Był kiedyś taki wieczór, że wróciłem do domu i zobaczyłem, że Aligator zostawił mi linka na Skype. Że ruska grupa topowa obecnie. Włączyłem:
Po jakiejś minucie byłem kupiony. Obadanie reszty dokonań zespołu nie pozostawiało złudzeń:
Pierwszy raz od naprawdę chwili pojawiło się coś ciekawego, wykraczającego poza standardowe ramy grania muzyki. Ludzie piszą, że Little Big to rosyjskie Die Antwoord. Ano tak to brzmi, ale patrząc na nich ideologicznie, to jest jak w dupę strzelił Laibach. Rosjanie uwielbiają opowiadać o tym, że świat posługuje się stereotypami postrzegając ich kraj. W końcu ktoś się tym zajął na całego i to z jakim rezultatem! Właściwie to dziwne, że Rosji tyle zajęło doczekanie się takiego zjawiska, toż przecież ten kraj aż się prosi o adekwatny komentarz muzyczno-wizualny. I to nie Okudżawę ani Leningrad, tylko coś dające tak intrygujące połączenie strony wizualnej z dźwiękową, a do tego jeszcze jakąś intelektualną. Po obejrzeniu:
zacząłem się zastanawiać, czy ten zespół jest tu w ogóle legalny. Szybkie przeszukanie zasobów netu pozwoliło ustalić, że tak i że nawet grywają koncerty. Moskiewski wypadał 19 listopada. Jak o jakiejś godzinie 21 odkryłem ich istnienie, tak koło 23 pisałem do znajomych, że 'Idziemy!!! Patrzcie jakie jaja!!!'.
Kilka dni później mieliśmy bilety.
Zdobycie ich nie było proste, bo system dystrybucji biletów przypomina nieco ten z czasów poprzedniego systemu. Organizator koncertu, Yotaspace, miało je po 1600 rubli. W klubie bilety wyprzedano, za to były one dostępne na necie, niestety obarczone dość solidną opłatą serwisową. Taką, że zamiast 1600 wychodziło jakieś 2000 rubli. W końcu nasza koleżanka zdobyła je gdzieś z narzutem trochę mniejszym, bo po jedyne 1800 rubli, czyli jakieś 115 PLN. Gdy Little Big grało w Krakowie, to wstęp był po 40 PLN. Niebezpodstawnie Moskwa chlubi się byciem bardzo drogą stolicą bardzo biednego kraju i za niemal wszystkie koncerty płaci się tu więcej niż nie tu. Jeszcze w tym wszystkim wspomnę, że 17 listopada miałem Garbage, a już 19 Little Big. Albo pół roku nie ma niczego, albo dwa w ciągu dwóch dni.
Kolejka wejściowa do Yotaspace przerażała. Przyszliśmy koło 19, sam koncert miał zacząć się o 20 w co nie wierzył nikt. Na godzinę przed oficjalnym startem gigu staliśmy jakieś dobre 300 metrów od wejścia, a ogonek ciągnął się jeszcze dobre kilkadziesiąt metrów za nami. Pogoda w listopadzie w tej strefie klimatycznej jest wiadoma. Akurat padał deszcz, a nie śnieg, więc było zimno, mokro i koszmarnie chujowo. Poznajdywaliśmy się ze znajomymi, coś tam zjedli na szybko systemem rotacyjnym stania w kolejce - akurat w tę sobotę mieliśmy robotę i przyszliśmy prosto z niej, chwyciliśmy jakieś piwo do zabicia czasu i czekali. Chłopcy przed nami zdrowo sobie siupnęli, no chyba, że obecnie to takie modne, żeby nosić okulary przeciwsłoneczne w absolutnej ciemności, a przy tym nieco bełkotać. Piła właściwie cała kolejka zebranych, a wzdłuż niej przechadzali się cwaniacy z klubu, którzy chcieli sobie dorobić i oferowali nam za opłatą wejście poza kolejnością. Nie skusiliśmy się, mimo tego, że mówili, że nie zdążymy przed 20 i przepadnie nam kawał koncertu. Poczyniłem sobie tylko kilka mentalnych notatek dotyczących jakości obsługi klienta w tym kraju. Co z tego, że płacisz jakieś trzy razy lepiej niż w UE, i tak będzie gorzej, bo Rosjanie nie mają nawyku walki z patologiczną korupcją. Był to też pierwszy rozdział opowieści o organizacji.
