Uwaga, grupa! Kierunek – wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja.
- 'Seksmisja'
Cały wstęp do obecnej sytuacji narodził się w okolicach połowy czerwca. Był związany z wieloma czynnikami, choćby z rozmową z Wietnamem. Wyżej wymieniony proces rekrutacyjny prowadził dość młody człowiek z USA. Duża część naszej pogawędki upłynęła na tym, że próbował opanować tajniki użytkowania komunikatora Skype. Gdy to się udało, okazało się, że nie ma pojęcia, co mamy w CV, właściwie to nie wie, o co chce nas zapytać (ostatecznie 'zrób sobie sam rozmowę kwalifikacyjną!' wyszło z tego, czyli my opowiadaliśmy mu, co nam przychodziło do głowy - jakie grupy wiekowe uczyliśmy, jakie poziomy, itp.). Po rozmowie spojrzeliśmy na siebie z przerażeniem: To jest dyrektor szkoły? To miałby być nasz przełożony? Nie, odpada.
Inna szkoła: kraj UE, marzenie większości nauczycieli, doszliśmy do trzeciego etapu rozmowy kwalifikacyjnej (umówcie się trzy razy przy siedmiogodzinnej różnicy czasu). Na koniec poprosiliśmy, żeby nas poinformowano mailem o ostatecznej decyzji. Oczywiście, że tak. Oczywiście, że nie poinformowali.
Następny przypadek: Stambuł, wydaje się ciekawie i do życia, i do pieniędzy. Ci zapomnieli przyjść na rozmowę kwalifikacyjną, ale może na następną się uda. Nie, nie uda, nie planujemy następnej. Jeżeli tak wygląda początek współpracy, to co będzie potem?
I gdzieś po tym Wietnamie, który chronologicznie był na końcu, coś we mnie pękło. Postanowiłem spróbować zwrócić się do jednej z bardzo dużych szkół języka wroga. A nawet wielu wrogów. Miejsca te mają plusy i minusy, czasem bywają nazywane McDonaldsami nauki, ale oferują coś znacznie ważniejszego: przejrzyste reguły gry. Wiza będzie pracownicza, bo szkoła nie będzie się wydurniała, żeby oszczędzić paręset złotych. Wynagrodzenie będzie na czas. Mają regularną strukturę zatrudnienia, oferują szkolenia, standaryzowane kursy, wyposażone sale, w których sadzają rozsądnych rozmiarów grupy. Patrząc na ich ogłoszenie, wyszło mi, że spełniam kryteria. Wysłałem, wiele sobie nie obiecując. Jednak odpowiedź nadeszła i to całkiem szybko. Potem kolejna, kolejna i miałem rozmowę.
Na rozmowę musiałem jechać do restauracji w centrum miasta, wynająć sobie tam pokój i siedzieć koło bulgoczącego akwarium z rybkami. Ta rozmowa była królową wszystkich rozmów kwalifikacyjnych, jakie miałem w życiu: pytanie-odpowiedź, pytanie-odpowiedź. Żadnych bredni. Co wiesz o takiej części zdania? A jakbyś tego uczył grupę ośmiolatków? Dobrze, a grupę dziesięciolatków takiego czegoś? OK, a co wiesz o życiu tutaj? Czy wiesz to? Tamto? Świetnie. Pytania. Odpowiedzi. Jakieś 57 minut ciągłej rozmowy, żadnych przestojów, żadnych zawieszeń głosu, żadnych 'yyy,aaa,eee', żadnych 'a opowiedz mi o sobie i gdzie chcesz być za pięć lat'. Gdy wracaliśmy do domu, powiedziałem Aligatorowi, że nawet jak roboty nie dostanę, to była to jedna z najbardziej wyzywających intelektualnie rzeczy jakie mi się przytrafiły w ciągu ostatnich paru lat.
Parę godzin później przyszedł email. Email ten zawierał linijkę 'your application has been successful'. Byłem pod sufitem, a spać poszedłem koło 4. Miałem jeszcze umówioną inną rozmowę. Tam się czułem tak pewnie, że dostałem kolejną pracę. Ze względu na bardziej międzynarodowy charakter pierwszej posady, długo się nie zastanawiałem.
Początkiem bycia poważnym był kontrakt z załącznikami. Była to taka ilość papierów, że gdybym wszystko wydrukował, to cena celulozy na giełdach poszłaby do góry. Mam w zwyczaju czytać, co podpisuję, więc przez chwilę miałem co robić. Jakoś nigdy nie sądziłem, że z uśmiechem na twarzy będę czytał procedury urlopowe, rozpiski wszelakie - czy to struktury wynagrodzenia, czy wolnego. W czerwcu dostałem wykaz dni wolnych na kolejny ROK! Po chińskim horrorze, w którym nigdy nie było wiadomo, czy święto narodowe będzie przed, w trakcie, czy też po nim, nagle podano mi wolne na ROK do przodu. Powitalna broszura liczyła sobie kilkadziesiąt stron i po jej lekturze naprawdę trudno było sobie wyobrazić, że można zadawać jeszcze jakieś pytania. Obłęd, ale bardzo przyjemny obłęd po nurzaniu się w chaosie.
