- czy Gary naprawił nam zlew?
Nagród za poprawne odpowiedzi nie przewidziano. Nie można jednak powiedzieć, że nie zrobił niczego. Przyszedł, włączył, zalał pół kuchni wodą i stwierdził, że trzeba wymienić rurę.
Nooooo, minęło już kilka dni, a my nadal jesteśmy pod wrażeniem tej zajebiście cennej diagnozy: tak stary, obawiam się, że skoro w rurze jest dziura wielkości przyrodzenia porno aktora, to istnieje ryzyko, że sama się nie zasklepi i będzie dalej działało w trybie fontanny z 'Dolce Vita', a każdy potencjalny użytkownik skończy mokry jak Anita Ekberg. W sumie już się nawet na niego nie wściekamy, bo nam się nie chce. Okazało się, że piłka jest po stronie serwisantów naszego kampusu uniwersyteckiego. Świetnie, tylko co mnie to u licha obchodzi? MY CHCEMY MÓC UMYĆ NACZYNIA! Prawie, że zapomnieliśmy, że naczynia można myć nie tylko w umywalce, a wodę do czajnika lać inaczej niż z prysznica. Zabawa trwa CZWARTY tydzień.
Druga odsłona dramatu pod tytułem AGD to pralka. Pogodziłem się, że jest parę rzeczy, których w życiu nie pojmę - losów kota Schroedingera, chemii organicznej, regulaminu przewozu osób krakowskiego MPK. Do tej pory jednak w miarę dawałem sobie radę z pralkami, nawet chińskimi. Jednak w tym sezonie nasza siedziba wyposażona jest w pralkę, która pozwala sobie wybrać program, leje trochę wody, a potem robi Error. Jest w tym nawet pewien czynnik losowo-hazardowy, bo raz wywala Error 2, kiedy indziej Error 8, a raz nawet otrzymaliśmy Error 0. Są też dni kiedy działa bez problemu, wybiera się program, klik i robi. Jeżeli jednak w ciągu najbliższych paru godzin nie da się przekonać do wyprania moich betów, to albo na zajęcia pójdę z ptakiem na wierzchu, albo w ofajdanych gaciach.
Rozpoczęliśmy w końcu zajęcia. Czekaliśmy w blokach startowych ponad dwa tygodnie, więc gdy w końcu można było, to do klas rzuciliśmy się niemal na wyścigi. Po swej pierwszej lekcji Aligator powrócił z raportem: gówno potrafią, gówno im się chce, do szamba to wszystko. Myślałem, że wnosząc mój bagaż doświadczenia i entuzjazm będę w stanie osiągnąć nieco więcej. Trudno powiedzieć, czy się udało, bo poniżej dna rozpoczyna się dłubanie w mule, a to trudno wartościować. Tak mniej więcej wyglądała moja pierwsza lekcja. Przygotowałem wybitnie ogólne, łatwe pytania, głównie po to, żeby usłyszeć jak moi uczniowie mówią. Spędziłem wcześniej niemało czasu nad książkami, z których będę uczył, wychodziło mi, że powinni być w okolicach B2 (B2 to FCE, czyli raczej znamy całą gramatykę i nie sprawia nam ona większych problemów, musimy się douczyć trochę słów i konstrukcji, żeby jeszcze ładniej mówić i pisać). Po dwóch minutach miałem śmierć przed oczyma, po dwudziestu zastanawiałem się, czyj wujek publikuje te książki, że im kazano je kupić.
