Z racji zamieszkiwania w prowincji Gansu, pan Wang przez większość życia nie zaznał zbyt wiele ciepła, więc w miesiącach, gdy temperatury łaskawie pozwalały, przesiadywał na stercie betonowych płyt w ogrodzie. Na kolanach trzymał zwiniętego w kłębek kota i drzemał. Kot też drzemał, ale jakby bardziej czujnie - zapewne miał w pamięci przypalenie wąsów, które go spotkało w okolicach 1992 roku. Kot stał się zdecydowanie bardziej aktywny, odkąd z pobliskiego budynku prywatnej szkoły rozpoczęły dobiegać wrzaski, które miały być recytacją słów w języku angielskim. Chociaż wiek i refleks już nie z tych, w których człowiek zapisywał się na zawody jeździeckie, nawet wiekowy pan Wang po jakimś czasie dostrzegł nadspodziewaną pobudliwość kota na dźwięki obce językowi mandaryńskiemu. Wrodzona pasja przyrodnika i biologa sprawiły, że pewnego dnia pan Wang zakomunikował swej małżonce, że ich kot opanował język angielski. Żona podeszła do tej wiadomości z podobnym entuzjazmem jak niegdyś do innych oświadczeń małżonka, takich jak decyzja by jechać wspierać komunizm w Korei Północnej w 1952, organizować kwestę żywnościową w 1958, zakładania kółka poezji rustykalnej w 1968, czy też wyprawy do Pekinu wiosną 1989 roku. Przypomniała mu znaną chińską mądrość i wiele przysłów o tym, że człowiek wiekowy nie powinien się wydurniać i zagroziła, że jeżeli Wang nie przestanie się błaźnić, to zabierze mu anglojęzycznego kota, tak jak zabierała emeryturę każdego pierwszego.
Można powiedzieć, że Wang przestał się wygłupiać wkrótce potem - taka jest natura każdego człowieka, że po śmierci staje się mało rozrywkowy i zdecydowanie mniej skłonny do wydurniania niż za życia. Jednak zanim to nastąpiło, Wang szedł w zaparte, że ich kot nauczył się angielskiego i że rozumie język imperialistów. O zaistniałym stanie rzeczy informował na bieżąco bliższych i dalszych sąsiadów. Sam Wang nie rozumiał po angielsku nawet 'Marlboro', bo palił Baishe.
Po śmierci męża Ming przepłakała wiele nocy. Nie wiedziała, jak będzie mogła żyć bez męża, bo jak przetrwać bez comiesięcznego wpływu paruset RMB do domowego budżetu? Koleje życia sprawiły, że ich dzieci obdarzyły matkę nienawiścią większą niż Imperialną Armię Japonii i dyla dały dobre parę dekad temu, Ming nie wiedziałaby nawet, gdzie i jak ich szukać, więc ewentualne wsparcie z ich strony, poruszonych tragedią jaka spotkała rodzicielkę, wydawało się mało prawdopodobne.
Pobliska szkoła języka angielskiego zamknęła się równie nagle, jak niegdyś otworzyła, właściciel zaś okazał się mieć właściwości znane kamforze. Wyraźnie zmartwieni tym faktem byli rodzice uczniów, którzy z góry wnieśli opłaty za cały semestr nauki. Ciągle zadawano sobie pytanie: gdzie teraz młode, genialne mandaryńskie umysły zdobędą wykształcenie, które zagwarantuje im najlepsze prace w wieżowcach Szanghaju? A przy tym, rzecz jasna, środki na utrzymanie rodzicieli. Zaistniałą sytuację najbardziej zmartwiony wydawał się kot. Po pierwsze, nie miał Wanga i jego kolan do wylegiwania się. Po drugie, wyraźnie brakowało mu dzikiego jazgotu, który dobywał się z okien sąsiedniej budowli. Kot irytował Ming niemal tak bardzo jak ś.p. małżonek. Po pierwsze, ciągle miauczał. Po drugie, jeszcze ciągle nasłuchiwał znajomych odgłosów zza płotu, które nagle przestały docierać na ich podwórko.
