Temat: muzyka. Omów znane Ci gatunki muzyczne. Wykorzystaj słowa ze strony 72.
Oczom ich ukazał się las. A raczej...
Parokrotnie wspominaliśmy o jakości chińskich materiałów do nauki języka angielskiego. Przez chwilę wydawało nam się, że w tym roku los pobłogosławił nas dość solidnymi podręcznikami - tematy są naprawdę z egzaminu IELTS, wszystko wygląda wcale cywilizowanie. Niestety, z czasem zaczęliśmy odkrywać pewne drobne potknięcia - a to literówki, a to rzeczy może poprawne, ale na pewno nie wyglądające naturalnie. Nadszedł w końcu dzień 9 grudnia, w którym to przygotowywałem lekcję dla mych uczniów z grup zaawansowanych. Temat: muzyka. Omów znane Ci gatunki muzyczne. Wykorzystaj słowa ze strony 72. Oczom ich ukazał się las. A raczej... Heavy mental to my będziemy po tym turnusie. (w hip-hop/hip hop też je
2 Comments
Ku pamięci mojego zmarłego kota i równie znanego Fiodora Dostojewskiego. Zaczęło się wszystko od tego, że obok domu pana Wanga otwarto szkołę języka angielskiego dla młodych talentów. Było to wydarzenie bez precedensu we wiosce oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów od Lanzhou. Innym precedensem byłoby znalezienie tam jakiekolwiek talentu, czy to młodego, czy też starego. Pan Wang miał 78 lat, artretyzm, reumatyzm i żonę imieniem Ming, przy której Ksantypa stanowiła wcale atrakcyjną partię. Miał też kota, który był największą radością jego życia. Niektórzy w Lanzhou mówili, że Wang uratował kota z czasów Wielkiego Głodu, co poddawało w wątpliwość znane nauce wyniki długowieczności zwierząt tego gatunku.
Z racji zamieszkiwania w prowincji Gansu, pan Wang przez większość życia nie zaznał zbyt wiele ciepła, więc w miesiącach, gdy temperatury łaskawie pozwalały, przesiadywał na stercie betonowych płyt w ogrodzie. Na kolanach trzymał zwiniętego w kłębek kota i drzemał. Kot też drzemał, ale jakby bardziej czujnie - zapewne miał w pamięci przypalenie wąsów, które go spotkało w okolicach 1992 roku. Kot stał się zdecydowanie bardziej aktywny, odkąd z pobliskiego budynku prywatnej szkoły rozpoczęły dobiegać wrzaski, które miały być recytacją słów w języku angielskim. Chociaż wiek i refleks już nie z tych, w których człowiek zapisywał się na zawody jeździeckie, nawet wiekowy pan Wang po jakimś czasie dostrzegł nadspodziewaną pobudliwość kota na dźwięki obce językowi mandaryńskiemu. Wrodzona pasja przyrodnika i biologa sprawiły, że pewnego dnia pan Wang zakomunikował swej małżonce, że ich kot opanował język angielski. Żona podeszła do tej wiadomości z podobnym entuzjazmem jak niegdyś do innych oświadczeń małżonka, takich jak decyzja by jechać wspierać komunizm w Korei Północnej w 1952, organizować kwestę żywnościową w 1958, zakładania kółka poezji rustykalnej w 1968, czy też wyprawy do Pekinu wiosną 1989 roku. Przypomniała mu znaną chińską mądrość i wiele przysłów o tym, że człowiek wiekowy nie powinien się wydurniać i zagroziła, że jeżeli Wang nie przestanie się błaźnić, to zabierze mu anglojęzycznego kota, tak jak zabierała emeryturę każdego pierwszego. Można powiedzieć, że Wang przestał się wygłupiać wkrótce potem - taka jest natura każdego człowieka, że po śmierci staje się mało rozrywkowy i zdecydowanie mniej skłonny do wydurniania niż za życia. Jednak zanim to nastąpiło, Wang szedł w zaparte, że ich kot nauczył się angielskiego i że rozumie język imperialistów. O zaistniałym stanie rzeczy informował na bieżąco bliższych i dalszych sąsiadów. Sam Wang nie rozumiał po angielsku nawet 'Marlboro', bo palił Baishe. Po śmierci męża Ming przepłakała wiele nocy. Nie wiedziała, jak będzie mogła żyć bez męża, bo jak przetrwać bez comiesięcznego wpływu paruset RMB do domowego budżetu? Koleje życia sprawiły, że ich dzieci obdarzyły matkę nienawiścią większą niż Imperialną Armię Japonii i dyla dały dobre parę dekad temu, Ming nie wiedziałaby nawet, gdzie i jak ich szukać, więc ewentualne wsparcie z ich strony, poruszonych tragedią jaka spotkała rodzicielkę, wydawało się mało prawdopodobne. Pobliska szkoła języka angielskiego zamknęła się równie nagle, jak niegdyś otworzyła, właściciel zaś okazał się mieć właściwości znane kamforze. Wyraźnie zmartwieni tym faktem byli rodzice uczniów, którzy z góry wnieśli opłaty za cały semestr nauki. Ciągle zadawano sobie pytanie: gdzie teraz młode, genialne mandaryńskie umysły zdobędą wykształcenie, które zagwarantuje im najlepsze prace w wieżowcach Szanghaju? A przy tym, rzecz jasna, środki na utrzymanie rodzicieli. Zaistniałą sytuację najbardziej zmartwiony wydawał się kot. Po pierwsze, nie miał Wanga i jego kolan do wylegiwania się. Po drugie, wyraźnie brakowało mu dzikiego jazgotu, który dobywał się z okien sąsiedniej budowli. Kot irytował Ming niemal tak bardzo jak ś.p. małżonek. Po pierwsze, ciągle miauczał. Po drugie, jeszcze ciągle nasłuchiwał znajomych odgłosów zza płotu, które nagle przestały docierać na ich podwórko. Pewnego dnia zmaterializowali się krewni, coś w stylu kuzynów o stopniu pokrewieństwa numer 324. Po tym jak pozapewniali Ming o swej wielkiej miłości, a potem wydębili u niej nocleg, tej przyszedł do głowy szatański - w wersji wierzeń zachodniochińskich - plan. Mając pewien wrodzony zmysł biznesowy, najpierw zainwestowała 5 RMB w napoje wyskokowe, które sprawiły, że goście przespali się z radością i przyjemnością na betonowej wylewce miejsca zwanego podłogą pokoju telewizyjnego. Podczas porannego śniadania, złożonego z pokaźnej ilości kaczych jaj i przepękli ogórkowatych, Ming rozpoczęła rzewne opowieści o Wangu i jego kocie. Widząc coś mogło być zainteresowaniem zmieszanym z kacem, poczęła opowiadać, że Wang wyszkolił swojego kota w języku angielskim. Oczywiście, kot nie jest przesadnie biegły, bo czego w końcu można oczekiwać od kota? Ale świetnie zna wszystkie tony jakie są w