Mój pierwszy weekend w Moskwie związany był z urodzinami miasta. Moskwa obchodziła 856 urodziny. Władza się postarała. Całe miasto - w tym wiele prywatnych biznesów - miało takie znaczki.
Naszły mnie myśli, co bym sobie myślał jako obywatel, któremu nie tak dawno wartość pieniędzy w kieszeni poszła niemal przez połowę, gdybym oglądał ten bizantyjski festiwal jako podatnik. De facto nim jestem, no ale za tę imprezę nie poszło z mojej kieszeni (ale już za następną pójdzie). Ulica Twerska została zamknięta, postawiono na niej nostalgiczne wystawy.
Tu można mieć dwa punkty widzenia: np. taki: fajnie, że się z tego śmieją. Tyle, że genialne pomysły kolektywizacji kosztowały parę osób życie.
Właściwie z całej tej wystawy nie dało się poznać żadnego nazwiska pisarza lub współczesnego filmowca, kino skończyło się na Wiertowie i Eisenszteinie. Było za to pełno rzeczy militarnych.
Jest to jedna z rzeczy, gdzie Polska z Rosją i paroma innymi republikami bywszego Sajuza się nie zrozumie: dla Gruzinów, jak i dla Rosjan, II Wojna Światowa jest sprawą najważniejszą na świecie. W mojej gruzińskiej wiosce nie było nawet sklepu, ale pomnik bohaterów II Światowej był. Kiedyś się wpakowaliśmy z Aligatorem w totalne zadupie, upał, do sklepu chyba ze dwa kilometry, ale tablice pamięci ze zdjęciami ofiar były. Nie mówię, że dla Polaków wojna jest jakimś zapomnianym wydarzeniem, ale tu jest o przynajmniej piętro wyżej. Oczywiście nie serwuje się pełnej historii, nie dowiemy się zbyt wiele o NKWD, Powstaniu Warszawskim, a i 17 września nie do końca jest najbardziej omawianym tematem. Tak więc w czasie święta miasta było trochę wojskowego żelaza, ale komentarza żadnego.
Poszliśmy w drużynie nauczycielskiej na Łubiankę, gdzie odbywały się koncerty. Miasto o oficjalnej populacji jedenastu milionów, nieoficjalnej o wiele większej. Darmowa impreza plenerowa. Gdy już przeszliśmy przez kontrole bezpieczeństwa, udało nam się zająć miejsca jakieś 700 metrów od sceny (pi razy okno). O 21 miał grać Aerosmith. Nas uszczęśliwił brytyjski artysta John Newman. Nie był to hit, chociaż nie bolało jakoś strasznie. W pewnym momencie coś przemawiał, a stojący koło mnie zawodnik zaczął krzyczeć 'GADAJ PO RUSKU! W ROSJI JESTEŚ!!!'.
Stanęliśmy sobie koło wielkiego telebimu, ale niestety, ktoś coś schrzanił i dźwięk z obrazem rozjeżdżał się o dobre kilka sekund, efekt był fatalny. Gdy artysta skończył, pojawiła się dość zajebista animacja o Moskwie. Piątego dnia mieszkania w tym mieście poczułem dziką radość. Animacja przedstawiała całą historię miasta w jakieś 30 sekund - z naciskiem na to, że ich bili (Tatarzy, Niemcy), a oni dali radę. Żywa muzyka w podkładzie, szybki montaż, naprawdę dobrze zrobione.
Święto miasta było okazją do promowania gastronomii lokalnej i krajów zaprzyjaźnionych. Tu załapały się Serbia (kolejka do pleskavicy miała chyba ze sto osób) i Czechy, chyba mignęła mi też Macedonia. My poszliśmy w rosyjskie jadło, placki z różnymi nadzieniami. Każdy wziął nieco inny, ja wegetariański, ktoś z mięsem, ktoś na słodko. 150 rubli, no nie bardzo tanio, ale i mogło być drożej. Zaczynamy jeść.
- Jadałem lepsze...
- Ja nie wiem, czy jadłam gorszy...