Po pierwsze, bywają nawet takie okazy, że w wieku lat 19 są w okolicach poziomu drugiego roku nauki (a są przynajmniej po dziewięciu). Wielu z nich przerasta podanie daty. Totalnie nie wiedzą, kiedy i jak się używa form ciągłych ('I can drawing'), a i zwykła liczba mnoga wielu z nich potrafi pokonać ('I like mouse' - po mej sugestii poprawiono na 'I like mouses', nikt z całej grupy słowa 'mice' nie znał). Liczba mnoga nieregularnych stanowi dla nich zagadkę większą niż losy ww. kota Schroedingera dla mnie. Szczęśliwie, i jedno, i drugie z nas na dzień dobry dostało swoje najsłabsze grupy. Potem było lepiej, mówienia więcej, błędów mniej. Ich celem jest zdobycie 6 z testu IELTS (o specyfice tej zabawy kiedyś więcej). Najlepsi są w stanie to zrobić, ale większość jest bardzo daleko. Czasem było nawet trochę śmiechu i niezgorszych odpowiedzi, ale trudno powiedzieć, że po lekcjach wracaliśmy w podskokach.
Głównym problemem jest to, że mało komu się chce, bo wiedzą, że wszyscy zdadzą - dostaliśmy wytyczne od uniwersytetu, które jasno mówią, że mają zdać. Znaczy, sorry, nie wszyscy: jeżeli ktoś opuści więcej niż pięć z siedemnastu zajęć, to go można nie dopuścić do egzaminu. Wróżę niesamowitą frekwencję od jakiejś połowy grudnia, bo jak ktoś machnie te 12 na 17 obecności, to położy lagę na resztę, a ja mu będę mógł naskoczyć z dystansu. Nie wolno nam oblać więcej niż 3% studentów, co do 33 osób oznacza dokładnie nikogo. Ponieważ większość grup mamy właśnie w okolicach trzydziestki studentów (kilka większych, jedną mniejszą), więc już na pierwszych zajęciach mógłbym dać zaliczenia z końcowego egzaminu.
Zdarzają się jednak i perły - jedna studentka podała Stendhala jako swego ulubionego pisarza, inna 'Przeminęło z wiatrem' jako ulubioną książkę, bo jej imię po chińsku oznacza właśnie 'przeminęło z wiatrem' - wyobraźmy sobie kogoś o takich personaliach w polskiej podstawówce. W innej grupie student walnął długą wypowiedź nt. braku znajomości kultury zachodniej wśród Chińczyków i tego, że ma nadzieję, że ich pouczę o tym. Takie jaskółki naprawdę potrafią zrobić dzień i sprawić, że się chce bardziej i zaczyna mieć nadzieję, że jakoś to będzie. Bo tak ogólnie, to mamy lokalny standard: wiedza o świecie jest umiarkowana - trochę już przywykliśmy, ale nadal wzbudza nasze przerażenie, gdy odkrywamy, że nie ma takiego państwa jak Kanada, a inny uważa, że cała Afryka to jeden kraj. Mieliśmy trochę większe nadzieje związane z uczeniem w szkolnictwie wyższym, ale już po pierwszym tygodniu widzimy, że wszystko zależy od klienta końcowego, czyli ucznia. Jeżeli będą się chcieli uczyć (bo są i tacy, pytanie, czy zrobią się takie całe grupy), to może coś osiągniemy. Jeżeli jednak postanowią położyć na to lagę, to nie mamy żadnego sposobu, żeby ich straszyć lub motywować. Zdroworozsądkowo powinniśmy stwierdzić 'olać to, byle regularnie płacili, w sumie nawet łatwiej tak', ale jest nam po prostu w chuj żal, że to tak wygląda. Że jacyś rodzice tyrają przy taśmie produkcyjnej, żeby zapewnić swemu dziecku wykształcenie i świetlaną przyszłość, a tymczasem uniwersytet tylko zgarnia opłaty i pozwala pacholęciom grać na mandolinie. A, sorry, nie tylko, bo w odróżnieniu od ogólniaka, dziecięta mogą w końcu chodzić na randki, więc lata uniwersyteckie służą temu, żeby sobie znaleźć męża-żonę i nadrobić zaległości w temacie spożywania alkoholu i palenia papierosów. I jeżeli jednostka nie będzie miała większej determinacji, to może to być główny produkt tego oblicza chińskiego szkolnictwa.