Wakacje miałem zasadniczo wolne, poza tym, że musiałem wyrobić wizę rosyjską. Z jednej strony, nie było ciężko: przysłano mi dokumenty, umówiłem się przez internet, poszedłem do biura wizowego przy konsulacie rosyjskim w Krakowie, złożyłem papiery. Zaświadczenie o niekaralności, o braku HIV, formularze, zdjęcia.
- Ubezpieczenie!
- Mam gwarantowane od momentu wjechania na teren Rosji.
- Nieważne. Trzeba kupić.
- A jakie to ma być ubezpieczenie? - pytałem trochę zdołowany szykującą się wycieczką do jakiegoś PZU, gdzie nie będą wiedzieli albo będą zamknięci.
- Tak się akurat składa, że ja je sprzedaję.
Wstydu nie macie... W zamian macie moje jakieś pięćset złotych. Z takich ciekawostek: opłaty za wizy do Rosji wynoszą 100 dolarów, ale w walucie lokalnej. Do tego 'ubezpieczenie' to coś w okolicach 150 PLN. Patrzcie jakich ciekawych czasów dożyliśmy, ambasada rosyjska podaje ceny w dolarach. Postanowiłem nie dopłacać za tryb ekspresowy, a po drodze było święto, więc zajęło to w sumie pod dziesięć dni. Czas w tym odcinku mych przygód miałem, ale domyślam się, że wiele osób nie ma go aż w takim nadmiarze. Z drugiej strony, tłumów tam nie było, przy okienku spędziłem w sumie może naście minut aplikując i mniej niż minutę odbierając.
Gdzieś tam kupiłem bilet lotniczy, który to najwygodniejszy nie był, ale gorsze też już miewałem. Jeszcze w zeszłym roku mogłem cieszyć się bezpośrednim lotem Kraków-Moskwa, ale w roku 2015 pozostało po nim tylko rzewne wspomnienie. Niekoniecznie chciałem przekonać się jak bardzo obłąkani są białoruscy celnicy, a pewnych informacji o transferze w Mińsku nie mogłem nigdzie znaleźć - ustaliłem, że 'chyba na pewno' nie trzeba wizy żadnej - czy to tranzytowej, czy pełnej, ale nikt nie wiedział na 100% (wliczając w to białoruskie linie lotnicze Belavia, które to obsługiwały część tego lotu). Pytanie, czy aby nie wbijają pieczątek - gdy ma się paszport na wykończeniu to ma to pewne znaczenie - pozostaje do dzisiaj bez odpowiedzi (może ktoś się transferował w Mińsku i coś o tym wie?). Mogłem albo mieć solidną przesiadkę w np. Sztokholmie, albo jechać do Warszawy, albo lecieć na zachód i dopiero do Moskwy. Padło więc na Wrocław i Kopenhagę liniami SAS. W bardzo wczesnych godzinach porannych ucałowałem Aligatora i wsiadłem do samolotu lecącego z wrocławskiego lotniska Starachowice. No nie powiem, że linia SAS mnie zabiła jakością jedzenia i obsługi, ten efekt osiągnęli cenami w Kopenhadze (w sumie nie dziwota), ale szczęśliwie Moskwa nie jest aż tak bardzo daleko. Procentowo to czekanie w kolejkach na imigracji solidnie dołożyło się do czasu podróży. W końcu jednak jeszcze przed 14 udało mi się wjechać do stolicy światowego proletariatu.
Jednym z licznych dokumentów, które otrzymałem po podpisaniu kontraktu był formularz do zamawiania samochodu mającego odebrać mnie z lotniska. Oczywiście był o czasie, więc rozmawiając sobie dość miło - początkowo po angielsku, a potem po rosyjsku - z osobą, która mnie odebrała, przyjechaliśmy do mojej nowej siedziby. Trzecie piętro, czyli drugie licząc po polsku. Widziałem przerażenie w oczach wprowadzającej: czy ja zaraz nie ucieknę? Było ono zrozumiałe: mieszkanie pamięta czasy poprzedniego systemu, myślę, że nawet Leonida Breżniewa. Radzieckie budownictwo okazało się rozsądnie solidne, ale jeżeli chodzi o kwestie estetyczne, to już można mieć parę uwag. Ja jednak zachowałem je dla siebie, powiedziałem, że jest świetnie i rzuciłem bety, gdzie wydawały się w miarę pasować. Sowieckie budynki mają pewne właściwości - intrygujący układ pokoi, mroczne klatki schodowe, łazienka rozmiarów pudełka do butów. Mieszkałem w różnych warunkach, łącznie w sumie w dziewięciu różnych miejscach, więc wiele mnie nie jest w stanie pokonać.
Najważniejsze jednak było: dywan na ścianie. Od razu wiedziałem, że jestem w Rosji.
Wizyta w pobliskim sklepie pozwoliła odkryć, że mimo embarga Rosjanie jeszcze nie doszli do etapu jedzenia kamieni ze śniegiem. Rubel obecnie szoruje brzuchem o dno, a jeżeli tendencja się utrzyma, to wkrótce może okazać się, że druk tej waluty wpływa na jej inflację, czyli że cena papieru, na którym machają takie miasta jak Archangielsk (nominał 500 rubli), przewyższa numerki z nim skorelowane. Na szczęście w nadchodzących tygodniach miałem odkryć, że są i tańsze miejsca do robienia zakupów. Jak również to, że nie będę miał wiele czasu na cieszenie się kobiercem zdobiącym moją ścianę.