W końcu udało nam się wejść, na bramkach panował totalny burdel, odcinek drugi. Taki, że gdy przechodziłem przez nie, to na stole leżało kilka portfeli, telefonów, zegarków i zestawów kluczy, a potem wspólnie z czterema innymi osobami wybieraliśmy z tego nasze rzeczy. Chwała, że wszyscy okazali się uczciwi, ale jakby ktoś chciał sobie pokraść to łatwiej niż dziecku cukierka. Przecież to takie dziwne, że w roku 2016 ludzie mają przy sobie telefony, klucze, bilon i może nawet zegarek.
Jeszcze nie dotarliśmy do szatni, a już było widać, że jest gęsto. Dwa dni wcześniej na Garbage w szatni były pustki, w sobotni wieczór trzeba było powalczyć, żeby zostawić bety. To też nie było takie proste, pani poinformowała mnie, że mój plecak jest zbyt pusty, żeby szatnia mogła go przyjąć. Automatycznie mi się odpowiedziało:
- Co to za pojebana bzdura?
Okazało się, że podobno mają przepis, że plecak musi być wyładowany, ale jeżeli wrócę po rozpoczęciu koncertu, to może wtedy przyjmie. Odmieniłem kurwy przez chuje, zebrałem rzeczy Aligatora i wypakowałem w ten sposób plecak. Po tym idiotycznym akcie pani udało się go przyjąć. W kolejce do łazienki dopisałem sobie kolejny rozdział do opowieści o rosyjskiej organizacji, kapitalizmie, jakości obsługi i klubach.
Stwierdziliśmy, że czujemy się jak w pracy: niemal wszyscy młodsi od nas i się wydzierają. No nie że spodziewaliśmy się konwentu seniora i bohaterów Wojny Ojczyźnianej, ale wielu zebranych nie miało chyba nawet osiemnastu lat. Parę osób haftowało po toaletach, w sposób typowy dla tych, którzy odkrywają sekrety alkoholu. Rosjanie i Rosjanki zazwyczaj nabywają tę zdolność przed czternastym rokiem życia. Niby na biletach było +16, ale eta Rassija, na pewno nie sprawdzono papierów - i chwała niebiosom, bo ten katastrofalny organizacyjny burdel urósłby do jeszcze większych rozmiarów.
Koło jakiejś 20 widzieliśmy już bardzo dobrze, że klub jest więcej niż pełen. Wiedzieliśmy też, że za nami było wcale niemało osób, więc pytaniem otwartym pozostawało ile ludu postanowiono wpuścić. Pisali już na kilka dni przed koncertem, że wyprzedany, pytaniem pozostawało jak definiowany jest zdrowy rozsądek i ile osób upchną. Widać było, że definiowany nie jest w ogóle i że wpuszczą tak, że będzie się wysypywało lufcikami.
Bilet nie wspominał o tym, że przed Little Big gra support. W efekcie, gdy zespół The Hatters wyszedł na scenę wcale niemało osób było pewnych, że to główne danie wieczoru. Już wizualnie robili dobre wrażenie - ogromna elektryczna bałałajka, dwie dziewoje w zwiewnych słowiańskich strojach, brzuchaty i brodaty chłop w podkoszulku na ramiączkach. Zespół należy do rodziny Little Big i gra plus minus to samo, chociaż z mniejszym przypierdolem i mniejszą ilością słów powszechnie uznawanych za obraźliwe. Jako support szło im świetnie, po kilkunastu minutach ludzi wynosili, inni mdleli, rozwał na publice totalny. Gdy w pewnym momencie wokalista powiedział, że zagra piosenkę, którą napisał wieczór wcześniej i rzucili Everyday I'm drinking, to jazda rozkręciła się taka, że pytaniem otwartym stało się, czy Little Big nie zostanie pokonane przez własny support. The Hatters zagrali jakieś 40 minut. W tym czasie:
- dość dobrze się ubawiłem
- wszyscy się pogubiliśmy
- odbyłem trasę od tylnego baru do sceny, bo taki był ruch na publice, że chcąc nie chcąc człowieka przenosiło
- brodaty brzuchacz na scenie podarł na sobie koszulkę
- warstwa wizualna nie powaliła, ale coś tam się błyskało
- statystycznie wydawało się, że liczba ludzi pod wpływem substancji psychoaktywnych nakrywa czapkami tych na czysto.