Pewnego dnia zmaterializowali się krewni, coś w stylu kuzynów o stopniu pokrewieństwa numer 324. Po tym jak pozapewniali Ming o swej wielkiej miłości, a potem wydębili u niej nocleg, tej przyszedł do głowy szatański - w wersji wierzeń zachodniochińskich - plan. Mając pewien wrodzony zmysł biznesowy, najpierw zainwestowała 5 RMB w napoje wyskokowe, które sprawiły, że goście przespali się z radością i przyjemnością na betonowej wylewce miejsca zwanego podłogą pokoju telewizyjnego. Podczas porannego śniadania, złożonego z pokaźnej ilości kaczych jaj i przepękli ogórkowatych, Ming rozpoczęła rzewne opowieści o Wangu i jego kocie. Widząc coś mogło być zainteresowaniem zmieszanym z kacem, poczęła opowiadać, że Wang wyszkolił swojego kota w języku angielskim. Oczywiście, kot nie jest przesadnie biegły, bo czego w końcu można oczekiwać od kota? Ale świetnie zna wszystkie tony jakie są w angielskim, a przecież wszyscy wiedzą, że tony są najważniejszą rzeczą w nauce każdego języka, a zwłaszcza angielskiego. Krewni nie wydawali się przesadnie przekonani, więc Ming musiała zmarnować kolejne 5 RMB na alkohol. W końcu jednak udało jej się przekonać, że dzięki przesiadywaniu na kolanach Wanga i nasłuchiwaniu pobliskiej szkoły, kot jest obecnie w stanie odtwarzać swym miaukiem wszystkie tony języka angielskiego. No cóż, szkoda, że ten kot się tak nikomu nie przyda, no bo kogo on tu ma uczyć? Dzieci większości populacji uciekły z wioski jeszcze na etapie plemników, dorośli już wielkich karier nie zrobią, więc niestety, ten bardzo cenny kot zmarnuje swój talent.
Najbliższa rodzina zasępiła się: w końcu mieli potomstwo. W końcu chcieli mieć za co żyć. W końcu znajomość języka angielskiego jest jedną z najważniejszych kompetencji, jakie współczesny Chińczyk może zdobyć. Próbowali już angielskiego prenatalnego, próbowali angielskiego z clownem, próbowali angielskiego z piosenkami i żadne z tych podejść nie przyniosło efektów innych niż drenaż ich konta. Cóż szkodzi spróbować z kotem? Kluczowe pytanie spotkało się z odpowiedzią brzmiącą 500 RMB. Ostatecznie, pośród licznych rozpaczliwych miauków i 350 RMB, kot przeprowadził się do stolicy prowincji Gansu. Po odliczeniu wydatków na kacze jaja i bai jiu, Ming mogła pochwalić się nieopodatkowanym zyskiem w wysokości 326 RMB.
Już pierwszego dnia swego pobytu, kot rozpoczął intensywne zajęcia dla potomstwa swych nowych właścicieli. Za najlepszą oznakę postępu w nauce rodzice uznawali, iż dzieci za nic nie chciały siedzieć ze swym pedagogiem w jednym pokoju - chińska mądrość od wieków głosi, że w końcu żadne dziecko nie lubi się uczyć, więc im bardziej nie chce, tym więcej i lepiej się uczy. Wykładowca ilekroć był z nimi zamykany rozpoczynał wydawać z siebie rozliczne miauki i parsknięcia. Mogło być to związane z tym, iż ojciec rodziny stymulował zwierzę za pomocą kija (nie marchewki) do wydawania tych typowych dla kota odgłosów. Dzieci miały za zadanie powtarzanie kocich miauków wielkiej inwestycji i nadziei rodu. Sama głowa rodziny mówiła, iż jego wymowa wiele zyskała dzięki zajęciom z wioskowym, gansijskim kotem.
Zajęcia trwały kilka miesięcy, gdy pewnego dnia odwiedził ich wujek z Guangdongu.
Mówienie, iż wujek z Guangdongu był z Guangdongu wpisuje się w trend opowieści o tym, że ptasie mleczko robi się z wymiotów skowronków. Wujowi akurat zdarzyło się żyć w południowej prowincji, a urodzić nieco bardziej na północ, gdzieś w okolicach Hohhotu. Początkowo był przekonany, iż kot został kupiony na obiadokolację i cieszył się, że taki tłusty. Dopiero po wyjaśnieniach zrozumiał, dlaczegóż ten kot ma osobny pokój, jada lepiej niż rodzina i może sam wybierać kanały telewizyjne. Będąc światowcem najwyższej próby, wuj potwierdził lingwistyczne talenty kota, podkreślając, że kocia realizacja dźwięku shwa jest najwyższej próby. Od razu zaczął nastawać na to, żeby nie marnować tak dobrej puli genetycznej wielkiego językoznawcy i jak najszybciej go rozmnożyć. Oferował odkupienie naukowca za 1000 RMB, ale jego propozycja spotkała się z odmową. Rodzina Qiu zrozumiała jak wspaniały interes zrobiła inwestując 350 RMB w dawnego pupila pana Wanga.