Każdy był niedobry. Tak więc wykupujecie sobie miejsce kilkadziesiąt metrów od Placu Czerwonego na największym evencie jebitnie drogiego miasta. Taką okazję do prezentowania swego lokalu wykorzystujecie tak, że podajecie placek, który odgrzewacie w mikrofalówce na oczach klienta i który jest tak suchy i bez smaku, że chciałoby się poprosić o przepis, bo gdybym chciał, to bym nie upiekł czegoś takiego. Tak samo bez smaku był mój ze szpinakiem, koleżanki z mięsem mielonym i kolegi z wiśniami. Sztuka.
Po brytyjskim artyście wystąpiła dość wiekowa grupa lokalna Park Gorkiego. Zaczęli z niezłym pierdolnięciem, ale gdy zobaczyli publikę (morze ludzi, część z parasolami, większość tępo stojąca, wiele osób z dziećmi na ramionach), to im nieco energia siadła. Wiele się nie działo, ludzie nie zaczęli skakać i drzeć na sobie szat. Nie pomogło to, że mówili po rosyjsku... I z racji tego, że byliśmy hektary od sceny, chwilami kropiło i było ogólnie nieprzyjemnie, uznałem, że nie będę czekał do 21 na Aerosmith.
Parę dni później rozmawiałem z Rosjaninem. Wyśmiał mnie niemal. Spodobał mi się tekst: Widać, że dopiero przyjechałeś. Każdy mieszkaniec Moskwy ucieka w taki dzień jak najdalej od miasta, najlepiej na daczę. Na takie imprezy przyjeżdżają wszystkie okoliczne wioski.
Okolice Placu Czerwonego nie były jedynymi, gdzie się coś działo. W całym mieście rozstawiono sceny, imprezy trwały dwa dni. Gdy następnego dnia jechałem na zakupy, oczy me ujrzały dość depresyjny widok - malutką scenę z występującą dziewczynką i audytorium na kilkanaście osób. Coś tam słyszałem w metrze, że jakaś scena w którymś z parków była dużo lepsza od tej centralnej. Ja jednak chyba na przyszłość będę się trzymał tego pomysłu z wyjazdem na daczę.
Taką czapkę można było dostać gratis. Lud w nich ochoczo chodził, a potem wyrzucał - kosze były ich pełne. Była też wersja żeńska. Śmiać mi się nieco chciało, gdy zobaczyłem pokaźnych rozmiarów grupę Hindusów w tych nakryciach głowy.
Właściwie z całej tej wystawy nie dało się poznać żadnego nazwiska pisarza lub współczesnego filmowca, kino skończyło się na Wiertowie i Eisenszteinie. Było za to pełno rzeczy militarnych.
Jest to jedna z rzeczy, gdzie Polska z Rosją i paroma innymi republikami bywszego Sajuza się nie zrozumie: dla Gruzinów, jak i dla Rosjan, II Wojna Światowa jest sprawą najważniejszą na świecie. W mojej gruzińskiej wiosce nie było nawet sklepu, ale pomnik bohaterów II Światowej był. Kiedyś się wpakowaliśmy z Aligatorem w totalne zadupie, upał, do sklepu chyba ze dwa kilometry, ale tablice pamięci ze zdjęciami ofiar były. Nie mówię, że dla Polaków wojna jest jakimś zapomnianym wydarzeniem, ale tu jest o przynajmniej piętro wyżej. Oczywiście nie serwuje się pełnej historii, nie dowiemy się zbyt wiele o NKWD, Powstaniu Warszawskim, a i 17 września nie do końca jest najbardziej omawianym tematem. Tak więc w czasie święta miasta było trochę wojskowego żelaza, ale komentarza żadnego.
Poszliśmy w drużynie nauczycielskiej na Łubiankę, gdzie odbywały się koncerty. Miasto o oficjalnej populacji jedenastu milionów, nieoficjalnej o wiele większej. Darmowa impreza plenerowa. Gdy już przeszliśmy przez kontrole bezpieczeństwa, udało nam się zająć miejsca jakieś 700 metrów od sceny (pi razy okno). O 21 miał grać Aerosmith. Nas uszczęśliwił brytyjski artysta John Newman. Nie był to hit, chociaż nie bolało jakoś strasznie. W pewnym momencie coś przemawiał, a stojący koło mnie zawodnik zaczął krzyczeć 'GADAJ PO RUSKU! W ROSJI JESTEŚ!!!'.