- niestety, my byliśmy na czysto.
- parkiet sprawił, że wspomniałem sobie najlepsze lata młodości. Było to takie pierdolnięcie, że klepki podłogowe i sufitowe spadały. Ludzie się miotali, rzucali, skakali, upadali, podnosili, piłowali ryje. Totalny obłęd w najlepszym wydaniu.
Kilka dni później mieliśmy bilety.
Zdobycie ich nie było proste, bo system dystrybucji biletów przypomina nieco ten z czasów poprzedniego systemu. Organizator koncertu, Yotaspace, miało je po 1600 rubli. W klubie bilety wyprzedano, za to były one dostępne na necie, niestety obarczone dość solidną opłatą serwisową. Taką, że zamiast 1600 wychodziło jakieś 2000 rubli. W końcu nasza koleżanka zdobyła je gdzieś z narzutem trochę mniejszym, bo po jedyne 1800 rubli, czyli jakieś 115 PLN. Gdy Little Big grało w Krakowie, to wstęp był po 40 PLN. Niebezpodstawnie Moskwa chlubi się byciem bardzo drogą stolicą bardzo biednego kraju i za niemal wszystkie koncerty płaci się tu więcej niż nie tu. Jeszcze w tym wszystkim wspomnę, że 17 listopada miałem Garbage, a już 19 Little Big. Albo pół roku nie ma niczego, albo dwa w ciągu dwóch dni.
Kolejka wejściowa do Yotaspace przerażała. Przyszliśmy koło 19, sam koncert miał zacząć się o 20 w co nie wierzył nikt. Na godzinę przed oficjalnym startem gigu staliśmy jakieś dobre 300 metrów od wejścia, a ogonek ciągnął się jeszcze dobre kilkadziesiąt metrów za nami. Pogoda w listopadzie w tej strefie klimatycznej jest wiadoma. Akurat padał deszcz, a nie śnieg, więc było zimno, mokro i koszmarnie chujowo. Poznajdywaliśmy się ze znajomymi, coś tam zjedli na szybko systemem rotacyjnym stania w kolejce - akurat w tę sobotę mieliśmy robotę i przyszliśmy prosto z niej, chwyciliśmy jakieś piwo do zabicia czasu i czekali. Chłopcy przed nami zdrowo sobie siupnęli, no chyba, że obecnie to takie modne, żeby nosić okulary przeciwsłoneczne w absolutnej ciemności, a przy tym nieco bełkotać. Piła właściwie cała kolejka zebranych, a wzdłuż niej przechadzali się cwaniacy z klubu, którzy chcieli sobie dorobić i oferowali nam za opłatą wejście poza kolejnością. Nie skusiliśmy się, mimo tego, że mówili, że nie zdążymy przed 20 i przepadnie nam kawał koncertu. Poczyniłem sobie tylko kilka mentalnych notatek dotyczących jakości obsługi klienta w tym kraju. Co z tego, że płacisz jakieś trzy razy lepiej niż w UE, i tak będzie gorzej, bo Rosjanie nie mają nawyku walki z patologiczną korupcją. Był to też pierwszy rozdział opowieści o organizacji.
W końcu udało nam się wejść, na bramkach panował totalny burdel, odcinek drugi. Taki, że gdy przechodziłem przez nie, to na stole leżało kilka portfeli, telefonów, zegarków i zestawów kluczy, a potem wspólnie z czterema innymi osobami wybieraliśmy z tego nasze rzeczy. Chwała, że wszyscy okazali się uczciwi, ale jakby ktoś chciał sobie pokraść to łatwiej niż dziecku cukierka. Przecież to takie dziwne, że w roku 2016 ludzie mają przy sobie telefony, klucze, bilon i może nawet zegarek.
Jeszcze nie dotarliśmy do szatni, a już było widać, że jest gęsto. Dwa dni wcześniej na Garbage w szatni były pustki, w sobotni wieczór trzeba było powalczyć, żeby zostawić bety. To też nie było takie proste, pani poinformowała mnie, że mój plecak jest zbyt pusty, żeby szatnia mogła go przyjąć. Automatycznie mi się odpowiedziało:
- Co to za pojebana bzdura?