W ciągu następnych paru miesięcy kot z Lanzhou głównie współżył i nauczał. Nierzadko łączono te dwie czynności, przyprowadzając dzieci, by posłuchały tego, jak kot intonuje w trakcie kopulacji. Jego właściciele wyszukali wszystkie kotki w promieniu dwudziestu kilometrów i zmusili swego podopiecznego do zapłodnienia ich. Gdy nastał czas porodów, skwapliwie odbierali potomstwo. O ile początkowo traktowano ich jak wariatów, po jakimś czasie stwierdzono, że coś musi być na rzeczy. Gdy wiadomość o alternatywnym podejściu do nauki angielskiego dotarła do właścicieli kocich matek, przestali tak ochoczo oddawać kolejne mioty. W końcu pewnego dnia najpierw wielki językoznawca udzielił ośmiu lekcji angielskich miauków, by potem dołączyć do swego pierwszego właściciela w zaświatach. Dokładniej sprawę ujmując: paść na zawał podczas spotkania z dorodnym persem płci żeńskiej. Jednak jego spuścizna żyła nadal. Łącznie urodziło się około 600 kociąt, wiele spłodzonych na zamówienie. Dzięki wujkowi z Guangdongu i Hohhotu, sława kota-anglisty obiegła całe miasto w kilka tygodni. Rodziny zgłaszały się, by za opłatą wypożyczyć zwierzę.
Po paru tygodniach zdecydowano się na otwarcie pierwszej szkoły z kotem jako wykładowcą. Wielu wyśmiewało ten pomysł, ale jeszcze więcej zapisywało swoje dzieci do tej placówki. Skoro nie zadziałał angielski z Amerykaninem, skoro nie zadziałał angielski metodą Helen Doron, to najwyżej nie zadziała angielski z kotem. Początkowo ceny były wielce konkurencyjne. Brak tradycji poszanowania praw zwierząt sprawiał, iż rodzice nie przejmowali się przesadnie tym, iż kot naucza jedynie, gdy jest pobudzany ciosem deszczułką w podogonie.
Fama językoznawcy rosła w siłę, jak również handel jego dziećmi. Kocięta z pierwszego miotu przejęły grupy po śmierci seniora. Ceny lekcji zwyżkowały, szkoła uruchamiała dodatkowe kursy, ale i tak nie mogła podołać fali zainteresowanych. Otwarto cztery franczyzy, które wypełniły się uczniami zanim na dobre się otworzyły. Metoda z Lanzhou spotkała się z aprobatą licznych tuzów chińskiego systemu nauczania. Po kilku miesiącach popyt tak bardzo przewyższał podaż, że ambitni rodzice płacili tzw. ciężkie pieniądze, żeby wykupić dzieciom miejsce na kursach słuchania miauków niewidomych kociąt. Metoda pana Wanga (nazwana tak na cześć jej wynalazcy) zakładała takie same ciosy deszczułką w krocze dziecka, jak i kota w razie niepowodzenia powtarzania dźwięków wydawanych przez zwierzę. Rynek rozrastał się w niewiarygodnym tempie, a nawet najstarsi tybetańscy górale nie wiedzieli o tym, co zdarzyło się swego czasu w Holandii, gdy z podobną popularnością spotkały się cebulki tulipanów. Okazało się, że około sześciuset potomków kota z Lanzhou nie jest w stanie sprostać zewowi wolnego rynku. Zaczęły pojawiać się podróbki - koty z drugiego i trzeciego miotu. Doszło do tego, że wynajem kota z pierwszej gałęzi genealogicznej wielkiego językoznawcy kosztował ponad 300 RMB za godzinę. Zapotrzebowanie na chińskich nauczycieli zaczęło spadać, wzrastało za to zapotrzebowanie na koty. Pojawiły się szkoły twierdzące, że sprowadzają najprawdziwsze koty z Anglii, które to miauczą jeszcze lepiej niż potomstwo kota pana Wanga. Wielu rodziców postanowiło zabezpieczyć się z tzw. każdej strony i zapisywali dzieci do szkół kotów pana Wanga, jak również brytyjskiej szkoły kotów importowanych. Powszechnie wierzono, że jednak to gałąź nauczania kociąt z Gansu jest bardziej odpowiednia dla chińskich adeptów języka.
Jak zawsze w takich sytuacjach, Szanghaj postanowił iść swoją własną drogą i wprowadził szkoły, w których uczyły autentycznie brytyjskie kaczki-krzyżówki. Doprowadziło to do debaty telewizyjnej, w której udział wziął potomek pierwszej linii kotów z Lanzhou i kaczka z Bristolu. Zdania ekspertów były podzielone, ogłoszono remis ze wskazaniem na kota, bo mniej nabrudził. Zgodnie stwierdzono, że koty są lepszymi nauczycielami dla niewidomych, kaczki zaś dla głuchoniemych.