Z akcentów pozytywnych: do października jedziemy na pół gwizdka, bo pierwsze lata mają najważniejszą rzecz świata, czyli szkolenie wojskowe. Biegają więc umundurowani po terenie szkoły i strasznie dużo krzyczą. Gdyby od ich krzyków cokolwiek zależało, to już by nam tu oddawali Tajwan i niezły kawałek Indii. Problem, że zaczynają te wrzaski w okolicach 6 rano, więc jeżeli akurat nie mamy lekcji na 8, to wstajemy nieco wcześniej niż lubimy.
Gary nam sprzedał fajną historię o treningach: kiedyś dostawali po pięć naboi na studenta. Po jakimś czasie wyszło im, że za drogo to kosztuje, więc zredukowano liczbę do... JEDNEGO. Minęło trochę i doszli do wniosku, że na jednym naboju nie da się nauczyć strzelać, więc zrezygnowano i z tej części szkolenia. Biegają więc, krzyczą, nawet śpiewają i noszą wyposażenie klas. Dla nas o tyle dobrze, że najpierw poznamy starsze roczniki, a potem dopiero zabierzemy się za świeże.
Z akcentów negatywnych, czyli 'a dlaczego to nie działa?'. Jeszcze przed rozpoczęciem zajęć zebrano nas wszystkich z laptopami i wzięto, żeby sprawdzić, czy uda się je podpiąć do projektorów. Osiągnięto skuteczność na poziomie 10% - akurat Asus mojego Aligatora okazał się w miarę kompatybilny z projektorem (jednym, bo drugim już nie). Cała reszta sprzętu nie - w wielu przypadkach była to magia posiadania sprzętu firmy Apple. Podobał nam się styl pracy lokalnych informatyków: podpinał, nie działało, więc zapraszał do następnej sali. W końcu w jednej na przejściówce na kilka minut zadziałał jeden iMac. Po chwili przestał, ale informatyk powiedział, że przecież OK jest.
- Czyli rozumiem, że wszystkie lekcje będę miał w tej sali?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi, robimy na razie raczej bez multimediów (no ja mam od kogo pożyczać, jednak są i inne trudności - np. niedziałający projektor, brak ekranu), ale piszemy syllabusy, w których zaznaczamy jak bardzo multimedialne nasze lekcje będą. W salach stoją komputery, więc władze uczelni zabroniły nam używania ich - uzasadnienia póki co brak. Oczywiście używamy ich (fajne wirusy się przynosi do domu), ale problem, że na razie większość nie działa.
Jeszcze o stronie bardziej technicznej roboty, czyli syllabusach, tabelkach, formatkach, wyliczeniach, listach i czymś tam jeszcze: mam imponujących rozmiarów kolekcję plików na dysku, które zawierają informacje dotyczące mojej wizji tego semestru. Me wizje dałyby sobie radę na 2-3 A4, ale gdzie tam. Obecnie mam pod 20 stron do każdej grupy - powielone, przepisane częściowo, wpisane w tabelki, rozpisane na tekst, od myślników, uzupełnione raz na 16, raz na 17 tygodni (bo jeszcze nie wiadomo, ile potrwa semestr). Pierwszą część musimy złożyć przed końcem września, drugą jakoś do połowy października. Jeżeli będą chcieli to wydrukować, to cena papieru na pekińskiej giełdzie pójdzie do góry.
Z perspektywy mniejszości etnicznej, trochę tam sobie gadamy z innymi nauczycielami, z paroma idzie fajniej i kręcą się tematy, z innymi leci głównie kurtuazja. Po ostatniej prywatce mamy serię przemyśleń na temat Amerykanów i ich podejścia do świata. Daleki jestem od generalizowania całych narodów, ale im więcej mamy do czynienia z ludźmi z kraju od morza do morza, takowe nam się nasuwają.
