Office hours (przepraszam, ale nie znam polskiego terminu, który by oddawał chińskie ‘godziny biurowe’, najbardziej zbliżone wydają się być 'godziny administracyjne', ale nie oddają uroku zjawiska) są pomysłem, który miewa miejsce przy okazji uczenia na całym świecie: jak już zaniesiesz kaganek oświaty stadku dzieci, to masz posiedzieć trochę i pozajmować się papierami. W normalnym świecie piszesz raporty, plany lekcji, testy, oceny opisowe uczniów, inne takie. W Chinach zaś... Chinki pracujące więcej poprawiają wtedy zadania domowe, zeszyty, od wielkiego święta jakieś eseje. Ja akurat tych radości nie mam, ale oficjalnie powinienem zająć się wtedy przygotowywaniem lekcji. Bardzo bym chciał, to zrobić, naprawdę, ale muszę najpierw dostać wytyczne od Chinek. Łącznie uczę około czterdziestu grup w systemie rotacyjnym, więc widzę ich co cztery tygodnie. Nawet gdybym się uparł i sobie pisał, co gdzie miałem, to i tak nie będę wiedział, co przerobili przez trzy kolejne bloki zajęć, więc muszą mi to nauczycielki powiedzieć.
Pierwsze dwa miesiące byłem jeszcze głupi i sam prosiłem o informacje, (‘czy byłabyś tak dobra i mi zeznała, ile liter alfabetu poznaliście?’), ale i tak nigdy nie miały niczego gotowego, więc mówiły, że dadzą później, więc czekałem. Teraz po prostu siedzę i większość czasu niczego związanego z pracą nie robię, piszę albo czytam, nie ma znaczenia, opierdalać się można na całego, byle tylko fizycznie być w szkole. Można jeść, gadać, bawić się tabletem, grać na komórce, niektórzy śpią, inne prezentują na sobie nowe ciuchy z Taobao, które zamawiają na adres szkoły. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś zrobił coś produktywnego (poza tymi zeszytami), co ambitniejsze czytają książki do gramatyki (oczywiście napisane w 95% po chińsku), ale do tego wystarcza im pasji na jakieś kilkanaście minut, po których często idą spać (taki wysiłek, toż przecież trzeba się przekimać.). Tych godzin jest osiemnaście w tygodniu, efektywny czas pracy Chinek to może dwie, mój z sześć, w porywach do ośmiu.
Zazwyczaj w piątkowy poranek otrzymuję wszystkie lekcje, potem zaś spędzam wieczory w domu na pisaniu do nich planów. Nie jestem w stanie dotrzeć do nich, że jak mi rzucają CZTERNAŚCIE lekcji jednocześnie, to naprawdę, nie dam rady tego porządnie zrobić w jeden dzień. Apelowałem, prosiłem, to samo na moją sugestię robił dyrektor. Jak grochem o ścianę i rozsądkiem o Chinki. Lekcję robię od 10-20 minut do czasem i trzech godzin - tu wielka zasługa tego, że w szkole brakuje nawet podstawowych materiałów i np. wycinam kostki do gier, piszę kartki do zabaw lub też spędzam 20 minut próbując pobrać z netu obrazek jakiejś rybki czy innego pieska. Jeżeli przed piątkiem dostanę więcej niż cztery lekcje, to już mam poczucie, że jest dobrze. Chinki w sumie się dziwią, że ja jakieś plany piszę i kartki lepię, przecież lekcja to znaczy wejść do sali, otworzyć książkę na ostatnim rozdziale i czytać wszystko wspólnie przez bite trzy godziny. To, że można przynieść jakieś gry, zabawy, papierki, obrazki, przygotować rekwizyty, to dla nich abstrakcja i aberracja. Jeszcze kilka to akceptuje i im nie przeszkadza, że takie cuda wyczyniam, ale niektóre są wyraźnie przeciwko. Oczywiście nigdy nie widziałem, żeby ktoś zrobił cokolwiek spoza książki. Vivian przygotowała kiedyś papierki do czytania i fajną kostkę, Stacey przynosi owoce w ramach motywacji grupy i uczenia na realiach, ale to tyle. Cała reszta zgodnie nie robi absolutnie niczego, co miałoby jakikolwiek związek z lekcjami, a planu nie widziałem NIGDY.
