reż. Henry Koster
Dziś będzie o filmie nieco nietypowym, bowiem nie został on wyprodukowany w Chinach i nie tam toczy się jego fabuła. Mowa o "Flower Drum Song" - opartym na powieści o tym samym tytule musicalu, który opowiada o życiu chińskich emigrantów w Ameryce.
Tytułowa pieśń śpiewana jest przez młodą i naiwną Mei Li, która wraz z ojcem ukryła się na statku towarowym płynącym do San Francisco. Bohaterka chce odszukać swojego narzeczonego, którego jeszcze nigdy nie poznała - zaręczyny zaaranżowano korespondencyjnie. Jednak zaledwie kilka chwil po zejściu ze statku na obcy ląd Mei Li odkrywa, jak odmienny od jej ojczyzny jest kraj, do którego przybyła: napotkani chińscy emigranci nie znają chińskiego, policjant nie pozwala śpiewać na ulicy, a odnaleziony w końcu narzeczony nie wyraża woli poślubienia dziewczyny. Daje to początek perypetiom młodej Chinki i pretekst do ukazania barwnej społeczności wywodzącej się z Dalekiego Wschodu: pierwszego pokolenia emigrantów, którzy wciąż kultywują chińskie tradycje i nie ufają Ameryce, oraz pokolenia drugiego - młodzieży, która nie rozumie sentymentów swoich rodziców, kocha nowoczesność i nie zamierza poddawać się starym konwenansom.
Jak już wspomniałam, film ten jest musicalem, dlatego jedna pieśń goni drugą nie pozostawiając czasu na odpoczynek. Tytułowa "Flower Drum Song" pojawia się aż trzy razy. Jak to w musicalach bywa, jedne piosenki są lepsze od drugich, tutaj przynajmniej większość z nich przynosi jakąś wiedzę na temat bohaterów - ich losów, marzeń i skrywanych smutków. Szczęśliwie zrezygnowano z chińskiego śpiewu tradycyjnego (którego obecnie słuchają tylko chińscy emeryci, młodzież go nie znosi) na rzecz melodyki typowo broadwayowskiej.
Pewnym aspektem, który nie do końca podoba się współczesnym krytykom, jest to, iż role Chińczyków obsadzono mieszanką azjatycką - główną bohaterkę gra Japonka, a sądząc po personaliach aktorów, to z dużą częścią obsady mogła sobie rozmawiać w języku przodków. Często białym zarzuca się, że to rasistowskie, że nie rozróżniają Azjatów, ale z drugiej strony, skoro w Hollywood John Malkovich mógł bez problemów zagrać Ruska, to może nie czepiajmy się o Japończyków w filmie o Chińczykach?
Film trwa trochę ponad dwie godziny i jest to raczej mile spędzony czas. Dzieło nadaje się w sam raz na niedzielne popołudnie.