angielskim, a przecież wszyscy wiedzą, że tony są najważniejszą rzeczą w nauce każdego języka, a zwłaszcza angielskiego. Krewni nie wydawali się przesadnie przekonani, więc Ming musiała zmarnować kolejne 5 RMB na alkohol. W końcu jednak udało jej się przekonać, że dzięki przesiadywaniu na kolanach Wanga i nasłuchiwaniu pobliskiej szkoły, kot jest obecnie w stanie odtwarzać swym miaukiem wszystkie tony języka angielskiego. No cóż, szkoda, że ten kot się tak nikomu nie przyda, no bo kogo on tu ma uczyć? Dzieci większości populacji uciekły z wioski jeszcze na etapie plemników, dorośli już wielkich karier nie zrobią, więc niestety, ten bardzo cenny kot zmarnuje swój talent. Najbliższa rodzina zasępiła się: w końcu mieli potomstwo. W końcu chcieli mieć za co żyć. W końcu znajomość języka angielskiego jest jedną z najważniejszych kompetencji, jakie współczesny Chińczyk może zdobyć. Próbowali już angielskiego prenatalnego, próbowali angielskiego z clownem, próbowali angielskiego z piosenkami i żadne z tych podejść nie przyniosło efektów innych niż drenaż ich konta. Cóż szkodzi spróbować z kotem? Kluczowe pytanie spotkało się z odpowiedzią brzmiącą 500 RMB. Ostatecznie, pośród licznych rozpaczliwych miauków i 350 RMB, kot przeprowadził się do stolicy prowincji Gansu. Po odliczeniu wydatków na kacze jaja i bai jiu, Ming mogła pochwalić się nieopodatkowanym zyskiem w wysokości 326 RMB. Już pierwszego dnia swego pobytu, kot rozpoczął intensywne zajęcia dla potomstwa swych nowych właścicieli. Za najlepszą oznakę postępu w nauce rodzice uznawali, iż dzieci za nic nie chciały siedzieć ze swym pedagogiem w jednym pokoju - chińska mądrość od wieków głosi, że w końcu żadne dziecko nie lubi się uczyć, więc im bardziej nie chce, tym więcej i lepiej się uczy. Wykładowca ilekroć był z nimi zamykany rozpoczynał wydawać z siebie rozliczne miauki i parsknięcia. Mogło być to związane z tym, iż ojciec rodziny stymulował zwierzę za pomocą kija (nie marchewki) do wydawania tych typowych dla kota odgłosów. Dzieci miały za zadanie powtarzanie kocich miauków wielkiej inwestycji i nadziei rodu. Sama głowa rodziny mówiła, iż jego wymowa wiele zyskała dzięki zajęciom z wioskowym, gansijskim kotem. Zajęcia trwały kilka miesięcy, gdy pewnego dnia odwiedził ich wujek z Guangdongu. Mówienie, iż wujek z Guangdongu był z Guangdongu wpisuje się w trend opowieści o tym, że ptasie mleczko robi się z wymiotów skowronków. Wujowi akurat zdarzyło się żyć w południowej prowincji, a urodzić nieco bardziej na północ, gdzieś w okolicach Hohhotu. Początkowo był przekonany, iż kot został kupiony na obiadokolację i cieszył się, że taki tłusty. Dopiero po wyjaśnieniach zrozumiał, dlaczegóż ten kot ma osobny pokój, jada lepiej niż rodzina i może sam wybierać kanały telewizyjne. Będąc światowcem najwyższej próby, wuj potwierdził lingwistyczne talenty kota, podkreślając, że kocia realizacja dźwięku shwa jest najwyższej próby. Od razu zaczął nastawać na to, żeby nie marnować tak dobrej puli genetycznej wielkiego językoznawcy i jak najszybciej go rozmnożyć. Oferował odkupienie naukowca za 1000 RMB, ale jego propozycja spotkała się z odmową. Rodzina Qiu zrozumiała jak wspaniały interes zrobiła inwestując 350 RMB w dawnego pupila pana Wanga. W ciągu następnych paru miesięcy kot z Lanzhou głównie współżył i nauczał. Nierzadko łączono te dwie czynności, przyprowadzając dzieci, by posłuchały tego, jak kot intonuje w trakcie kopulacji. Jego właściciele wyszukali wszystkie kotki w promieniu dwudziestu kilometrów i zmusili swego podopiecznego do zapłodnienia ich. Gdy nastał czas porodów, skwapliwie odbierali potomstwo. O ile początkowo traktowano ich jak wariatów, po jakimś czasie stwierdzono, że coś musi być na rzeczy. Gdy wiadomość o alternatywnym podejściu do nauki angielskiego dotarła do właścicieli kocich matek, przestali tak ochoczo oddawać kolejne mioty. W końcu pewnego dnia najpierw wielki językoznawca udzielił ośmiu lekcji angielskich miauków, by potem dołączyć do swego pierwszego właściciela w zaświatach. Dokładniej sprawę ujmując: paść na zawał podczas spotkania z dorodnym persem płci żeńskiej. Jednak jego spuścizna żyła nadal. Łącznie urodziło się około 600 kociąt, wiele spłodzonych na zamówienie. Dzięki wujkowi z Guangdongu i Hohhotu, sława kota-anglisty obiegła całe miasto w kilka tygodni. Rodziny zgłaszały się, by za opłatą wypożyczyć zwierzę. Po paru tygodniach zdecydowano się na otwarcie pierwszej szkoły z kotem jako wykładowcą. Wielu wyśmiewało ten pomysł, ale jeszcze więcej zapisywało swoje dzieci do tej placówki. Skoro nie zadziałał angielski z Amerykaninem, skoro nie zadziałał angielski metodą Helen Doron, to najwyżej nie zadziała angielski z kotem. Początkowo ceny były wielce konkurencyjne. Brak tradycji poszanowania praw zwierząt sprawiał, iż rodzice nie przejmowali się przesadnie tym, iż kot naucza jedynie, gdy jest pobudzany ciosem deszczułką w podogonie. Fama językoznawcy rosła w siłę, jak również handel jego dziećmi. Kocięta z pierwszego miotu przejęły grupy po śmierci seniora. Ceny lekcji zwyżkowały, szkoła uruchamiała dodatkowe kursy, ale i tak nie mogła podołać fali zainteresowanych. Otwarto cztery franczyzy, które wypełniły się uczniami zanim na dobre się otworzyły. Metoda z Lanzhou spotkała się z aprobatą licznych tuzów chińskiego systemu nauczania. Po kilku miesiącach popyt tak bardzo przewyższał podaż, że ambitni rodzice płacili tzw. ciężkie pieniądze, żeby wykupić dzieciom miejsce na kursach słuchania miauków niewidomych kociąt. Metoda pana Wanga (nazwana tak na cześć jej wynalazcy) zakładała takie same ciosy deszczułką w krocze dziecka, jak i kota w razie niepowodzenia powtarzania dźwięków wydawanych przez zwierzę. Rynek rozrastał się w niewiarygodnym tempie, a nawet najstarsi tybetańscy