- Amerykanie są przeświadczeni, że mówią najwyższą i najlepszą odmianą angielskiego, zaś cała reszta świata coś tam duka. W tym utwierdzają ich Chińczycy, którzy są w stanie przyjąć na wiarę każdą bzdurę i każdy regionalizm, tylko dlatego, że wypowiedział go Amerykanin. Parę dni temu Amerykanka była łaskawa poprawić moją wymowę słowa router (mówię mniej więcej 'rooter', a ona 'rauter'). Okazało się oczywiście, że to amerykanizm, Brytania mówi moje 'rooter', czyli obie formy OK, ale przecież na pewno tylko ich wersja obowiązuje. Amerykanie nie do końca rozumieją też Present Perfect, a o Past Perfect to może czytali w szkole (plus oczywiście formy ciągłe tych czasów nie istnieją). Do tego naprawdę zastanawia mnie, czy skoro w luźnych rozmowach walą 'There is many people', to czy tak uczą na lekcjach? Aha, mówimy o ABSOLWENTACH filologii angielskiej. I albo sobie robili jaja, albo pojęcie czasownika jest dla nich tak abstrakcyjne jak dla dresiarza z okolic Radomia. Naprawdę, nierzadko się od nich uczę, ale chwilami to podejście Alf i Omegów wykańcza.
- przyjechała Ukrainka, Ira. Oczywiście kusiło nas zaznajomić ją z 'Irasiad', ale jakoś się pohamowaliśmy. Zdobyła nasze serca, bo ledwo się wprowadziła, to przeszła po całym budynku i zaprosiła wszystkich na libację. W sumie jest nas jedenaście osób, dycha do angielskiego i jeden Koreańczyk.
Przyszła nas trójka - my i Sheldon z Australii. Drugi Australijczyk przeprosił, że nie może, bo ma lekcję o 8 rano. Koreańczyk mówi tak se po angielsku, więc możemy zrozumieć, że nie chciał się męczyć. Cała reszta okazała się zbyt zajebista, żeby wpaść choćby na 20 minut. No cóż, wyszło ogólnie fajnie, nakupiliśmy żarcia, przynieśliśmy naszą litrową pamiątkę z krakowskiej bezcłówki, ona miała piwa, a Sheldon przytachał driny. Jak zaczęliśmy o 21, to siedzieliśmy do 4, a przez ostatnią godzinę gadaliśmy już tylko po rusku (bo Sheldon sobie poszedł koło 3... Chyba...). W sumie wpisuje mi się to w przemyślenia o świecie współczesnym, gdzie każdy oficjalnie jest zajebiście grzeczny ('Witamy w infolinii Neste Polska, w czym mogę pomóc?'), a tak naprawdę za każdym 'życzę miłego dnia' kryje się 'idź się jebać chuju pierdolony'. Przyszło to właśnie zza oceanu, ale przez to, że często obcujemy z ludźmi z różnych kręgów kulturowych coraz bardziej doceniamy zwyczaje słowiańskie, gdzie 'wal się' przewija się częściej niż 'miłego dnia'. Nie, że bycie chamskim jest jakieś fantastyczne, ale przynajmniej człowiek wie na czym stoi. Gdy słyszę te wszystkie amerykańskie 'to wspaniale!', gdy każdy widok jest 'amazing!', gdy każdy film jest wart oglądnięcia, a każdy uczeń jest oceniany jako 'interesująca indywidualność', to mam poczucie, że robi się ze mnie jaja. Jeżeli ktoś robi pierwszą imprezę w historii tego akademika, to może jednak wypadałoby wpaść na chwilę, a nie mówić, że to wspaniale, że zapraszasz i się na to wyszczać? Bo jakoś nie wydaje nam się, żeby inne rozrywki były w zasięgu rzutu bumerangiem. Naprawdę, nie będziemy nikomu wlewać wódki do gardła, można sobie pić zajebistą, amerykańsko-chińską colę, herbatę, wodę, cokolwiek. Nie będziemy nikogo odpytywać z Iwana Franko. Naprawdę, nie trzeba siedzieć z nami do 4. Ale tak może przyjść, pierdyknąć z pięć słów, poplocić ogólnie i lecieć spać, czy co tam innego?
