- John Steinbeck, ‘Grona gniewu’
- Maaaaaaamo, jaaaaa nieeee chceeee!
Desperackie krzyki młodego Wanga przeszywały powietrze, a raczej wspomnienie tegoż nad Baoding. Wang miał zaledwie sześć lat, ale krzyczał, jakby spędził kilka ostatnich dekad w piwnicach Lubianki i właśnie w tymże momencie postanowił przywołać wszystkie atrakcje, jakie sprezentowali mu radzieccy śledczy. Mimo pochodzenia z rejonów względnie bliskich Tybetowi, Wang nie był jakimś następcą Dalai Lamy, którego zakatowali Sowieci. Płakał,bo chciało mu się sikać - tak trywialne bywa czasami życie. Co gorsza, czasoprzestrzeń nie sprzyjała Wangowi: zamiast móc się normalnie wysikać, musiał akurat pozować do zdjęcia z matką i ojcem. W swej trójcy stanowili idealna rodzinę, która spędzała wspólnie urlop.
Od czasów mniej więcej wiktoriańskich wiadome jest, że wybranie się na wycieczkę, czy też spędzanie urlopu, stanowi wypadkową statusu społecznego, ambicji, zamożności, głupoty i rozmieszczenia krewnych po gościńcach świata. Ponieważ państwo Wangowie przyjaciół zbyt wielu nie mieli, więc ich planowanie wakacji szybko doprowadziło do smutnego wniosku, iż muszą zdać się na opcję 'na bogato', czyli skorzystać z jednego z biur podróży. W tym temacie los też nie okazał się przesadnie szczodry, więc ich wizyty w kolejnych punktach usługowych nie były spacerem tryumfu, a raczej czymś całkiem przeciwnym – chaotyczną bieganiną łączącą panikę i liczne rozczarowania porażek. Państwo Wang chcieli czegoś specjalnego, żadnych Tajlandii z niedobrym jedzeniem i ludźmi niemówiącymi po chińsku. Żadnego Paryża pełnego niskiej zabudowy, typowego nierozwiniętego miasta Zachodu. Gdy już udało im się spotkać z kilkunastoma agentami podróżnymi i gdy podołali temu, żeby obrazić ich wszystkich (co łatwym zadaniem nie było, ale wyśmiewanie każdej zaproponowanej oferty pomogło), w końcu zostali rzuceni w objęcia pana Liu, który szczycił się tym, że sprawy niemożliwe załatwiał od ręki, ale na cuda kazał czekać nawet do kilku dni. W odróżnieniu od wcześniej spotkanych agentów, pan Liu nie załamał rąk, tylko obiecał zaoferować im wycieczkę typowo chińską - po Chinach i po miejscach, w których państwo Wang jeszcze nie byli.
Pan Liu dopytał się o wszystkie odwiedzone uprzednio przez rodzinę Wangów miejsca w ojczyźnie i wydawał się wyraźnie bezradny, gdy ci podawali mu listę destynacji rozciągających się jak Chiny całe długie i szerokie. Gdy wieczorem zasępiony palił nerwowo papierosa i spozierał nieśmiało w miseczkę bai jiu, bojąc się, że nie uda mu się jednak ostrzyc z nadmiaru gotówki młodej pary, doznał olśnienia. Następnego dnia zaklinował i oznajmił, że ma dla swych potencjalnych klientów wielce atrakcyjną wycieczkę.
W trzy dni po pierwszym spotkaniu był w stanie zaoferować im wyprawę tematyczną dla całej rodziny. Może nie najtańszą na świecie, ale jak najbardziej odpowiednią dla nich i dla ich młodego Cesarza.
Wyprawa śladem rozwoju industrialnego Chin. Tygodniowa przejażdżka śladem różnorakich gałęzi przemysłowych prowincji HeBei.
Pan Wang był zachwycony tą ofertą: jego dziecko zobaczy jak cudownie rozwija się ojczyzna. Żona będzie miała zaszczyt zajmowania się dzieckiem. On zaś posiadał niezgorszą kolekcję namiarów na burdele w okolicy trasy ich wyprawy.
Pani Wang była zachwycona: tyle miast, tyle sklepów, tyle butików, tyle miejsc, by skorzystać ze znajomości PINu do karty małżonka.