górale nie wiedzieli o tym, co zdarzyło się swego czasu w Holandii, gdy z podobną popularnością spotkały się cebulki tulipanów. Okazało się, że około sześciuset potomków kota z Lanzhou nie jest w stanie sprostać zewowi wolnego rynku. Zaczęły pojawiać się podróbki - koty z drugiego i trzeciego miotu. Doszło do tego, że wynajem kota z pierwszej gałęzi genealogicznej wielkiego językoznawcy kosztował ponad 300 RMB za godzinę. Zapotrzebowanie na chińskich nauczycieli zaczęło spadać, wzrastało za to zapotrzebowanie na koty. Pojawiły się szkoły twierdzące, że sprowadzają najprawdziwsze koty z Anglii, które to miauczą jeszcze lepiej niż potomstwo kota pana Wanga. Wielu rodziców postanowiło zabezpieczyć się z tzw. każdej strony i zapisywali dzieci do szkół kotów pana Wanga, jak również brytyjskiej szkoły kotów importowanych. Powszechnie wierzono, że jednak to gałąź nauczania kociąt z Gansu jest bardziej odpowiednia dla chińskich adeptów języka. Jak zawsze w takich sytuacjach, Szanghaj postanowił iść swoją własną drogą i wprowadził szkoły, w których uczyły autentycznie brytyjskie kaczki-krzyżówki. Doprowadziło to do debaty telewizyjnej, w której udział wziął potomek pierwszej linii kotów z Lanzhou i kaczka z Bristolu. Zdania ekspertów były podzielone, ogłoszono remis ze wskazaniem na kota, bo mniej nabrudził. Zgodnie stwierdzono, że koty są lepszymi nauczycielami dla niewidomych, kaczki zaś dla głuchoniemych. Po debacie telewizyjnej, kocie szkoły językowe zyskały dodatkowe grona fanów. Od Kashgaru po Ningbo, przez Dongguan i Manzhouli szkoły językowe zwalniały ludzi, a zatrudniały koty. Wyznacznikiem statusu społecznego, tak rodziców jak i dzieci, stało się to, czy dziecko jest aby na pewno uczone przez kota. Portale społecznościowe zapełniły się zdjęciami dzieci z ich nauczycielami. W prasie fachowej pojawiły się artykuły dotyczące tego, iż Chinom udało się wyprzedzić Japonię, dokąd jeszcze trendy kociej edukacji nie dotarły (i miały nigdy nie dotrzeć), jak również Koreę (nie precyzowano którą, ale zapewne Południową). Brakowało zgodności, co do stopnia zaawansowania tego trendu w Korei Północnej. Tendencja zaczęła wskazywać tendencje zniżkowe, gdy młodzi Mandaryni po kilku latach edukacji u boku kota rozpoczęli wyjeżdżać studiować do tzw. krajów zachodnich. O ile liczono się z ryzykiem nawiązywania kontaktów z ludźmi bloku zachodniego, o tyle okazało się, że żaden z adeptów chińskiej szkoły kota nie był w stanie porozmawiać z brytyjskim kotem, o obywatelu nawet nie mówiąc. Raportowano setki, a nawet tysiące, prób zakończonych fiaskiem. Szkoły w Chinach jasno informowały, że ta metoda nauki jest tak nowatorska, że Wielka Brytania, nie mówiąc nawet o USA, za nią nie nadążają, więc nie należy dziwić się, że komunikacja z mieszkańcami innych krajów nie jest możliwa. Wyjaśnienie to zapewniło dalsze kilkanaście miesięcy egzystencji kocich szkół językowych, jak również zainteresowanie wojska, gdyż generałom bardzo spodobał się pomysł, by takie efekty właśnie efekty miało nauczanie języka obcego ich żołnierzy. Pewną porażką okazała się być szkoła mruczenia. Jak próbowano wyjaśniać adeptom, miauczenie nie stanowi całej komunikacji, mruki są równie ważne, ba, nierzadko ważniejsze, niż miauki. Trend ten jednak nie został opisany w programach telewizyjnych, więc można śmiało powiedzieć, że po prostu się nie przyjął. Ostateczną zagładą kociego systemu nauczania okazało się być odkrycie, że kot pana Wanga nie uczył się amerykańskiego, ale zaledwie kanadyjskiego. Ktoś napisał w internecie, że ta szkoła koło domu pana Wanga uczyła kanadyjskiego. Wszyscy, zwłaszcza ci którzy nigdy nie mieli do czynienia z językiem wroga, okazali się świadomi, że kanadyjski, to bardzo oszukany angielski. Każdy też wiedział, że w świecie i wszechświecie istnieje jedna, wielka siła. Że tą siłą, na miarę grawitacji, jest amerykański akcent, który od biedy można zastąpić brytyjskim, ale w żadnym razie kanadyjskim. Gdy tylko to potwierdzono (co wymagało odnalezienia dawnego właściciela szkoły, który akurat był w trakcie siódmego roku urlopu w Tajlandii), momentalnie zdemaskowano koty z hodowli pana Wanga. Z dnia na dzień z idoli tłumów, stały się pośmiewiskiem i posiłkiem populacji. Szkoły próbowały reagować na tę tendencję, zgodnie obniżyły ceny swoich kursów, ale rodzice grupowo zabierali swoje dzieci, zatykając im przy tym uszy, by nie słuchały zbyt wielu miauków w niewłaściwym angielskim. Wczorajsi wykładowcy często kończyli na krawężnikach, a potem w kociołkach lokalnej biedoty. Z piedestału najlepszych nauczycieli akademickich, koty stoczyły się w otchłań zapomnienia. Nikt już nie chciał słuchać ich miauków, a mruczenie stało się zjawiskiem niespotykanym. Przez kolejne lata wiele chińskich szkół próbowało eksperymentów z innymi zwierzętami, ale żaden z nich nie był przesadnie owocny. Próbowano angielskiego z sowami, rosyjskiego z lisami, niemieckiego z rybami i japońskiego z muchami, ale już nigdy żaden trend nie spotkał się z taką popularnością jak angielski z kotami.
Nie wiem, czy w trakcie projekcji uśmiechnąłem się trzy razy. Żarty są fatalne, chwilami zahaczają o seksizm i nie jest to bynajmniej seksizm w duchu np. 'Nagiej broni'. O ile bohaterowie rysowani grubą kreską w komediach zazwyczaj nie przeszkadzają, o tyle tutaj są już konkretnie przerysowani i solidnie przegięci, bynajmniej nie w stronę, która mnie bawi. Rzeczy w stylu rozwój postaci, może jakieś tło i wyjaśnienie motywów praktycznie nie występują. Relacje między bohaterami są groteskowo dziecinne. Rozumiem, że Chow robi filmy pod rynek chiński, a nie zachodni, ale 'przezabawny' wątek homoseksualny jest po prostu żenujący. Początek jest całkiem obiecujący, ale po jakichś dwudziestu minutach kończą się emocje, a zaczyna mordęga.