Gdy kilka dni wcześniej Australijczycy wymyślili wyjście na piwo, to historia była podobna: poszli oni i my. Amerykanie okazali się mieć coś zajebiście ważnego do roboty. Nie byliśmy w stanie stwierdzić, co, bo akurat nie było jeszcze zajęć, a w poniedziałek wypadało święto narodowe, czyli laba. Skończyło się na tym, że machnęliśmy po dwa w jedynym barze w mieście (Baoding ma 2,5 miliona ludu i jeden bar, szczęśliwy całkiem fajny, dają nawet spirytus luksusowy), miło sobie pogadaliśmy o Chinach, życiu, Australii i sytuacji geopolitycznej. Niemniej nie mamy wątpliwości, że jeżeli przybysze z USA będą mieli problem, to wówczas bez trudu znajdą nas lub naszego australijskiego kolegę, który okazał się być specem od komputerów, kabli i kompatybilności Apple. Bo, jak już wspomniano, każdy Amerykanin musi mieć sprzęt Apple, złożony w Foxconnie, niekompatybilny z niczym poza samym sobą. Zdarzało mi się myśleć, że jak Manson, Reznor, Jourgensen albo Eminem nawijają o Ameryce, to nieco przeginają, ale po ostatnich dwóch tygodniach rozumiem ich więcej niż doskonale (We don't believe in credibility/Because we're know that we're fucking incredible).
Wcześniej mieliśmy rozdanie raczej wiekowych ludzi ze średnich stanów społecznych, którzy mieli gitara nastawienie do życia, pracy i całej reszty. Teraz przyszło przestawienie się na młodych, dynamicznych i wykształconych, którzy w sumie są wybitnie mili i grzeczni, ale potem nie ma niczego, jak zapowiadał pewien pan z Białegostoku. Z jednej strony mamy nadzieję, że się mylimy i że uda się zajebiście zaprzyjaźnić, piec razem ciastka i kopać w piłę po wspólnej wyprawie na basen. Z drugiej tak zwane doświadczenie życiowe mówi coś innego.
Mieliśmy parę fajnych pomysłów, żeby ożywić sytuację na kampusie.
Większość uczniowskich akademików nie ma łazienek, więc przez cały wieczór można spotkać studentów, którzy łażą z mydłami i szamponami do umywalni, no a potem z powrotem (życzę im powodzenia w zimie). Oglądanie ich tak człapiących w tę i nazad ma na nas zły wpływ, tzn. stajemy się przesadnie kreatywni w temacie podnoszenia atrakcyjności życia na terenie uczelni. Czyli we wprowadzeniu nieco chaosu. I tak:
Chaos obyczajowy:
Rozważałem podejście do jakiejś Chinki z mokrymi włosami i rzucenie:
- A wagina umyta? To dobrze, bo pan Wang ze stołówki mówił, że przyjdzie dzisiaj wieczorem i że masz być czysta i gotowa, a nie tak jak ostatnio.
Chaos geopolityczny:
- Tam koło stołówki wisi mapa i na niej Tajwan jest osobnym krajem, jak żyć?
Chaos hydrograficzny:
- wszyscy zostawiają termosy przed umywalnią, więc kusiło pochować je w krzakach. Zapewniłoby to naszym uczniom przynajmniej kilkanaście minut zabawy .
Nasz kontrakt zobowiązuje nas do dania jednego wykładu na semestr. W przyszłym tygodniu mamy zadeklarować, co też będziemy prawić. Nasze pomysły:
- Adolf Hitler - romantyk czy pozytywista?
- Japonia jako modelowy przykład rozwoju kraju azjatyckiego
- Tureckie więzienia i filmy o gladiatorach - wątki zbieżne
- Funkcja przydawki w poematach Byrona
Mamy jednak pewne obawy, iż nie zrozumieją, swołocze...