Mały Wang wcale się nie cieszył na wyjazd mający być dla niego szalenie edukacyjnym i ciekawym. Wolałby siedzieć z dziadkami, którzy pozwalali mu spożywać jego ulubione dania z kaczek dzień po dniu i niespecjalnie przejmowali się tym, że przemienia się w pyzate monstrum. Bał się, że będzie znowu jak rok wcześniej, gdy to wybrali się na Hainan. Jego wspomnienia ograniczyły się głównie do serii zatruć pokarmowych i konsumpcji lodów. Gdyby młody Wang sięgał pamięcią nieco dalej, to wiedział, że właściwie każde jego wakacje tak wyglądały - czy to w Tybecie, Syczuanie, czy w Kłajczoł. Ostatecznie dziadek musiał mu obiecać, że gdy tylko wrócą, to otrzyma największą kaczkę z największego supermarketu. Solenne przyrzeczenie pomogło nieco na dziki atak histerii, który dopadł młodego Mandaryna, jednak dopiero zapewnienia, że będzie mógł też kaczkę zabić, sprawiły, że dziecię z miną męczennika zgodziło się na wyprawę w nieznane.
Już na lotnisku w Guangzhou opiekę nad nimi przejął indywidualny przewodnik. Można powiedzieć, że lot do pierwszego punktu wycieczki minął spokojnie, bo czymże jest godzinna kłótnia grupy pasażerów o miejsce na zakupy w luku bagażowym?
Mająca trwać sześć dni wyprawa rozpoczęła się w Shijiazhuang. Według folderu biura podróży od pana Liu, tam właśnie uczestnicy wyprawy mieli spotkać się po raz pierwszy z legendarnym hebejskim smogiem. Stolica prowincji spodobała się panu Wangowi od pierwszego wejrzenia. Czuł, że dostaje to, za co zapłacił. Jeszcze na lotnisku rzucił się do robienia zdjęć swoim krewnym z pierwszej linii w oparach spalin spowijających postój taksówek. Z racji początkowego entuzjazmu wycieczkowego, zarówno szacowna małżonka, jak i ich dziecię, radośnie hopsali do zdjęć wyrzucając przy tym ręce w powietrze. Dzięki temu Wang mógł uaktualnić swój profil społecznościowy i pokazać wszystkim kolegom z biura, kto tak naprawdę wygrał życie. Z powodu relacji panujących w miejscu pracy, fotografie z postoju taksówek zyskały 173 polubienia w godzinę od publikacji.
Po przejeździe do hotelu nastąpił spacer po mieście w towarzystwie przewodnika. Żywiołowo wyjaśnił on swoim klientom naturę rozlicznych gałęzi przemysłowych, które to znalazły swoje miejsce właśnie w Shijiazhuang. Myśli jego padły na grunt wielce podatny, cała rodzina była zafascynowana tym, jakiż to niesamowity rozwój dotknął miasto niegdyś słynące z tytoniu i bawełny, teraz zaś będące liderem regionu. Po wizycie w fabryce tkanin młody Wang został posiadaczem domowego warsztatu tkackiego, zaś jego matka mogła za pomocą telefonu komórkowego na bieżąco informować swoich znajomych na QQ o tym, że właśnie wypoczywa oglądając pracę trzech tysięcy szwaczek. Jak wiemy od dawna, nic tak bardzo nie pozwala odpocząć, jak obserwowanie tych, którzy ciężko pracują. Zdjęcia dostały 472 polubienia w ciągu dwóch godzin, co wprawiło panią Wang w wielce pozytywny nastrój. Ojciec rodu również wydawał się kontent, bo nikt mu nie przeszkadzał w masowaniu utrudzonych pleców ludzi pracy. Wprawdzie czasem plecy myliły mu się z klatką piersiową, wprawdzie jakoś nie zabłąkał się w okolice stanowisk pracujących mężczyzn, bo jakaś niewidzialna siła trzymała go przy robotnicach z Kłajczoł, ale i tak wyprawę zapisał do więcej niż udanych.
Po powrocie do hotelu Wangowie oddali się czynnościom koniecznym: napili się wrzątku, połupali słonecznik, ugotowali kacze jaja korzystając z czajnika. Wprawdzie trzy razy wybiło stopki, ale w końcu trochę dymu jeszcze nikogo nie zabiło, a dziecko musi mieć, co jeść - jak zdrowo skonstatował senior rodu. Razem z małżonką zgodnie uznali, że to właściciel hotelu stracił twarz, bo dał takie beznadziejne stopki, co palą się niczym choinka, ledwo na nich kacze jaja rozrobić.