Okazało się, że podobno mają przepis, że plecak musi być wyładowany, ale jeżeli wrócę po rozpoczęciu koncertu, to może wtedy przyjmie. Odmieniłem kurwy przez chuje, zebrałem rzeczy Aligatora i wypakowałem w ten sposób plecak. Po tym idiotycznym akcie pani udało się go przyjąć. W kolejce do łazienki dopisałem sobie kolejny rozdział do opowieści o rosyjskiej organizacji, kapitalizmie, jakości obsługi i klubach.
Stwierdziliśmy, że czujemy się jak w pracy: niemal wszyscy młodsi od nas i się wydzierają. No nie że spodziewaliśmy się konwentu seniora i bohaterów Wojny Ojczyźnianej, ale wielu zebranych nie miało chyba nawet osiemnastu lat. Parę osób haftowało po toaletach, w sposób typowy dla tych, którzy odkrywają sekrety alkoholu. Rosjanie i Rosjanki zazwyczaj nabywają tę zdolność przed czternastym rokiem życia. Niby na biletach było +16, ale eta Rassija, na pewno nie sprawdzono papierów - i chwała niebiosom, bo ten katastrofalny organizacyjny burdel urósłby do jeszcze większych rozmiarów.
Koło jakiejś 20 widzieliśmy już bardzo dobrze, że klub jest więcej niż pełen. Wiedzieliśmy też, że za nami było wcale niemało osób, więc pytaniem otwartym pozostawało ile ludu postanowiono wpuścić. Pisali już na kilka dni przed koncertem, że wyprzedany, pytaniem pozostawało jak definiowany jest zdrowy rozsądek i ile osób upchną. Widać było, że definiowany nie jest w ogóle i że wpuszczą tak, że będzie się wysypywało lufcikami.
Bilet nie wspominał o tym, że przed Little Big gra support. W efekcie, gdy zespół The Hatters wyszedł na scenę wcale niemało osób było pewnych, że to główne danie wieczoru. Już wizualnie robili dobre wrażenie - ogromna elektryczna bałałajka, dwie dziewoje w zwiewnych słowiańskich strojach, brzuchaty i brodaty chłop w podkoszulku na ramiączkach. Zespół należy do rodziny Little Big i gra plus minus to samo, chociaż z mniejszym przypierdolem i mniejszą ilością słów powszechnie uznawanych za obraźliwe. Jako support szło im świetnie, po kilkunastu minutach ludzi wynosili, inni mdleli, rozwał na publice totalny. Gdy w pewnym momencie wokalista powiedział, że zagra piosenkę, którą napisał wieczór wcześniej i rzucili Everyday I'm drinking, to jazda rozkręciła się taka, że pytaniem otwartym stało się, czy Little Big nie zostanie pokonane przez własny support. The Hatters zagrali jakieś 40 minut. W tym czasie:
- dość dobrze się ubawiłem
- wszyscy się pogubiliśmy
- odbyłem trasę od tylnego baru do sceny, bo taki był ruch na publice, że chcąc nie chcąc człowieka przenosiło
- brodaty brzuchacz na scenie podarł na sobie koszulkę
- warstwa wizualna nie powaliła, ale coś tam się błyskało
- statystycznie wydawało się, że liczba ludzi pod wpływem substancji psychoaktywnych nakrywa czapkami tych na czysto.
- niestety, my byliśmy na czysto.
- parkiet sprawił, że wspomniałem sobie najlepsze lata młodości. Było to takie pierdolnięcie, że klepki podłogowe i sufitowe spadały. Ludzie się miotali, rzucali, skakali, upadali, podnosili, piłowali ryje. Totalny obłęd w najlepszym wydaniu.
Mimo dość pozytywnego wrażenia jakie na mnie zrobili, to raczej nie wróżę The Hatters wielkiej kariery międzynarodowej, są za blisko Little Big, które świata póki co nie podbiło (obawiam się też, że nie podbije). Jednak jako support The Hatters sprawili się cudownie.
Rozpoczęło się oczekiwanie na główną gwiazdę wieczoru. Po kilkunastu minutach rozpoczęło mnie to wkurwiać. Klub nabity pod sufit. Ruszyć się nie da, scena gotowa, a ci gwiazdorzą. Grajcie do nędzy ciężkiej!