Film jest dość solidnie inspirowany największym hitem Chowa, czyli 'Kung Fu Hustle', jeżeli rozłożymy sobie oba na czynniki pierwsze, wyjdzie, że to niemal ten sam film, tylko gorszy. Chwilami aż trudno wierzyć, że to komedia - na dzień dobry ginie dziecko, a nie jest to koniec ofiar. Zabawy gatunkami niektórym wychodzą fajnie, ale akurat nie w tym przypadku. Film miał dwóch reżyserów - obok Chowa robił go Chin-kin Kwok, zawodnik raczej lżejszej wagi niż Stephen. I być może Chow posiedział chwilę na planie, a potem stwierdził, że mu się nie chce i zostawił robotę mniej znanemu koledze. Przynajmniej taką mam nadzieję, bo inaczej jeden z przyjemniejszych azjatyckich reżyserów okaże się być poważnie wypalony i działający na granicy autoplagiatu. Od strony technicznej jest niby z rozmachem, ale w najgorszy możliwy sposób. CGI w finałowych scenach jest tak toporne, że trudno uwierzyć, że to film z 2013 roku, wygląda bardziej na 2003. Nawet nie ma co porównywać do 'Kung Fu Hustle', bo to różne światy. Na plus zaliczyć można aktora grającego Małpiego Króla. Facet się naprawdę stara i tworzy jedyną ciekawą postać w tym dziele. Podobno jeżeli rozumie się chiński, to jest trochę żartów słownych, które są dobre. Trudno mi w to uwierzyć, no ale może są. Oglądałem z oficjalnej wersji blu-ray z tłumaczeniem angielskim i dowcipów językowych praktycznie brak. Spokojnie można zjeść ze cztery kacze głowy w trakcie projekcji. Zwykło się uważać, że zajmowanie się działalnością artystyczną jest rzeczą chwalebną, niezależnie od tego, jakie są końcowe rezultaty tych zainteresowań. Czasem jednak ma miejsce coś, co poddaje w wątpliwość tę prawdę. Na przykład chiński oficjał, którego hobby jest gra na tradycyjnym chińskim instrumencie - erhu.
Gdyby był zwykłym panem w średnim wieku, to grałby sobie na erhu w parku, zapewne miałby dużo miejsca dla siebie i tyle. Ponieważ jednak jest oficjałem, zagrał z profesjonalną orkiestrą. Rezultat jest powalający. Można powiedzieć, że Frank Drebin jako Enrico Pallazzo w 'Nagiej broni' miał występ względnie udany. Pasjonat erhu na youku: http://v.youku.com/v_show/id_XODA1MzE1Njc2.html Polecamy oglądnąć kilka razy, najpierw dla walorów dźwiękowych, a potem dokładnie obserwując miny grających z panem, jak również wyraz zadowolenia na twarzy Mistrza, który pokazuje, że facet jest bardziej głuchy niż nawet ja. Rodzą się pytania bez odpowiedzi: czy był to występ biletowany? Czy dostał kwiaty? Czy po średnio radosnym przyjęciu użytkowników pan zakończył karierę, czy też może jeszcze zagra jeszcze? La Scala czeka! Kiedyś koleś z MinistrY grał koncert w koszulce z napisem 'Fuck Art. Let's Kill'. Po wysłuchaniu tego wyczynu wydaje się to całkiem rozsądną propozycją. Sztuka po pekińskuAi Weiwei wracał do Chin nie mając większych złudzeń co do sytuacji w tym kraju. Po wydarzeniach z 4 czerwca 1989 roku intelektualiści nie roili sobie nadziei na to, że Partia zmieni swój kierunek i pozwoli na wprowadzenie reform ustrojowych. Większość buntowniczej młodzieży z lat 80-tych pokornie przycięła swe skrzydła i poświęciła się karierze i rodzinie. W Pekinie Weiwei mógł jednak spotkać ludzi podobnych do siebie. Artyści wyrzuceni poza margines głównego nurtu sztuki, muzycy alternatywni a także zbuntowani pisarze poczęli osiedlać się poza granicami miasta, tworząc komunę artystyczną, w której mogli swobodnie wymieniać refleksje i współpracować. Jedną z takich społeczności była usytuowana na przedmieściach stolicy East Village, nazwana tak na cześć jednej z artystycznych dzielnic Nowego Jorku. Na lokalizację obrano rejon zamieszkiwany przez ubogich robotników. Ai Weiwei zajął się dokumentowaniem spektakli tworzonych przez młodych artystów. Ich swoboda artystyczna trwała krótko - od założenia East Village w 1993 roku minął zaledwie rok, kiedy okoliczni mieszkańcy poskarżyli się policji, że w komunie dzieją się rzeczy straszne. Przybyłe na miejsce służby porządkowe znalazły jednego z artystów, Ma Liuming, w trakcie performansu “Fen/Ma Liuming’s Lunch I”. Nie była to specjalnie szokująca akcja artystyczna - mężczyzna gotował ziemniaki. Problem polegał na tym, iż był nagi. Został aresztowany i spędził blisko trzy miesiące w więzieniu. Wkrótce władze przegoniły artystów. Większość z nich relokowała się do istniejącej do dziś Songzhuang Art Village. Weiwei czuł, że rodzimym artystom brakuje nowych inspiracji i motywacji do działań kreatywnych. Podobne odczucia miał Feng Boyi, kurator i redaktor “Biuletynu Artystów”, wydawanego przez oficjalne Stowarzyszenie Artystów Chińskich. Postanowili wspólnie z Zeng Xiaojun i Xu Bing, twórcami żyjącymi w Nowym Jorku, opublikować przewodnik po sztuce Zachodu. Ponieważ wiedzieli, że władze nie będą tym pomysłem zachwycone - wszystkie publikacje musiały być poddane ostrej cenzurze - swoje dzieło musieli wydać samodzielnie. Drukarnię, która ośmieliła się złożyć nielegalną książkę, znaleźli dopiero w oddalonym ponad dwa tysiące kilometrów Shenzhen.W ten sposób powstały trzy księgi pełne reprodukcji, biogramów, wywiadów i esejów. Żadna z nich nie została zatytułowana. Pierwsza z nich określana jest obecnie jako “Książka w czarnej oprawie”. Wydana została w 1994 roku i opowiadała o ikonach światowej sztuki współczesnej - Warholu, Duchampie, Koonsie i innych. Po powrocie z USA Ai co i rusz pytany był przez chińskich artystów o nowe prądy w sztuce Zachodu, całkowicie nieznane w Państwie Środka - jego książka stała się więc odpowiedzią na te pytania. Druga - “Książka w białej oprawie” - i trzecia publikacja - “Książka w szarej oprawie”, wydane w latach 1995 i 1997, opowiadały już o współczesnej sztuce chińskiej. Każdy z tych tytułów wydrukowany był w trzech tysiącach kopii, które bez przeszkód znalazły swoich nabywców, mimo tego, iż ich istnienie trzymano w tajemnicy przed władzami. W międzyczasie Weiwei zajmował się tworzeniem własnych prac. Z 1994 roku pochodzi słynna fotografia, przedstawiająca jego narzeczoną, artystkę Lu Qing, na placu Tiananmen. Młoda kobieta stoi tyłem do portretu Mao Zedonga i unosi swą spódnicę, odsłaniając białą bieliznę. Zdjęcie wykonano w piątą rocznicę krwawego stłumienia studenckich protestów na placu. W tym samym roku powstało jedno z jego ikonicznych dzieł o tytule: “Urna z dynastii Han z logo Coca-Coli”. Ten niezwykle chytry tytuł maskował... urnę z dynastii Han z logo Coca-Coli. Rodzina Weiwei kolekcjonowała antyki, on zaś jeden z nich, mający blisko 2 tysiące lat, opatrzył nazwą słynnego napoju. Był to pierwszy w jego karierze akt dewastacji chińskiego dziedzictwa kulturowego. Drugi nastąpił rok później i zachował się jego zapis fotograficzny - trzy zdjęcia opatrzone tytułem “Upuszczanie urny z dynastii Han”. Co zaskakujące, zdjęcia te ukazują... Upuszczanie urny z dynastii Han. Na pierwszej fotografii artysta trzyma urnę w dłoniach, na drugiej stoi z rozłożonymi rękami, przedmiot zaś wisi w powietrzu, trzecie zdjęcie ukazuje urnę roztrzaskującą się o posadzkę. Dlaczego artysta uwziął się na niewinne, tysiącletnie antyki? Możliwości interpretacji jest kilka:
Cokolwiek nie sądzić o niszczeniu antyków, artyście udało się dzięki tym poczynaniom znaleźć zainteresowanie wpływowych ludzi. Jego fanem stał się szwajcarski ambasador Uli Sigg, który zakupił urnę z logo słynnego napoju i pomógł Ai Weiwei nawiązać kontakty z ludźmi ze świata sztuki Zachodu. Antyki pojawiają się w twórczości artysty także w latach późniejszych. Między 1996 a 1997 tworzy serię eksponatów inspirowanych chińskim meblarstwem: “Stół z dwiema nogami na ścianie” (1997), wykonany ze stołu z dynastii Qing (1644-1911); “Stół w kształcie krzyża” (1996), wykonany z mebla z podobnego czasu; “Podwójny stołek” (1997), wykonany z siedzisk z dynastii Ming i dynastii Qing. Ai Weiwei prawdopodobnie kupował antyki za niewielkie kwoty pieniędzy od ludzi, którzy nie znali rzeczywistej wartości tych przedmiotów (w czasie Rewolucji Kulturalnej posiadłości rodowe odbierane były ich właścicielom i przekazywane kierownictwu partyjnemu lub pozostawiane samopas) i w dobie pędu do nowoczesności woleli nowe, plastikowe meble od rozpadających się, drewnianych stołków. Bezcenne przedmioty pod koniec XX wieku okazały się bezużyteczne. W tym samym czasie artysta prezentuje też wierne kopie flagowych osiągnięć na polu chińskiej porcelany. Jak sam mówi: "As to my porcelain-based works, the central issue is the issue of authenticity. What is real and what is fake or a reproduction? My porcelain works are the highest quality blue-and-white porcelain. Here is something packed with historical and cultural meaning." Poza tworzeniem ekscentrycznych mebli i kopiowaniem porcelany, artysta wciąż zajmuje się fotografią. Od roku 1995 tworzy serię zatytułowaną “Studium perspektywy”, ukazującą... wyciągniętą rękę artysty wykonującą gest fuck you na tle znanych miejsc publicznych, symbolizujących potęgę danego kręgu kulturowego. Ai Weiwei poza tworzeniem i destrukcją dzieł sztuki para się też działalnością kuratorską. W roku 1997 artysta pomaga w utworzeniu China Art Archives & Warehouse - instytucji kolekcjonującej fotografie Hansa van Dijka, który od lat 80-tych dokumentował chińską sztukę awangardową. W 1998 roku Weiwei przeprowadza się do dzielnicy Caochangdi w północno-wschodnim Pekinie. Realizuje tam swój pierwszy projekt architektoniczny - budynek mieszczący pracownię artystyczną. Jego pojawienie się w osiedlu zamieszkanym w głównej mierze przez robotników, przybyłych z dalekich stron Chin i stawiających nielegalnie swoje domostwa, zapoczątkuje rozwój Caochangdi, które na przestrzeni lat zmieni się w dzielnicę artystyczną, zabudowaną oryginalną architekturą i mieszczącą pracownie awangardowych twórców. U kresu lat 90-tych Ai Weiwei znany był głównie w jego rodzimym kraju. Krąg ludzi zainteresowanych jego osobą można nawet ograniczyć do chińskiego środowiska artystycznego, skupionego głównie w Pekinie i Szanghaju. Ostatni rok tej dekady przyniósł mu szansę na sławę poza granicami Chin. W 1999 roku odbyło się 48 Biennale w Wenecji, na którym wystawiono jego prace: czteroramienny "Stół ceremonialny" i instalację "Ostatnie zaćmienie tego wieku", złożoną z fotografii przedstawiających zaćmienie księżyca z 1997 roku. Dzięki tej ekspozycji nazwisko artysty stało się rozpoznawalne wśród europejskich i amerykańskich znawców sztuki. Przy pisaniu korzystałam z następujących źródeł:
http://www.opendemocracy.net/ai-weiwei-en-liang-khong/artist%E2%80%99s-duty-interview-with-ai-weiwei http://www.culturalexchange-cn.nl/organisations/china-art-archives-warehousecaaw http://www.artesmagazine.com/2013/04/chinese-contemporary-artist-ai-weiwei-others-in-retrospective-exhibition/ http://www.newyorker.com/reporting/2010/05/24/100524fa_fact_osnos?currentPage=all http://artasiapacific.com/Magazine/53/TheFreedomOfIrreverenceAiWeiwei https://www.bonhams.com/auctions/21487/lot/852/ http://arttattler.com/archiveaiweiwei.html http://artasiapacific.com/Magazine/78/DevastatingHistory http://www.berkshirefinearts.com/03-11-2013_ai-weiwei-according-to-what.htm http://www.moma.org/interactives/exhibitions/2012/printout/category_works/ai_weiwei/ http://enthusiasms.org/post/4511308750 http://chinadigitaltimes.net/space/Ai_Weiwei http://contemporary_chinese_culture.academic.ru/17/Ai_Weiwei http://contemporary_chinese_culture.academic.ru/248/Feng_Boyi http://www.chinese-art.com/Contemporary/volume2issue4/Post89/post89.htm "Brothers" ("Bracia"), Yu Hua, wyd. 2005 Autor jest moim odkryciem sezonu wiosennego 2014. Czytam kolejno jego wszystkie książki, przyszedł czas na 'Braci', przez wielu uznawanych za opus magnum autora. Punkt wyjścia: Łysy Li siedzi na złotym kiblu i wspomina swoje życie, jak to dotarł do miejsca gdzie jest teraz, jak stał się jednym z najbogatszych ludzi w Chinach. Jego wspomnienia sięgają jakieś trzydzieści lat wstecz. Niespodzianki nie ma, zgodnie z tytułem książka jest o braciach. Drugim bratem jest Songang, człowiek, który odniósł o wiele mniejszy sukces finansowy. Autor stworzył ich nieco na Ying i Yang – Łysy Li jest 'cielesny', seksualny i finansowy. Songang jest 'duchowy' i intelektualny. Zaczynamy od zawsze miłej i przyjemnej Rewolucji Kulturalnej. Tu można mieć pewne poczucie wtórności wobec wcześniejszych dzieł autora, aczkolwiek to chyba jego najlepszy (i najsmutniejszy) opis tego obłędu. Autorowi się nie spieszy, wydarzeń z dzieciństwa obu braci nie brakuje, podobnie jak i dość dokładnie wprowadzonych mieszkańców ich mieściny. Na dzieciństwie bohaterów koncentruje się część pierwsza. W części drugiej mamy dość długi i zawiły wątek miłosny, a potem dzielimy troski i radości życia w Chinach od lat 80-tych aż po czasy telefonów komórkowych (dzieło wyszło w 2005 roku, praca nad nim zajęła jakieś dwa lata, internet się nie pojawia). Solidnie opisano realia i mechanizmy chińskiego kapitalizmu, będącego efektami reform Denga Xiaopinga i wyniesienie do rangi półbogów ludzi, którzy potrafili wykorzystać ten czas na wzbogacenie się. Książka jednak bardziej koncentruje się na aspekcie ludzkim niż materialnym, chociaż i o pieniądzach jest tu niemało. Jak zwykle u Yu Hua, na tło swej opowieści wybrał sobie wioskę-miasteczko jakich w Chinach tysiące, prawdopodobnie znowu w Zhejiang (zgaduję, bo jest blisko do Szanghaju). Poza bohaterami tytułowymi nie brakuje też solidnie rozpisanych, wyrazistych postaci drugo- i trziecioplanowych. Dzięki nim autor przybliża nam różne opcje i wybory (a także ich konsekwencje), przed którymi stali ludzie w tamtych czasach. O ile chwilami trochę jedzie banałem i chyba nieco przesadnie kumuluje katastrofy nad bohaterami, o tyle jako całość się to broni. Niektóre śmieszne sytuacje wydają się być trochę przegięte - wątek zalotów Łysego to już chyba nawet na chińską wioskę przesada. Obstawiam, że wiele z opisanych sytuacji autor widział na własne oczy i po prostu je wykorzystał, obdzielając nimi różnych mieszkańców miasta. Ogólnie, jest tu wszystko – od standardu chińskich kibli przez modernizację kraju i jedzenie po profil intelektualny przeciętnego chińskiego przedsiębiorcy. Po drodze pełno cwaniactwa, zabawnych sytuacji, które jednak składają się na wybitnie smutny obraz tego wszystkiego. Gdy czytam, że ulice poszerzono i wybrukowano, to mniej więcej widzę te wszystkie obłędy urbanistyczne, które tu się popełnia każdego dnia. To nie jest książka, którą sobie przerzucicie nad kiblem, to solidne kilkaset stron tekstu. Autorowi się nigdzie nie spieszy, niektóre wydarzenia opisane są niemal minuta po minucie. O ile idzie rąbnąć ze śmiechu nad poszczególnymi sytuacjami, o tyle gwarantuję, że po przeczytaniu 'Braci' nie wybiegniecie na ulicę krzycząc, że życie jest piękne. Końcówka jest świetna, może poza epilogiem, który sam w sobie jest dobry, ale już całkowicie nie pasuje do reszty opowieści. Poprzednie książki Yu Hua bardzo mi się podobały, ale dopiero tutaj udało mu się stworzyć bohaterów, których się kocha i nienawidzi, rozumie i wścieka na nich. Może nie jest to Dostojewski Fiodor, ale naprawdę, górna półka. Stawiam to dzieło obok 'Pekińskiej Komy' i 'Dzikich łabędzi', czyli najlepszych chińskich książek. Absolutna czołówka książek o Chinach i bardzo wysoko w rankingu literatury światowej. "Flower Drum Song" ("Pieśń kwiecistego bębna" - o ile dobrze mi wiadomo, film nie posiada polskiej dystrybucji), 1961 reż. Henry Koster Dziś będzie o filmie nieco nietypowym, bowiem nie został on wyprodukowany w Chinach i nie tam toczy się jego fabuła. Mowa o "Flower Drum Song" - opartym na powieści o tym samym tytule musicalu, który opowiada o życiu chińskich emigrantów w Ameryce. Tytułowa pieśń śpiewana jest przez młodą i naiwną Mei Li, która wraz z ojcem ukryła się na statku towarowym płynącym do San Francisco. Bohaterka chce odszukać swojego narzeczonego, którego jeszcze nigdy nie poznała - zaręczyny zaaranżowano korespondencyjnie. Jednak zaledwie kilka chwil po zejściu ze statku na obcy ląd Mei Li odkrywa, jak odmienny od jej ojczyzny jest kraj, do którego przybyła: napotkani chińscy emigranci nie znają chińskiego, policjant nie pozwala śpiewać na ulicy, a odnaleziony w końcu narzeczony nie wyraża woli poślubienia dziewczyny. Daje to początek perypetiom młodej Chinki i pretekst do ukazania barwnej społeczności wywodzącej się z Dalekiego Wschodu: pierwszego pokolenia emigrantów, którzy wciąż kultywują chińskie tradycje i nie ufają Ameryce, oraz pokolenia drugiego - młodzieży, która nie rozumie sentymentów swoich rodziców, kocha nowoczesność i nie zamierza poddawać się starym konwenansom. Jak już wspomniałam, film ten jest musicalem, dlatego jedna pieśń goni drugą nie pozostawiając czasu na odpoczynek. Tytułowa "Flower Drum Song" pojawia się aż trzy razy. Jak to w musicalach bywa, jedne piosenki są lepsze od drugich, tutaj przynajmniej większość z nich przynosi jakąś wiedzę na temat bohaterów - ich losów, marzeń i skrywanych smutków. Szczęśliwie zrezygnowano z chińskiego śpiewu tradycyjnego (którego obecnie słuchają tylko chińscy emeryci, młodzież go nie znosi) na rzecz melodyki typowo broadwayowskiej. Pewnym aspektem, który nie do końca podoba się współczesnym krytykom, jest to, iż role Chińczyków obsadzono mieszanką azjatycką - główną bohaterkę gra Japonka, a sądząc po personaliach aktorów, to z dużą częścią obsady mogła sobie rozmawiać w języku przodków. Często białym zarzuca się, że to rasistowskie, że nie rozróżniają Azjatów, ale z drugiej strony, skoro w Hollywood John Malkovich mógł bez problemów zagrać Ruska, to może nie czepiajmy się o Japończyków w filmie o Chińczykach? Film trwa trochę ponad dwie godziny i jest to raczej mile spędzony czas. Dzieło nadaje się w sam raz na niedzielne popołudnie. Polskie media nie rozpisują się nazbyt szeroko na temat chińskiej kultury. Jeżeli już ktoś zmusi jakiegoś smutnego redaktora do napisania czegoś o którymś egzotycznym twórcy, to często efektem będą teksty żywcem przepisane z anglojęzycznych opracowań tematu. Przyznam, że krew mnie zalewa, kiedy to widzę, bo nie mogę pojąć, iż ludzie, którzy dostają pieniądze za pisanie, nie odróżniają plagiatu od cytatu, lub korzystania ze źródeł od ich dosłownego przepisania. Do tego czytanie tak stworzonych tekstów dość szybko przekonuje mnie o tym, że piszący nie mają zielonego pojęcia o Chinach. Mylenie nazw geograficznych, uogólnianie lokalizacji, traktowanie po macoszemu nazwisk (do tego bezsensowne spolszczanie transkrypcji) i wydarzeń jest na porządku