Na następny dzień wyprawy zaplanowano wycieczkę plenerową. Państwo Wang musieli wstać o 4 rano, ale przewodnik mówił, że nie będą tego żałowali. Z powodu tak wczesnej (lub późnej, zależy jaką ma się perspektywę) pory, musieli nieść swe dziecię na rękach do taksówki. Dopiero po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów dane im było zobaczyć w pełnej okazałości łunę unoszącą się nad kominami Xingtai. Wschód słońca, wielce nieśmiały, okazał się być okazją do przypomnienia znajomym, kto ma urlop, a kto nie. Podli znajomi jednak w przeważającej większości spali, więc tym razem na polubienia i podnoszące na duchu komentarze trzeba było poczekać kilka godzin. Jednak miłe okoliczności przyrody sprawiły, że wyjątkowo przyjemnie siedziało się z przewodnikiem i gaworzyło o tym, jak atrakcyjną destynacją jest Xingtai i jak to dobrze, że państwu Wangom udało się tam dotrzeć zanim zostanie rozdeptane przez turystów. Podobnie udane było śniadanie na trawie, złożone głównie z kaczych głów, ryżu i wielkiego słoika la jiao. Pewnym zgrzytem była nieobecność pana Wanga, który po ujrzeniu kelnerki w przydrożnym barze poddał się sferze wakacyjnej i masturbował się w pobliskich krzakach. Przywołany do porządku przez małżonkę ostatecznie zgodził się masturbować się z widokiem na nią, chociaż kosztowało go to wiele wysiłku i fantazji. No i 3 RMB na loda dla juniora rodu, co w sumie było skromnym wydatkiem wobec tego, co zapłacił dzień wcześniej - też za loda, ale dla samego siebie.
Lista wydatków pana Wanga rosła w zastraszającym tempie, trzy butelki Maotai (jedna dla przewodnika, druga dla siebie, trzecia dla kierowcy taksówki), niemniej był wielce kontent z czasu spędzanego z nowymi przyjaciółmi. Śniadanie spożyte także w płynie sprawiło, że pan Wang odespał trudy wstania o bardzo barbarzyńskiej porze. Gdy obudził się, mógł w pełnej okazałości zobaczyć, jak kopalnia węgla pracuje na pełnych obrotach i emituje dym, jakby właśnie nie udało im się wybrać papieża mimo wielu miesięcy dramatycznych obrad.
Na tak wspaniałej zabawie i mile spędzanym czasie, urlop wydawał się zachowywać niczym woda lana przez sito. Ledwo państwo Wang się obejrzeli, osiągnęli półmetek. Jeszcze nie zdążyli wgrać wszystkich 862 zdjęć z odwiedzin fabryki w Handan na swe profile społecznościowe, a już docierali do Baoding, gwiazdy na firmamencie ich wyprawy.
- Czujecie państwo? Tu powietrze pachnie całkiem inaczej niż w Xingtai. Można powiedzieć, że jest niemal tak dobre jak w Pekinie.
Pan Wang i jego cała rodzina głęboko odetchnęli. Rzeczywiście, powietrze było inne niż w Xingtai. Nawet wydawało się mieć inną konsystencję. Wydawało się, że można je dotknąć i zacisnąć w dłoni. Przewodnik kontynuował swoją opowieść:
- Dzisiaj państwo nie trafili zbyt szczęśliwie, PMI wynosi tylko około 500. Jednak prognozy są obiecujące, być może jutro uda się nam przekroczyć 600, ale niczego obiecać nie mogę. Niemniej, mam wiadomości od krewnego z pobliskiej fabryki nawozów, mają pracować na trzy zmiany, więc mamy bardzo dużo szanse, że dobijemy przynajmniej do 600.