Koło 21:50 zaczęli grać. Najpierw nieco niemrawo, ale już jako drugie rzucili 'We will push the button'. Na publice rzeźnia. A to było dopiero preludium. Po kilku kawałkach wyszedł Klaun (czyli Anton Lisow), który rzucił jakieś zdawkowe pozdrowienia i impreza ruszyła na całego. W tym czasie Ilya mógł sobie odpocząć. Najprościej sprawy oddając: sobie grali, a zebrani się cieszyli. Ponieważ się nie oszczędzali, mieli system rotacyjny i co kilka kawałków zmieniał się głównodowodzący. Część żeńska w postaci Olympii (to ta nie bardzo wysoka pani) i Sofii (w koszulce z napisem 'SISKI' czyli CYCKI na biuście, tak na wszelki wypadek, żeby nikt nie przegapił, jakby to było możliwe) była cały czas obecna i się gibała.
W wypadku tego koncertu trudno mówić z jakąś powagą i przejęciem o setliscie; grupa ma na koncie dwie płyty, zagrała je w niemal całości, na koniec zostawiając swój wielki hit Big Dick, a cały koncert zakończyło Polyushko Pole. Też pod koniec poszło Everyday I'm drinking, przed którym zadano pytanie:
- Lubicie się najebać?
- Daaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa
- A chlejecie codziennie?
- Daaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa
Wiadomo co dalej.
Leciały poza tym From Love with Russia, Fucking Asshole, Give me your Money', Public Enemy, Dead Unicorn, Brighton Beach, Life in the trash, Funeral Rave, Russian Hooligans (tu paru osobom odwaliło już daleko poza granice ubawu i niemal się bili), parę jakichś rzeczy, których rozpoznać się nie udało, ale naprawdę, nie miało to znaczenia, przy tym stylu grania i podniety publiki, mogli nam śpiewać i prawo handlowe Federacji Rosyjskiej. Od pierwszej sekundy koncertu na publice panowała dzika pompa, wszystko niemal skakało, darło się i wpadało na siebie. Parę osób wydawało się mniej zachwyconych tym faktem, bo nie było możliwości, żeby stać jakoś bliżej sceny i nie zostać zabitym. Już po kilku kawałkach mniej zaprawieni w bojach przenieśli się na tyły, gdzie w sumie też za spokojnie nie było. Albo zespół puszcza parę osób na publikę, które tym kręcą, albo ludzie tu są bardziej odpowiedzialni niż gdzie indziej - w każdym większym kółeczku było ze dwóch wodzirejów, którzy dawali znaki-sygnały, co robić, kiedy się uspokoić, a kiedy się rzucać. Jeden z częściej przeze mnie widzianych miał wybite przednie zęby, w tej sytuacji wystarczało to za najlepsze referencje.
Sam zespół też wiedział, co robić: wszystko skakało, gibało się, darło, machało łapami. Apogeum tego miało miejsce przy Everyday, gdy na scenę wskoczył cały zespół The Hatters, pili wódkę i tańczyli kazaczoka, a na koniec jeden podarł na sobie ciuchy. Zabrakło chyba tylko kokoszników, bo część żeńska była w strojach sportowych. Łącząc to z tym, że klub był nabity ponad swoje możliwości i poza granice zdrowego rozsądku, można było sobie w tę nieco ponad godzinę koncertu odrobić kilka przegapionych zajęć z fitnessu. Były też wizualizacje, niestety, średnio wzruszające zarówno na płaszczyźnie technologicznej, jak i ideologicznej. Jakieś obrazki z klipów, środkowy palec na Fucking Asshole migoczący fiut przy Big Dick, no nic co by było czymś więcej niż tło do ubawu.
Przy tym wszystkim, największy atut koncertu był też jego największą słabością: naprawdę mogli zagrać cokolwiek, a ludzie by się dalej mordowali. Nie, że mają w repertuarze ballady, przy których można się rozrzewniać i przytulać partnerki, ale też po dwudziestu minutach stało się jasne, że liczba niespodzianek na cały wieczór została wyczerpana. Dwa dni wcześniej na Garbage narzekałem na marazm zebranych. Tu wahadło poszło solidnie w drugą stronę i wyjechało poza skalę. Mimo wszystko miło było pokrzyczeć sobie 'WELCOME TO RUSSIA!' niemal w centrum Moskwy. A także posnuć grupowo dywagacje o przyrodzeniu Ilii.