Po debacie telewizyjnej, kocie szkoły językowe zyskały dodatkowe grona fanów. Od Kashgaru po Ningbo, przez Dongguan i Manzhouli szkoły językowe zwalniały ludzi, a zatrudniały koty. Wyznacznikiem statusu społecznego, tak rodziców jak i dzieci, stało się to, czy dziecko jest aby na pewno uczone przez kota. Portale społecznościowe zapełniły się zdjęciami dzieci z ich nauczycielami. W prasie fachowej pojawiły się artykuły dotyczące tego, iż Chinom udało się wyprzedzić Japonię, dokąd jeszcze trendy kociej edukacji nie dotarły (i miały nigdy nie dotrzeć), jak również Koreę (nie precyzowano którą, ale zapewne Południową). Brakowało zgodności, co do stopnia zaawansowania tego trendu w Korei Północnej.
Tendencja zaczęła wskazywać tendencje zniżkowe, gdy młodzi Mandaryni po kilku latach edukacji u boku kota rozpoczęli wyjeżdżać studiować do tzw. krajów zachodnich. O ile liczono się z ryzykiem nawiązywania kontaktów z ludźmi bloku zachodniego, o tyle okazało się, że żaden z adeptów chińskiej szkoły kota nie był w stanie porozmawiać z brytyjskim kotem, o obywatelu nawet nie mówiąc. Raportowano setki, a nawet tysiące, prób zakończonych fiaskiem. Szkoły w Chinach jasno informowały, że ta metoda nauki jest tak nowatorska, że Wielka Brytania, nie mówiąc nawet o USA, za nią nie nadążają, więc nie należy dziwić się, że komunikacja z mieszkańcami innych krajów nie jest możliwa. Wyjaśnienie to zapewniło dalsze kilkanaście miesięcy egzystencji kocich szkół językowych, jak również zainteresowanie wojska, gdyż generałom bardzo spodobał się pomysł, by takie efekty właśnie efekty miało nauczanie języka obcego ich żołnierzy. Pewną porażką okazała się być szkoła mruczenia. Jak próbowano wyjaśniać adeptom, miauczenie nie stanowi całej komunikacji, mruki są równie ważne, ba, nierzadko ważniejsze, niż miauki. Trend ten jednak nie został opisany w programach telewizyjnych, więc można śmiało powiedzieć, że po prostu się nie przyjął.
Ostateczną zagładą kociego systemu nauczania okazało się być odkrycie, że kot pana Wanga nie uczył się amerykańskiego, ale zaledwie kanadyjskiego. Ktoś napisał w internecie, że ta szkoła koło domu pana Wanga uczyła kanadyjskiego. Wszyscy, zwłaszcza ci którzy nigdy nie mieli do czynienia z językiem wroga, okazali się świadomi, że kanadyjski, to bardzo oszukany angielski. Każdy też wiedział, że w świecie i wszechświecie istnieje jedna, wielka siła. Że tą siłą, na miarę grawitacji, jest amerykański akcent, który od biedy można zastąpić brytyjskim, ale w żadnym razie kanadyjskim. Gdy tylko to potwierdzono (co wymagało odnalezienia dawnego właściciela szkoły, który akurat był w trakcie siódmego roku urlopu w Tajlandii), momentalnie zdemaskowano koty z hodowli pana Wanga. Z dnia na dzień z idoli tłumów, stały się pośmiewiskiem i posiłkiem populacji. Szkoły próbowały reagować na tę tendencję, zgodnie obniżyły ceny swoich kursów, ale rodzice grupowo zabierali swoje dzieci, zatykając im przy tym uszy, by nie słuchały zbyt wielu miauków w niewłaściwym angielskim. Wczorajsi wykładowcy często kończyli na krawężnikach, a potem w kociołkach lokalnej biedoty. Z piedestału najlepszych nauczycieli akademickich, koty stoczyły się w otchłań zapomnienia. Nikt już nie chciał słuchać ich miauków, a mruczenie stało się zjawiskiem niespotykanym.
Przez kolejne lata wiele chińskich szkół próbowało eksperymentów z innymi zwierzętami, ale żaden z nich nie był przesadnie owocny. Próbowano angielskiego z sowami, rosyjskiego z lisami, niemieckiego z rybami i japońskiego z muchami, ale już nigdy żaden trend nie spotkał się z taką popularnością jak angielski z kotami.