Rodzina Wangów zwiedziła centrum miasta. Bardzo spodobały im się przepisy ruchu ulicznego, a raczej brak tychże. Hopsali więc radośnie przez czteropasmowe jezdnie, śmiejąc się radośnie ilekroć autobus mijał ich na milimetry, a nawet gdy czasem wywracała ich trójkołówka. Młody Wang otrzymał w prezencie dmuchaną sarenkę na kółkach i udało mu się nią pobawić prawie trzy godziny zanim się całkiem rozleciała. Hotel, w którym zakwaterowało ich biuro turystyczne, oferował wybór pięciu różnych dań z mięsa osła, co pozwoliło ukochanemu potomkowi rozsmakować się w oślich uszach, podczas gdy małżonka wydawała się wielce zadowolona z oślego hamburgera.
Pan Wang przesadnie nie rejestrował spożywanego posiłku, gdyż wyczekiwał aż małżonka pójdzie przypudrować nosek, co umożliwi mu odświeżenie znajomości z kolegą ze szkolnej ławy. Nawet w czasach, gdy mieli po szesnaście lat, Jia był koneserem lokalnych przybytków rozrywki. Wang wiedział, że po tylu latach pobytu w Hebei, Jia gwarantuje dostęp do najlepszych przybytków rozrywki. Problemem było skontaktowanie się z nim i pozbycie małżonki na kilka godzin. Akurat oferta zakupowa nie dawała wielkich nadziei na to, że pani Wang rzuci się w wir wielkich centrów handlowych i zapomni o bożym świecie, w tym o mężu. Szczęśliwie, nie ma posiłku bez oleju, więc pierwotnie wcale rozsądnie oleiste danie pani Wang zyskało około 4000 kalorii podczas jej pobytu w toalecie. Kochający małżonek zamówił jej także wielką butelkę jogurtu, powołując się na ludową mądrość, iż ten jest świetny na trawienie. Geniuszem być nie trzeba, żeby wiedzieć, co nastąpiło w kilkanaście minut po skończeniu posiłku. Detale nie są bardzo istotne, najważniejsze jest to, że pan Wang mógł zostawić swoje dziecię z żoną i iść na spacer. Przypadkiem podczas tego spaceru spotkał Jia, Jia przypadkiem szedł do burdelu...
Szczęście dopisywało rodzinie Wangów. Następnego dnia o poranku poziom zanieczyszczenia powietrza osiągnął ponad 700 jednostek. Z tej okazji, wszyscy wstali o 6 rano, chociaż pan Wang nawet nie zdążył się położyć spać i witał nowy dzień z butelką ergotou w ręce, z którą to zakończył swój poprzedni etap zmagań z rzeczywistością. To jednak on wydawał się szczególnie pobudzony, gdy pokazano mu na telefonie, że tak, że udało im się! Że wdychają prawdziwie autentyczne hebejskie powietrze! Łzy szczęścia pociekły mu z oczu. Udało mu się zabrać ukochaną i potomka w miejsce, gdzie mogli doświadczyć najprawdziwszych Chin. Gdzie dano im było widzieć, słyszeć i dosłownie oddychać nowoczesnością, rozwojem i produktem krajowym brutto. Stojąc pośrodku kilkunastomilionowego miasta, pośród samochodów, autobusów i trójkołówek odkrył nieznane. Odkrył najlepszą destynację turystyczną w swojej ukochanej ojczyźnie. Chociaż wiadomości z czasów Kopernika i Galileusza nie dotarły jeszcze do pana Wanga, to wiedział, że jest w najwspanialszym miejscu na całym globie i że nigdzie indziej nie będzie podobało mu się tak bardzo. Refleksyjnie dopił ergotou, objął żonę wiedząc, że atmosfera uniemożliwi jej wyczucie zapachu szesnastoletniej Ming z Wewnętrznej Mongolii, przytulił syna i zrobił najwspanialsze zdjęcie świata. Modelowa chińska rodzina na tle fabryki turbin wiatrowych.
To właśnie w trakcie wykonywania tego wiekopomnego portretu rodzinnego, który miał ozdobić ściany mieszkań krewnych i znajomych, młody Wang się posikał.
Rodzinie Wangów tak bardzo spodobało się w Baoding, że poprosili o zmianę trasy wycieczki, by mogli nacieszyć się jakże korzystną aurą tej metropolii. Zrezygnowali więc z odwiedzin w kopalniach Zhangjiakou. Zawsze trzeba sobie zostawiać miejsca, do których chce się wracać - powiedzieli sobie. Po zaledwie kilku dniach pobytu wiedzieli, że ich serca zostały w Hebei.