Rozpoczęło się oczekiwanie na główną gwiazdę wieczoru. Po kilkunastu minutach rozpoczęło mnie to wkurwiać. Klub nabity pod sufit. Ruszyć się nie da, scena gotowa, a ci gwiazdorzą. Grajcie do nędzy ciężkiej!
Koło 21:50 zaczęli grać. Najpierw nieco niemrawo, ale już jako drugie rzucili 'We will push the button'. Na publice rzeźnia. A to było dopiero preludium. Po kilku kawałkach wyszedł Klaun (czyli Anton Lisow), który rzucił jakieś zdawkowe pozdrowienia i impreza ruszyła na całego. W tym czasie Ilya mógł sobie odpocząć. Najprościej sprawy oddając: sobie grali, a zebrani się cieszyli. Ponieważ się nie oszczędzali, mieli system rotacyjny i co kilka kawałków zmieniał się głównodowodzący. Część żeńska w postaci Olympii (to ta nie bardzo wysoka pani) i Sofii (w koszulce z napisem 'SISKI' czyli CYCKI na biuście, tak na wszelki wypadek, żeby nikt nie przegapił, jakby to było możliwe) była cały czas obecna i się gibała.
W wypadku tego koncertu trudno mówić z jakąś powagą i przejęciem o setliscie; grupa ma na koncie dwie płyty, zagrała je w niemal całości, na koniec zostawiając swój wielki hit Big Dick, a cały koncert zakończyło Polyushko Pole. Też pod koniec poszło Everyday I'm drinking, przed którym zadano pytanie:
- Lubicie się najebać?
- Daaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa
- A chlejecie codziennie?
- Daaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa
Wiadomo co dalej.
Leciały poza tym From Love with Russia, Fucking Asshole, Give me your Money', Public Enemy, Dead Unicorn, Brighton Beach, Life in the trash, Funeral Rave, Russian Hooligans (tu paru osobom odwaliło już daleko poza granice ubawu i niemal się bili), parę jakichś rzeczy, których rozpoznać się nie udało, ale naprawdę, nie miało to znaczenia, przy tym stylu grania i podniety publiki, mogli nam śpiewać i prawo handlowe Federacji Rosyjskiej. Od pierwszej sekundy koncertu na publice panowała dzika pompa, wszystko niemal skakało, darło się i wpadało na siebie. Parę osób wydawało się mniej zachwyconych tym faktem, bo nie było możliwości, żeby stać jakoś bliżej sceny i nie zostać zabitym. Już po kilku kawałkach mniej zaprawieni w bojach przenieśli się na tyły, gdzie w sumie też za spokojnie nie było. Albo zespół puszcza parę osób na publikę, które tym kręcą, albo ludzie tu są bardziej odpowiedzialni niż gdzie indziej - w każdym większym kółeczku było ze dwóch wodzirejów, którzy dawali znaki-sygnały, co robić, kiedy się uspokoić, a kiedy się rzucać. Jeden z częściej przeze mnie widzianych miał wybite przednie zęby, w tej sytuacji wystarczało to za najlepsze referencje.
Sam zespół też wiedział, co robić: wszystko skakało, gibało się, darło, machało łapami. Apogeum tego miało miejsce przy Everyday, gdy na scenę wskoczył cały zespół The Hatters, pili wódkę i tańczyli kazaczoka, a na koniec jeden podarł na sobie ciuchy. Zabrakło chyba tylko kokoszników, bo część żeńska była w strojach sportowych. Łącząc to z tym, że klub był nabity ponad swoje możliwości i poza granice zdrowego rozsądku, można było sobie w tę nieco ponad godzinę koncertu odrobić kilka przegapionych zajęć z fitnessu. Były też wizualizacje, niestety, średnio wzruszające zarówno na płaszczyźnie technologicznej, jak i ideologicznej. Jakieś obrazki z klipów, środkowy palec na Fucking Asshole migoczący fiut przy Big Dick, no nic co by było czymś więcej niż tło do ubawu.
