- Dawno nie oglądaliśmy żadnego chińskiego filmu;
- Mamy już kilka dobrych powodów, żeby nie oglądać chińskich filmów.
Wybór padł na High Tech, Low Life, dokument produkcji amerykańskiej o chińskich blogerach, którzy piszą o sprawach niewygodnych dla władzy. Wybrano dwóch: młodego o pseudonimie Zola i starszego o pseudonimie Tiger Temple. Film na zmianę pokazuje nam dwóch bohaterów, którzy przemierzają Chiny i opisują różne dramaty, którymi kraj ten uszczęśliwia swoich obywateli. Tu jakiś toksyczny wyciek, tam gwałt dokonany przez syna oficjela. Bohaterów różni styl prowadzenia swoich blogów: Zola gna motorem od newsa do newsa, pakuje się przed obiektyw, gdy tylko może, leci na ilość, nie na jakość. Da się to zrozumieć, bo rodzina go ciśnie, żeby zrobił coś sensownego ze swoim życiem, więc ten desperacko próbuje się przebić, by móc zostać dziennikarzem na cały etat i z tego żyć. ‘Sensowne życie’ w mniemaniu rodziny oznacza oczywiście małżeństwo, mieszkanie w hunańskiej wiosce i handel warzywami.
Tygrys finansowo stoi lepiej, ma mieszkanie w Pekinie, jest emerytem. Siedzi nad każdą historią miesiącami, zaprzyjaźnia się ze swoimi bohaterami i potem do nich powraca, bada każdy detal i ma dwa koty. Preferuje rower, którym pokonuje tysiące kilometrów, czasem z kotem w koszyku.
Film ma kilka pomysłów: pokazać cenzurę w Chinach. To się w miarę udaje, ale wielki news to nie jest.
Pokazać dwa pokolenia, których różne podejście do blogowania jest wynikiem ich odmiennej filozofii życiowej, ukształtowanej przez Chiny na kolejnych etapach rozwoju kraju: To się w pewnym sensie udaje, ale wymaga od widza dopowiedzenia sobie paru rzeczy. Niestety, scena, która powinna być powalająca, uderzająca i zapierająca dech w pęcherzykach płucnych, czyli spotkania dwójki bohaterów, jest tak fatalna, że wszystko widzowi siada. Kolesie siedzą pod parasolem, ustalają, że jeden jest młodszy, a drugi starszy i właściwie amen.
Jeżeli ten opis kogoś zachęcił, to raczej przepraszam. Film nie jest straszny, trwa 87 minut, więc niby to niski wymiar kary, ale pełno jest w nim scen absolutnie niepotrzebnych - a to koleś jedzie na rowerze, a to drugi coś chaotycznie chromoli do kamery. Każda osoba choćby śladowo zorientowana w temacie wie to wszystko od dawien dawna. Jest to film z cyklu: a, zrobimy o dalekim kraju, ludzie niczego nie wiedzą, to im opowiemy jak tam źle. To wszystko prawda, ale naprawdę, lepiej sobie opieprzyć parę (tak ze cztery) kaczych głów niż oglądnąć ten film.