Stanęliśmy sobie koło wielkiego telebimu, ale niestety, ktoś coś schrzanił i dźwięk z obrazem rozjeżdżał się o dobre kilka sekund, efekt był fatalny. Gdy artysta skończył, pojawiła się dość zajebista animacja o Moskwie. Piątego dnia mieszkania w tym mieście poczułem dziką radość. Animacja przedstawiała całą historię miasta w jakieś 30 sekund - z naciskiem na to, że ich bili (Tatarzy, Niemcy), a oni dali radę. Żywa muzyka w podkładzie, szybki montaż, naprawdę dobrze zrobione.
Święto miasta było okazją do promowania gastronomii lokalnej i krajów zaprzyjaźnionych. Tu załapały się Serbia (kolejka do pleskavicy miała chyba ze sto osób) i Czechy, chyba mignęła mi też Macedonia. My poszliśmy w rosyjskie jadło, placki z różnymi nadzieniami. Każdy wziął nieco inny, ja wegetariański, ktoś z mięsem, ktoś na słodko. 150 rubli, no nie bardzo tanio, ale i mogło być drożej. Zaczynamy jeść.
- Jadałem lepsze...
- Ja nie wiem, czy jadłam gorszy...
Każdy był niedobry. Tak więc wykupujecie sobie miejsce kilkadziesiąt metrów od Placu Czerwonego na największym evencie jebitnie drogiego miasta. Taką okazję do prezentowania swego lokalu wykorzystujecie tak, że podajecie placek, który odgrzewacie w mikrofalówce na oczach klienta i który jest tak suchy i bez smaku, że chciałoby się poprosić o przepis, bo gdybym chciał, to bym nie upiekł czegoś takiego. Tak samo bez smaku był mój ze szpinakiem, koleżanki z mięsem mielonym i kolegi z wiśniami. Sztuka.
Po brytyjskim artyście wystąpiła dość wiekowa grupa lokalna Park Gorkiego. Zaczęli z niezłym pierdolnięciem, ale gdy zobaczyli publikę (morze ludzi, część z parasolami, większość tępo stojąca, wiele osób z dziećmi na ramionach), to im nieco energia siadła. Wiele się nie działo, ludzie nie zaczęli skakać i drzeć na sobie szat. Nie pomogło to, że mówili po rosyjsku... I z racji tego, że byliśmy hektary od sceny, chwilami kropiło i było ogólnie nieprzyjemnie, uznałem, że nie będę czekał do 21 na Aerosmith.
Parę dni później rozmawiałem z Rosjaninem. Wyśmiał mnie niemal. Spodobał mi się tekst: Widać, że dopiero przyjechałeś. Każdy mieszkaniec Moskwy ucieka w taki dzień jak najdalej od miasta, najlepiej na daczę. Na takie imprezy przyjeżdżają wszystkie okoliczne wioski.
Okolice Placu Czerwonego nie były jedynymi, gdzie się coś działo. W całym mieście rozstawiono sceny, imprezy trwały dwa dni. Gdy następnego dnia jechałem na zakupy, oczy me ujrzały dość depresyjny widok - malutką scenę z występującą dziewczynką i audytorium na kilkanaście osób. Coś tam słyszałem w metrze, że jakaś scena w którymś z parków była dużo lepsza od tej centralnej. Ja jednak chyba na przyszłość będę się trzymał tego pomysłu z wyjazdem na daczę.
Taką czapkę można było dostać gratis. Lud w nich ochoczo chodził, a potem wyrzucał - kosze były ich pełne. Była też wersja żeńska. Śmiać mi się nieco chciało, gdy zobaczyłem pokaźnych rozmiarów grupę Hindusów w tych nakryciach głowy.
Powyżej: Mizerny redaktor naczelny w rytualnym nakryciu głowy.