Przy tym wszystkim, największy atut koncertu był też jego największą słabością: naprawdę mogli zagrać cokolwiek, a ludzie by się dalej mordowali. Nie, że mają w repertuarze ballady, przy których można się rozrzewniać i przytulać partnerki, ale też po dwudziestu minutach stało się jasne, że liczba niespodzianek na cały wieczór została wyczerpana. Dwa dni wcześniej na Garbage narzekałem na marazm zebranych. Tu wahadło poszło solidnie w drugą stronę i wyjechało poza skalę. Mimo wszystko miło było pokrzyczeć sobie 'WELCOME TO RUSSIA!' niemal w centrum Moskwy. A także posnuć grupowo dywagacje o przyrodzeniu Ilii.
Osobną opowieścią była organizacja: takiego dramatu nie widziałem od chyba Openera w 2010 roku, tyle że tam mieli kilkadziesiąt tysięcy osób. Już po koncercie ochroniarze próbowali kierować ruchem do szatni, ale ich największym sukcesem było wkurwienie wszystkich. Zapewne puszczenie ludzi na żywioł byłoby lepsze. Udało nam się odnaleźć naszą małą grupkę i poczekaliśmy sobie jakieś 40 minut na nasze rzeczy, przeklinając przy tym rosyjski kapitalizm, w którym do klubu z jednymi wąskimi schodami można wpuścić tyle osób. Poczyniliśmy mentalne notatki: do Yotaspace chodzić tylko na rzeczy mało popularne, albo jak zaproszą coś co warte będzie męczenia się w tak koszmarnym burdelu. Do tego ceny: mała woda 150 rubli, piwo Tuborg 350 (23 PLN!!!). Niby miało być afterparty i miał na nim grać Lisow, ale nie sądzę, że ktoś na nim został. Jeżeli w Yotaspace się dziwili, to informuję, że może gdybyście dali jakieś rozsądniejsze ceny napojów, to ludziom by się chciało zobaczyć co będzie, a tak wszyscy uciekali do domów lub innych klubów.
Gdy wyszliśmy wręczono nam ulotkę, że 23 marca odbędzie się kolejny koncert Little Big. Myślę, że jedno spotkanie nam wystarczy. Było miło, ale nie mam złudzeń, że mogą mnie jeszcze czymś zaskoczyć na żywo. Obawiam się też, że formuła zespołu może się wypalić - ile jest tych ruskich stereotypów i na ile sposobów można je wyśmiać? Również koncertowo, rzeźnia jest fajna przez jakiś czas, potem staje się monotonna. Póki co zespół jednak ma tendencję zyskiwania popularności, znają go nawet niektórzy nasi uczniowie. Bardzo się dziwią, że my też - wydaje im się, że jest to tak rosyjskie zjawisko, że aż niedostępne dla percepcji obcokrajowców. Będą dziwili się jeszcze bardziej, gdy dowiedzą się, że widzieliśmy to zjawisko na koncercie. Może nawet będą nam zazdrościli.
Gdy wyszliśmy wręczono nam ulotkę, że 23 marca odbędzie się kolejny koncert Little Big. Myślę, że jedno spotkanie nam wystarczy. Było miło, ale nie mam złudzeń, że mogą mnie jeszcze czymś zaskoczyć na żywo. Obawiam się też, że formuła zespołu może się wypalić - ile jest tych ruskich stereotypów i na ile sposobów można je wyśmiać? Również koncertowo, rzeźnia jest fajna przez jakiś czas, potem staje się monotonna. Póki co zespół jednak ma tendencję zyskiwania popularności, znają go nawet niektórzy nasi uczniowie. Bardzo się dziwią, że my też - wydaje im się, że jest to tak rosyjskie zjawisko, że aż niedostępne dla percepcji obcokrajowców. Będą dziwili się jeszcze bardziej, gdy dowiedzą się, że widzieliśmy to zjawisko na koncercie. Może nawet będą nam zazdrościli.
Przysięgam, jak żyję nie widziałem takiej kreatywności w kręceniu klipów. Jest więcej! Do tego dochodzą materiały z koncertów - występy skrupulatnie kamerują. Przy tym wszystkim, to raczej nie ma milionowych budżetów, ma za to hektary rewelacyjnych pomysłów.