytaliśmy za to sami i wpisywaliśmy całe arkusze bez ich pomocy, także rezygnując z przerw na posiłki. Los obdarował nas dość wczesnym końcem egzaminów, więc światełko w tunelu widać było dość jasno. Pod sam koniec dostaliśmy nawet pochwały. Że my wszystko tak dokładnie, przed czasem, ładnie opisane, pliki dźwiękowe poukładane grupami, formularze dla każdego kursu posegregowane, wszystkie nagłówki dokumentów sami wypełniliśmy bez zwracania nam uwagi, podsumowania kursów takie treściwe, no modelowi pracownicy. Żeby tak wszyscy robili!
Gdy padały te słowa, pomyślałem sobie mniej więcej to samo. Kilka minut wcześniej wszystkie moje arkusze, listy obecności, oceny końcowe (średnio po jakieś piętnaście stron na grupę) zostały zrzucone na jedną wielką stertę. Myślę, że do dzisiaj sobie jeszcze tego nie ułożyli do poziomu na jakim im to oddałem.