Jakież pozytywne było moje zaskoczenie! Ogląda się to bardzo przyjemnie, nakręcone lekko, z dystansem i w miarę wyrafinowanym poczuciem humoru (przynajmniej przez większość czasu). Bohaterem zbiorowym jest rodzina Huang, która porzuca Washington DC na rzecz Orlando. Ojciec ma wizje wielkiego biznesu w postaci własnej restauracji. Trójka dzieci i matka muszą odnaleźć się w nowej sytuacji zawodowej, kulturalnej i edukacyjnej. Jest jeszcze babcia, która nie mówi po angielsku, a i po chińsku za wiele też nie, na znacznie dalszych planach inni członkowie rodziny. Głównym bohaterem jest Eddie, który ma około 10 lat, próbuje odnaleźć się w nowej szkole, ale nierzadko akcja koncentruje się na pozostałych członkach rodziny. Wiele sytuacji rozgrywa komizm zderzenia dwóch całkowicie odmiennych kultur, starając się przy tym żadnej nie nobilitować ani też nie ośmieszać. Lata dziewięćdziesiąte powodują, że miło się wspomina ówczesne gwiazdy NBA, początki internetu i trendy muzyczne. Aktorsko jest dość dobrze, zwłaszcza matka i ojciec, niektóre drugie i trzecie plany są nieco przerysowane. W jakimś stopniu przywodzi na myśl takie produkcje telewizyjne jak np. 'Alf' lub 'Mały meczet na prerii' (to akurat nie było przesadnie popularne, ciekawe czemu...). Z przyjemnością oglądnęliśmy pierwsze trzynaście odcinków i oczekujemy na więcej, już wkrótce rozpoczyna się sezon drugi. Pierwszy odcinek wykorzystaliśmy podczas lekcji, studenci w miarę docenili scenę porównującą radość zakupów na chińskim targu ze sterylnością amerykańskich supermarketów. Subiektywnym zdaniem: najlepszy odcinek to wizyta siostry z mężem i wielka rodzinna wojna. Jest to serial familijny, nie ma żadnych wulgaryzmów, podtekstów seksualnych, totalne TVN, godzina 12 w niedziele, więc dlatego też nadał nam się do wykorzystania z uczniami. Może przyda się i komuś innemu.
Serial oparty jest na książce pod tym samym tytułem. Spodziewałem się, że będzie podobnie, czyli lekko i zabawnie, trochę tego, co małego Azjatoamerykanina dziwi, a co mu się podoba. Jakież było moje zdziwienie! Książka jest dużo bardziej opowieścią o rasizmie, byciu gdzieś pomiędzy Wschodem a Zachodem, poszukiwaniu tożsamości, także swojego miejsca w społeczeństwie i spadaniu na jego margines. Z tożsamością jest bardzo zagmatwanie, ojciec bohatera jest z Hunanu, matka z Shandongu, a do USA przyjechali z Tajwanu. Pełno dramatycznych wydarzeń, narkotyków, policji, przemocy domowej (oglądając uśmiechniętego ojca w serialu trudno wyobrazić sobie, że okłada dzieci gumowym ALIGATOREM zakupionym w Disneylandzie - cytat dokładny na końcu).
Momentów zabawnych jest w książce raczej niewiele, ale czyta się dość dobrze (najbardziej w środku, przy końcu bohater trochę odjeżdża z tym, jakim to jest wyluzowanym człowiekiem sukcesu, który lubi jarać lole). W odróżnieniu od adaptacji, tu zdecydowanym głównym bohaterem jest autor, Eddie. O jego rodzinie dowiadujemy się niemało, ale bracia to zdecydowanie ndziesiąty plan. Właściwie cały czas śledzimy jego losy. Aż trudno uwierzyć, że ktoś wpadł na to, żeby zrobić z tego komediowy serial, bardziej pasowałby dramat społeczny poruszający rozliczne problemy rasowe i asymilacyjne. Okładka jest solidnie pocieszna, ale to raczej pokłosie serialu. Prawdopodobnie przenoszenie książki na ekran napotkało na taki problem, że dość pionierski serial w historii amerykańskiej TV o imigracji azjatyckiej nie bardzo mógł opowiedzieć o tym, że ci ludzie są nieco patologiczni (według norm Zachodu, ale też i Wschodu), leją dzieci gumowymi aligatorami z Disneylandu, a te pakują się w sytuacje dość jednoznaczne z prawnego punktu widzenia. Wywalono więc kilka bardziej interesujących tematów, zostały te bardziej zabawne, no i serial gotowy.
Jedno i drugie warte polecenia, z lekkim naciskiem na serial. Obecnie jest jeden sezon, w planach kolejne.
Cytat potwierdzający znaczenie naszego miasta dla absolutnie całych Chin i wszystkich ich mieszkańców:
When he wasn’t picking stuff up, he tossed his football in the air over and over like an old Chinaman with his Baoding balls.
Cytat numer dwa
It didn’t end there. He kept walking around the store with a wild grin on his face and stopped in front of this hard, heavy, three-foot rubber alligator with skin dotted by sharp points on the scales. The rubber was hard, cold, and flexible. You could hold the head, whip the body back, and just come with it. He copped both. The whip wasn’t so bad. He could get us from a distance with it, but it was light. Nothing more than a belt, really. But that alligator …
To Americans, this may seem sick, but to first- or second-generation Chinese, Korean, Jamaican, Dominican, Puerto Rican immigrants, whatever, if your parents are FOBs, this is just how it is. You don’t talk about it, you can’t escape it, and in a way it humbles you the rest of your life. There’s something about crawling on the floor with your pops tracking you down by whip that grounds you as a human being. The bruises and puncture wounds from the scales of the alligator were clearly excessive, but I didn’t think anything was wrong with my dad hitting us.