dziennym. Nie zamierzam się kreować na wyrocznię w temacie - chociaż jestem w Chinach od roku, to czuję, że jest miliard rzeczy o których nie wiem. Uważam tylko, że swoją pracę należy wykonywać rzetelnie, a nie z nastawieniem “e, i tak nikt tego nie sprawdzi”. Bywają chlubne wyjątki, te są jednak publikowane bądź na blogach, bądź w wyspecjalizowanych periodykach, które trafiają pewnie do garstki miłośników tematu. Kilka dni temu w londyńskim muzeum Tate Modern odbyło się wydarzenie artystyczne poświęcone najbardziej znanemu poza Chinami artyście z tego kraju, dlatego postanowiłam napisać kilka słów na jego temat. Tekst ten będzie się ukazywał we fragmentach, ponieważ obawiam się, że będzie dość długi. Gdybyście zechcieli zapytać przeciętnego zjadacza chleba, czy zna jakichś chińskich artystów, prawdopodobnie usłyszelibyście, że nie. Gdybyście zechcieli zadać to samo pytanie komuś po historii sztuki, to uzyskalibyście taką samą odpowiedź. No dobrze, nie przesadzajmy. Jest jeden człowiek, o którym niektórzy słyszeli. Głównie dlatego, że kochana ojczyzna tego pana postanowiła pokazać mu, gdzie jego miejsce w szeregu, fundując urokliwe dwa i pół miesiąca w areszcie, do tego kilka procesów o oszustwa podatkowe, nielegalne budowle czy szerzenie pornografii. W końcu czego innego można się spodziewać, kiedy dla tejże ojczyzny projektuje się słynny na cały świat stadion olimpijski? Kiedy specjalnie dla niej porzuca się wygodne życie w USA? Kiedy pomaga się mieszkańcom swego rodzinnego kraju w zidentyfikowaniu kilku tysięcy ofiar trzęsienia ziemi? Portret artysty jako młodego człowiekaAi Weiwei urodził się w roku 1957. Jak dobrze wiemy, młode komunistyczne Chiny oferowały swym obywatelom liczne atrakcje. Z tego powodu Weiwei mógł spędzić pierwszych 19 lat życia w obozach reedukacyjnych, bo jego tatusiowi Ai Qingowi zachciało się być światowej sławy poetą. Ai Qing nie był jakimś przeciętnym, prowincjonalnym wierszokletą, należał do czołówki chińskiej inteligencji. Był człowiekiem wszechstronnie wykształconym, studiował w Paryżu, znał się na europejskim malarstwie i filozofii. W 1941 wstąpił do jedynej słusznej w Chinach partii, niestety w 1957 zechciał obronić przed potępieniem lewicową pisarkę Ding Ling, która ośmieliła się zwrócić Partii uwagę, iż traktowanie przez nią kobiet jest poniżające. W efekcie i Ding Ling, i Ai Qing oskarżeni zostali o poglądy prawicowe. Poeta został potępiony i zesłany wraz z rodziną do obozów reedukacyjnych, najpierw do Beidahuang w prowincji Heilongjiang, w 1961 roku do Shihezi w Xinjiangu, zaś w 1970 roku na skraj pustyni Gobi. Światowej sławy intelektualista dostał pracę polegającą na czyszczeniu publicznych toalet, którą wykonywał przez 5 lat. Z powodu ciężkich warunków życia i okrutnego traktowania ze strony strażników stracił wzrok w jednym oku. Weiwei z czasów tych wspomina trudy codziennego życia. Rodzina zmuszona była do zamieszkania w ziemiance. W kraju panował kryzys, wywołany przez genialne pomysły gospodarczo-ekonomiczne władzy, tak więc głównym frykasem dostępnym więźniom był słonecznik, który pojawi się też w późniejszej twórczości artysty. Czas mijał, Chiny powoli się zmieniały. Mao Zedong w końcu odszedł do krainy wiecznych łowów, stopniowo poczęto rehabilitować część więźniów politycznych. W 1976 zaszczyt ten spotkał Ai Qinga i jego rodzinę. Podobno przyczynił się do tego jakiś obcokrajowiec, który zapytał premiera Zhou Enlai, co też porabia słynny poeta. Reedukacja rodziny Ai musiała się nie powieść, bo już w 1978 roku młody Weiwei postanowił pójść na studia. Zachęcali go do tego znajomi jego ojca, którzy bardzo chwalili jego prace plastyczne. Wybrał Pekińską Akademię Filmową, na której chciał poświęcić się animacji, jednak po dwóch latach zrezygnował z tego kierunku, bowiem czuł się nim znudzony. W 1978 roku zainteresował się też poważniej sztukami plastycznymi, co zaowocowało stworzeniem awangardowej grupy Xingxing (czyli Gwiazdy). Grupa rozsławiła się rok później dzięki zaaranżowaniu wystawy w parku na przeciwko budynku muzeum narodowego. Ponieważ zrobili to bez błogosławieństwa władz, ekspozycję szybko rozwiązała policja. W czasach studenckich Weiwei czuł narastające rozczarowanie z powodu braku rozliczenia Chin z niedawnej przeszłości. Ostatecznie w 1981 roku doszedł do wniosku, że najlepszym krokiem dla jego życia i kariery artystycznej będzie opuszczenie ojczyzny i wyjazd do USA. Początkowo zamieszkiwał w Berkeley w Kalifornii, później przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie rozpoczął studia w Parsons School of Design, jednak i tych nie ukończył. Wciągnęło go środowisko artystyczne, zaprzyjaźnił się z poetą Allenem Ginsbergiem, w swoim mieszkaniu stworzył zaś swego rodzaju azyl dla młodych twórców pochodzących z Chin. Jednak sam nie odnosił sukcesów na polu sztuki, żadna galeria nie była zainteresowana wystawianiem jego prac. Przez 12 lat, które spędził w Nowym Jorku, wykonywał jedynie prace dorywcze. Większość jego przychodów pochodziła z hazardu - okazał się mistrzem gry w oko. W 1993 roku ojciec artysty zapadł na zdrowiu, tak więc Weiwei niechętnie podjął decyzję o powrocie do Chin. Przez ponad dziesięć lat pobytu w USA nie wysłał do domu nawet jednego listu. Czuł, że poniósł porażkę, bowiem nie dorobił się ani sławy, ani majątku, do tego wciąż nie miał wykształcenia. Przy pisaniu korzystałam z następujących stron internetowych:
http://www.artspeakchina.org/mediawiki/Ai_Weiwei_%E8%89%BE%E6%9C%AA%E6%9C%AA http://beijingcream.com/2013/11/dfxj-the-legacy-of-ai-qings-chinese-central-asian-poetics/ http://www.complex.com/art-design/2013/11/ai-weiwei-biography/he-spent-his-youth-in-desert-exile http://beijingcream.com/2013/11/dfxj-the-legacy-of-ai-qings-chinese-central-asian-poetics/ http://kunstundfilm.de/2012/03/ai-weiwei-in-new-york-fotografien-1983-1993/ http://www.bbc.com/news/entertainment-arts-27834892 Oraz z Wikipedii polskiej i angielskiej, hasła: Ai Qing, Ai Weiwei, Ding Ling. Yu Hua Chronicle of a Blood Merchant Żywiąc już do autora więcej niż pozytywne uczucia wiele sobie obiecywałem po jego kolejnej książce. Nie zawiodłem się, jest mniej więcej na tym samym poziomie, co 'To Live', a chwilami nawet lepsza. Zaznaczam, że bardzo trudno nie porównywać tych dwóch dzieł, także w trakcie lektury analogie narzucają się same – ta sama epoka, niemal dokładnie ta sama problematyka. Główny bohater mieszka sobie na wiosce w Zhejiang. Życie oczywiście nie jest usiane różami, więc co jakiś czas zdarza się, że dramatycznie potrzebuje pieniędzy. Wtedy jedynym rozwiązaniem jest sprzedaż własnej krwi do pobliskiego szpitala. Autor powiela schemat ze swej poprzedniej książki: rzuca jednostkę z terenów rolniczych w wir wydarzeń drugiej połowy XX wieku w Chinach. Jest to więc wszystko dość smutne, jakby się to analizowało na polskim w liceum: bohaterowie sprowadzeni są raczej do funkcji biologicznch (ileż tam jest o jedzeniu!), zaś wiele ich działań determinuje prymitywna chęć przetrwania. Historia jest jednak bardziej złożona i wielowątkowa, więcej w niej dokładniej rozpisanych i bardziej złożonych bohaterów niż w 'To Live'. Można powiedzieć, że jest trochę bardziej optymistyczna, ale gwarantuję, po lekturze biegać po ulicy z pieśnią na ustach nie będziecie. Bohater czasem odpuszcza sobie jedynie kwestie bytowe i pakuje się w sprawy o wymiarze nieco bardziej rozrywkowym i uczuciowym, więcej jest tu też o kobietach i ich smutnych losach. Zarówno 'To Live', jak i 'Kroniki' są w dziesiątce najważniejszych chińskich książek lat 90-tych, czasu, gdy wydawało się, że może nastąpić rozkwit chińskiej literatury (nie nastąpił, a na pewno nie w kraju). ‘Kroniki’ wydano w roku 1995 i spotkały się z ekstatycznym przyjęciem w Chinach. Po angielsku wyszły ‘już’ w 2003 roku, po polsku nigdy. Co ciekawe, film w oparciu o to dzieło zrobili Koreańczycy (z Południa rzecz jasna), ma mieć on premierę we wrześniu. Są różne filmy na świecie: niektóre są dobre, niektóre są złe, inne zaś średnie. Są też filmy tak wybitnie złe, że aż stają się dobre. Te jednak do nich nie należą. Dominującym trendem w chińskiej telewizji są filmy i seriale wojenne. Czasom okupacji japońskiej poświęcono już chyba więcej czasu na taśmie celuloidowej (a raczej na dyskach twardych) niż te osiem lat, które trwała. Poza tematyką filmy i seriale te łączy jedno: są fatalne. Po pierwsze, dbałość o realia jest żadna. Używanie AK-47 (zrobionego w 1947 roku) w latach trzydziestych to standard. Strzelanie z karabinu snajperskiego, który nie miał prawa istnieć? Drobiazg, ale to że z odwróconą lunetą, źle go trzymając, mając otwarty zamek? Nie ma sprawy, w końcu kino to fabryka marzeń. Pola bitwy wyglądające jak rewie mody? Jest. Seksowne bojowniczki z pięknymi fryzurami? Proszę bardzo! Najsłynniejszym kadrem i symbolem całego zjawiska (nazywanego ‘japońskie diabły rozrywane gołymi rękami na pół’) jest to: Ktoś nie dał rady i zrobił tę kompilację.
Powstała na potrzeby jakiejś telewizji, słychać panią jak komentuje (tu rozpisane, co mniej więcej mówi). Najpierw 45 sekund reklam z YouKu, a potem można nacieszyć oczy tym, co rozpala wieczory i noce ekranu TV przeciętnego obywatela ChRL. Wygrywa królik, chociaż patriotyczny Batman też ma swój urok, a i samolot strącony granatem jest całkiem niczego sobie. Można powiedzieć, że łuk z nielimitowanymi strzałami to niemal czepianie się drobiazgów. Najfajniejsze w tych filmach jest to, że Japończycy to cymbały. Skoro to tacy idioci, to co dopiero powiedzieć o tych, których okupowali tyle lat? Ofiary musieli tu jednak ponosić straszne, w każdym filmie giną ich po prostu legiony. Można powiedzieć, że ‘jak nie chcesz, to nie oglądaj!’ Problem polega na tym, że te produkcje obecne są w przestrzeni publicznej - w pociągach, autobusach, restauracjach i sklepach - więc często nawet nie mając na to ochoty, ujrzy się jakiegoś podłego Japończyka, którego pokonuje lokalny ruch oporu. Przy tym zamiłowaniu do lat 1937-45, dziwi brak zainteresowania również innym dość interesującym okresem 1949-1976. Program ten pochodzi sprzed ponad roku. Wydawało się wówczas, że nadchodzi zmierzch tych produkcyjniaków, że ośmieszone i wyśmiewane umrą śmiercią naturalną, bo nikt nie będzie chciał tego oglądać mając do wyboru sensowne produkcje z innych krajów. Albo białą ścianę. Gdy w marcu 2013 do kin wszedł film o Lei Fengu, w Nankinie doszło do dość kompromitującej sytuacji: na wszystkie seanse sprzedano dokładnie okrągłe jak księżyc w pełni ZERO biletów, co nawet pracownicy kina przyjęli ze zdziwieniem, bo sytuacja taka nigdy wcześniej nie miała miejsca. W końcu młodzież uniwersytecka postanowiła się poświęcić i zorganizować wyjście na ten, bez wątpienia wspaniały, obraz. Mam nadzieję, że dali im szczodrze jakieś nagrody, poświęcenie było to niemałe. Przez pierwsze pół roku w Chinach odnosiłem wrażenie, że to wszystko zmierza do większej integracji ze światem, trochę drogą Korei Południowej. We wrześniu nawet miano otworzyć specjalną strefę handlową w Szanghaju - to standardowy przebieg reform w Chinach: najpierw Szanghaj, Pekin, Shenzhen lub Guangzhou, potem stopniowo reszta kraju. Z tego, co wiem, wyszło to średnio. Niestety, ostatnimi czasy odnosi się wrażenie, że trend się odwrócił i Chiny znacznie bardziej interesuje droga Korei, ale Północnej. Chińczycy zaczęli nawet używać nazwy ‘Zachodnia Korea Północna’, więc im ją zablokowano w wyszukiwarkach. |
Kultura po RewolucjiTytułem wstępu: nie lubimy modelowych recenzji (filmów, płyt, koncertów, książek), które pieszczą się ze wszystkim i wychodzi z nich, że książka jest bardzo ciekawa, tylko nie wiedzieć czemu. Żyjemy w czasach wyzywających ekonomicznie, więc pytaniem pierwszym i najważniejszym jest: czy to warte pieniędzy, które musimy za to dać? Poza tym tradycyjnie nie używa się słów takich jak np. nuda, bo to niby źle świadczy o recenzencie. Nas to nie obchodzi, my chcemy wiedzieć, czy nie szkoda naszego czasu i pieniędzy, reszta jest drugorzędna. I na tym mniej więcej skupiać będą się teksty wrzucane tutaj. Archiwum
September 2015
Kategorie
All
Jenot Codzienny: Made in China edition | Roma Jenot & Juriusz
Wszelkie prawa zastrzeżone. Wykorzystywanie jakichkolwiek treści, materiałów, zdjęć i grafik bez zgody i wiedzy autorów jest całkowicie zabronione. |