Fabularnie książka skupia się na dziejach Chen Zhena (de facto autora, no ale w imię tradycji analiz literackich nie utożsamiajmy go z narratorem), który to w ramach Rewolucji Kulturalnej został wysłany do Mongolii Wewnętrznej. Tam miał zbliżyć się z ludźmi pracy i lepiej zrozumieć ich potrzeby. Wyszło fantastycznie, ale chyba nie do końca po myśli inicjatorów akcji. Chen Zhen zakochał się zarówno w ludności, jak i w przyrodzie tego regionu. Szczególnie zaś w wilkach. Ponad dwadzieścia lat później napisał o tym książkę, nazywaną przez niektórych najbardziej antychińską w historii.
Jak to możliwe?
Większość dziejów naszego bohatera i jego kolegi wiąże się z opisywaniem tego, jak bardzo na ich oczach zniszczono szeroko rozumiane życie tego kawałka Chin - tak przyrodę, jak i kulturę. Jak bardzo ludzie z Partii nie są w stanie zrozumieć realiów panujących na stepach i jak szkodliwa jest ich działalność, nazywana postępem. Tytułowe wilki stanowią jeden z głównych przykładów. W książce nie brakuje porównań ludności Han z Mongołami, właściwie wszystkie wypadają na niekorzyść grupy
dominującej. Mało? Wielokrotnie podkreślone jest to, że ludzie mieszkający na stepach od wieków rozumieli, że nie można ich wykorzystywać do rolnictwa na wielką skalę, bo jest to wielce delikatny ekosystem, który uprawiany bez umiaru zamieni się w pustynię. Kolonizatorzy nie podzielali tego punktu widzenia. W jakieś 40 lat po wydarzeniach opisanych w 'Wolf Totem' widać bardzo dobrze, kto miał rację.
Są porywające kawałki, są też takie, które nieco się ciągną. Naturę ekosystemu stepów autor wkłada czytelnikowi do głowy więcej razy niż powinien - dobrze, zrozumiałem! Sto stron dalej, znowu: świstaki są ważne, bo inne zwierzęta jedzą świstaki, a wilki są ważne, bo kontrolują populację antylop, które inaczej zniszczyłyby stepy, a antylopy są ważne... Naprawdę, trochę edycji mogłoby pomóc, niemniej dzięki temu jeszcze lepiej widać, że w dzieło włożono ogromną ilość serca, chociaż jeszcze więcej rezygnacji i smutku związanych z obserwowaniem świata, który jest bezmyślnie niszczony. Dla autora/głównego bohatera przerażające jest to, że czynią to przedstawiciele jego grupy etnicznej, którzy nawet nie próbują zrozumieć niczego z realiów, w których się znaleźli. Końcówka jest dość dobra. Nie jest to dzieło, po którym wybiega się na ulice i krzyczy, że świat jest piękny.
Ogólne wrażenia z lektury są na dobry, może dobry plus. Jedna kacza głowa za przesadną ilość powtórzeń tych samych myśli.
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że jest to jeden z wielkich chińskich bestsellerów wszech czasów. Chyba zatwierdzający do druku nie zauważył, co to jest lub uznał, że raz się żyje i że jedziemy z koksem. Książka sprzedała się w milionach egzemplarzy - taki urok tutejszego rynku wydawniczego, że wszystko popularne zaczyna być natychmiast piratowane, więc często trudno to oszacować. W związku z popularnością dzieła, postanowiono je zekranizować. To już jest całkiem inna opowieść.
