Z okazji święta majowego dostaliśmy zaległe wolne za święto kwietniowe. Połączyło się to z weekendem, więc łącznie wypadły cztery dni wolnego. Mając u stóp tak wielki i ciekawy kraj jak Chiny, powinniśmy właśnie jeździć od atrakcji do atrakcji i odbierać duchowe wynagrodzenie za to, że zdecydowaliśmy się tu mieszkać.
Oczywiście, podobnie jak w czasie Złotego Tygodnia, pojechaliśmy nigdzie. Wtedy wspominaliśmy, teraz przypomnimy, jak wyglądają święta w Chinach.
Ceny wszystkich noclegów zostały podbite dwukrotnie, ale większość i tak zarezerwowano dawno temu. Każde potencjalnie interesujące miejsce jest zalewane stadem chińskich turystów. Czyli głośno, brudno, tłoczno, irytująco, drogo i co jeszcze wymyślicie. Ceny wstępów są, delikatnie mówiąc, wysokie. Jakieś góry, o których nigdy w życiu nie słyszałem mają wstępy po 120 RMB. Parki narodowe lubią walnąć lepiej niż 200 RMB. Transport publiczny często nie daje rady, więc łatwo się gdzieś udupić, ewentualnie pojeździć sobie w warunkach transportów obozowych. Wszystko to sprawia, że większość osób doświadczonych w bojach zostaje w domach, bo po co się denerwować? Lepiej sobie poczytać, zalać pałę albo porobić diabli wiedzą co, byle tylko trzymać się z daleka od atrakcji.
1 maja wypadło jednak Święto Pracy. Nasza szkoła z tej okazji pozwoliła uczniom pójść do domu. No, nie wszystkim. Jedną z klas postanowiła wysłać na wycieczkę. Zgadnijcie, kto dostał ofertę bycia opiekunem tejże szalonej wyprawy...
Odwiedziliśmy słynne, legendarne, opiewane przez poetów... a raczej nieznane nikomu, kto mieszka dalej niż 50 km stąd... Dongkou Town. Wielokrotnie słyszeliśmy od uczniów i nauczycieli, że jest tam pięknie, powietrze jest świeże, woda czysta, można pływać w rzece i łowić ryby na dynamit. Niestety na naszą wycieczkę nikt nie przygotował dynamitu.
Oczywiście, podobnie jak w czasie Złotego Tygodnia, pojechaliśmy nigdzie. Wtedy wspominaliśmy, teraz przypomnimy, jak wyglądają święta w Chinach.
Ceny wszystkich noclegów zostały podbite dwukrotnie, ale większość i tak zarezerwowano dawno temu. Każde potencjalnie interesujące miejsce jest zalewane stadem chińskich turystów. Czyli głośno, brudno, tłoczno, irytująco, drogo i co jeszcze wymyślicie. Ceny wstępów są, delikatnie mówiąc, wysokie. Jakieś góry, o których nigdy w życiu nie słyszałem mają wstępy po 120 RMB. Parki narodowe lubią walnąć lepiej niż 200 RMB. Transport publiczny często nie daje rady, więc łatwo się gdzieś udupić, ewentualnie pojeździć sobie w warunkach transportów obozowych. Wszystko to sprawia, że większość osób doświadczonych w bojach zostaje w domach, bo po co się denerwować? Lepiej sobie poczytać, zalać pałę albo porobić diabli wiedzą co, byle tylko trzymać się z daleka od atrakcji.
1 maja wypadło jednak Święto Pracy. Nasza szkoła z tej okazji pozwoliła uczniom pójść do domu. No, nie wszystkim. Jedną z klas postanowiła wysłać na wycieczkę. Zgadnijcie, kto dostał ofertę bycia opiekunem tejże szalonej wyprawy...
Odwiedziliśmy słynne, legendarne, opiewane przez poetów... a raczej nieznane nikomu, kto mieszka dalej niż 50 km stąd... Dongkou Town. Wielokrotnie słyszeliśmy od uczniów i nauczycieli, że jest tam pięknie, powietrze jest świeże, woda czysta, można pływać w rzece i łowić ryby na dynamit. Niestety na naszą wycieczkę nikt nie przygotował dynamitu.
Z pewnym zaskoczeniem odkryliśmy, że Dongkou Town faktycznie jest niebrzydkie. Trudno powiedzieć, że to Town, zabudowania można zliczyć na palcach rąk. Okolica jest dość zielona i górzysta, można spędzić miłe kilkadziesiąt minut na spacerach i podziwianiu krajobrazów.
Nie dajmy sobie wmówić, że krajobraz ten jest nietknięty ludzką ręką - w dużej mierze tworzą go tarasy ryżowe, a te zdecydowanie nie należą do tworów naturalnych. Mają jednak swój urok.
Ludzie kochają pisać o tak zwanych "Prawdziwych Chinach". Najczęściej mają wtedy na myśli buddyjskie lub konfucjańskie świątynie, czerwone latarnie i pochody ze smokami, czyli wszystko, co w połowie XX wieku w Chinach starano się wytępić. My bardziej skłaniamy się ku opinii, że prawdziwe Chiny to podrabiany iPhone, kiczowate ciuchy, kurze łapki i tworzenie syfu w miejscach publicznych. Jeżeli jednak ktoś bardzo chciałby zobaczyć, jak Chiny mogły wyglądać kilkadziesiąt lat temu, to okolice Dongkou oferują takie właśnie widoki. Drewniane chaty, krowie placki na ścieżkach, starzy rolnicy z jedną, smutną krową i kilkoma kurami. Dzieci rolników już parę lat temu wybrały telewizory i światła wielkiego miasta.
Na szczęście udało nam się chociaż kawałek Dnia Pracy spędzić na plaży pod palmami!