Gdy zaś na początku byłem głupi i ambitny, okazałem kierowniczce Shirley mój dokładny plan (procedura, czas trwania, uzasadnienie) to dała radę przeczytać dwa punkty i się znudziła. Oczywiście szybko przestałem pisać ładne plany, ale jednak muszę te 50-60 minut jakoś przemyśleć, żeby dzieci i siebie nie zanudzić.
Co jednak najzabawniejsze, wiele Chinek zostaje po 17:30 i robi nadgodziny, które wyglądają dokładnie tak samo. Za nadgodziny płacone nie mają, ale robiąc je pokazują, że są bardzo oddanymi sprawie pracownicami.
Największe kuriozum całej sprawy zasadza się w tym, że ja tych office hours w kontrakcie nie mam i robić nie muszę. Życie potoczyło się tak, że najpierw myślałem, że pochodzę, żeby się ogarnąć w sytuacji, poznać ludzi, książki, szkołę, materiały. Ogarnąłem się w jakieś dwa-trzy tygodnie i stwierdziłem, że mi wystarczy, więc powiedziałem, że dobra, nie mam potrzeby dalej oglądać Chinek grających na tabletach i przymierzających gacie z Taobao. Dyrekcja umarła z oburzenia, ja przecież muszę. Szybki mail do pośredników zatrudnienia, przekazali kierownikom, że nie muszę. Dostałem taki cynk, że jak ja nie muszę office hours, to oni nie muszą mnie tu trzymać i wezmą kogoś innego. To mnie ubawiło, bo w mojej grupie nauczycieli zrekrutowanych do Chin było ponad dwadzieścia osób i na etapie maja większość była z powrotem w domach - tak im się spodobały Chiny, office hours i the Chinese way, więc zastąpienie mnie nie wchodziło w grę przed wrześniem, a do tego mój ryj chwilę wcześniej uświetnił szkolne materiały reklamowe. Nie chciałem jednak eskalować problemu, że zarabiam więcej od Chinek, a nie siedzę jak durny w szkole, bo by mnie pewnie znielubiły do końca. Kurtuazyjnie porobiłem dalej office hours. Potem w sumie byli już dla nas obojga tak mili, że do wakacji się robiło. Potem zaś pomyślałem sobie, że gdybym ja tych office hours nie miał, to bym się chyba zanudził i zapił na śmierć, więc jakoś tam sobie w głowie poukładałem, że to nie tak źle, że muszę codziennie wstać o 7, więc i położyć się odpowiednio wcześnie.
Plusy są takie, że jak mam wenę do nauki chińskiego, to mi każda chce pomóc (często w taki sposób, że wena mnie opuszcza). Że przynoszą słodycze. Że czasem dyrektor wpadnie i krzyknie ‘Wspólne wyjście!’ i idziemy jeść cuda popijane bai jiu. Każdego dnia dostajemy też dwa lunche, chociaż jedno z nas już nie pracuje w szkole. Oczywiście wolałbym, żeby to miało jakiś bardziej zorganizowany charakter, a nie model działania ‘pożar w burdelu’, ale poległem, nie da się. Siedzę więc sobie po parę godzin dziennie, korzystam z obrzydliwej toalety szkolnej, popijam hektolitry zielonej herbaty, żuję gumę, palę peta i czytam gazetkę pośród pisku koleżanek, bo jakaś sobie top w tygrysie paski kupiła i właśnie przysłali.
Czy jest to sensowna robota? Nie. Czy ma to sens? Nie. Czy się kalkuluje, a hajs się zgadza? Tak, chociaż niby mi za to nie płacą. Czy miałem gorszą pracę? Wiele razy.