Zacznijmy ją od tego, że jako reżysera zaangażowano Jeana Jacquesa-Annaud - człowieka, który ma doświadczenie w robieniu filmów o zwierzętach (np. 'Niedźwiadek' z 1988 roku). Ma on jednak na koncie film, który nie istnieje, to znaczy nie istnieje w Chinach - ekranizację książki Siedem lat w Tybecie Heinricha Harrera (na ile mnie pamięć nie zawodzi, to książka jestOj jakieś trzy długości lepsza i ciekawsza od filmu, który z jednej strony nie jest zły, z drugiej jest takim dość pocztówkowym obrazem Tybetu i upiększonej relacji ludzi pochodzących z odmiennych kultur). Dziwotą nie jest, że za bardzo nie chciano go przybliżać chińskiej publiczności (obraz 'pokojowego wyzwolenia Tybetu' dość jasno ukazuje, jak wielkim szczęściem była wizyta wojsk chińskich w tej części świata.). Za zrobienie takiego dzieła raczej nie dostaje się chińskiego ekwiwalentu zielonej karty (np. Richard Gere ma zakaz wjazdu do Chin ze względu na swoją działalność - myślę, że facet ryczy w rękaw każdego dnia). Pewnym więc zaskoczeniem było to, że właśnie Jean Jacques-Annaud został wybrany do ekranizacji 'Wolf Totem', zapewne ze względu na wspomniane doświadczenie pracy ze zwierzętami. Ale taki wróg
Chin do ekranizacji dzieła, które ma nawet wersję dla dzieci? Wydawało się to wielce dziwne, ale seans pozwolił rozwiać wszelakie wątpliwości, w tym też takie, że Annaud uznał, że RMB non olet, więc można się skompromitować i że jak zapraszają, to czemu nie?
O ile książka nie jest doskonała, o tyle oferuje dość dużo wydarzeń i sytuacji, z których można było sklecić nawet więcej niż jeden film. Niestety, próbowano upchnąć w nim bardzo dużo, do tego jeszcze trochę dodać (bez wątku romansowego nie da rady! A i coś zabawnego musi być.), co spowodowało pewne przesycenie i zmęczenie, przynajmniej u mnie, chociaż chyba nie tylko - moja irlandzka koleżanka określiła to mianem największej tandety jaką w tym roku widziała. Rewelacją są zdjęcia mongolskich stepów, ujęcia wilków i innych zwierząt - tu widać, dlaczego to Annaud był potrzebny, strona techniczna filmu jest najwyższej próby (budżet 40 milionów dolarów, rok zdjęć). Problem jednak jest w czym innym: film całkowicie niszczy książkę, a zwłaszcza jej przesłanie. Nie chcę nikomu zepsuć przyjemności obcowania z tym dziełem, więc poniższe uwagi napiszę na biało - jeżeli ktoś chce przeczytać o rozbieżnościach, to może sobie podświetlić.
Morał z książki jest taki, że wilka się nie da oswoić, podobnie jak i nie da się okiełznać mongolskiej kultury i stepów. Rezultatem takich prób i działań jest śmierć - główny bohater musi zabić wilcze szczenię, które próbował oswoić, a w efekcie jedynie strasznie okaleczył i skazał na ogromne męki w imię własnych ambicji. W filmie się nie chlastano, relacja z wilkiem jest w miarę OK, ale pewnego dnia musi go wypuścić. Ostatnia scena filmu to żenująca sylwetka wilka zarysowanego w chmurze i główny bohater oglądający swego byłego podopiecznego, który właściwie zostaje jego przyjacielem i zwierzęciem domowym. Próżno w filmie szukać większości problemów ekologicznych - przecież nie można przyznać się, że to ONI mieli rację, a MY schrzaniliśmy sprawę, dzięki czemu mamy teraz dość dużo burz piaskowych w stolicy.
Potraktowanie tego w ten sposób można byłoby nazwać obrazą dla pierwowzoru, ale autorem scenariusza jest autor książki. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś w taki sposób zniszczył dzieło swego życia, właściwie całkowicie mu zaprzeczył i swoisty traktat o stepach i rozwoju za wszelką cenę zamienił na kiczowate obrazki zwierzyny stepowej. O ile książkę mogę z pewną rezerwą polecić, o tyle filmu już za nic. Epilogiem tego cyrku jest przyznanie mu głównej nagrody na festiwalu filmowym w Pekinie. Ranga międzynarodowa tego wydarzenia jest praktycznie żadna, ale trzeba naprawdę nie mieć wstydu, żeby nagrodzić tak słaby film, tylko dlatego, że jest chiński i po linii władzy.
Cały kosz kaczych głów, nie dlatego, że film jest nudny, ale dlatego że jest obrazą dla tego, kto czytał książkę.
Poniżej można przeczytać wywiad z autorem książki i scenariusza
http://sinosphere.blogs.nytimes.com/2015/02/26/q-and-a-jiang-rong-on-wolf-totem-the-novel-and-now-the-film/?_r=1