Lista rzeczy, których nie należy robić w krajach typu Bangladesz, zaczyna się od picia i jedzenia z niewiadomych źródeł i przygotowanych w sposób niehigieniczny. Jedzenie było za mną – jedliśmy tłusty wypiek rękami prosto z gazety i nawet nurzali go w przyprawach. Przyszedł czas na picie. Imdy zabrał nas do jakiejś ulicznej budy, gdzie za 40 taka dostaliśmy soki. Lokal nie wyglądał na sterylny, ale za to był dość ekologiczny, bo piło się ze szklanek, które po każdym kliencie przepłukiwano stojącą wodą. Starałem się nie myśleć za wiele o bakteriach i chorobach, a pocieszałem się tym, że sok był dość dobry, więc jeżeli skończyłbym na trzy dni w łazience, to przynajmniej chwilę było miło.
Potem opuścili nas Chińczycy, a my poszliśmy odwiedzić wuja, który prowadził aptekę. Posiadanie - choćby na chwilę - obcokrajowca to dość duży plus do statusu społecznego ludności Bangladeszu. Przez dobre czterdzieści minut siedziałem na stołeczku w aptece, a dookoła mnie odbywały się rozmowy po bengalsku. Dostałem obrzydliwie słodką herbatę i patrzyłem jacy to klienci przychodzą. Panował chaos, nikt nie kupował całych opakowań leków, tylko po kilka tabletek, które młodzi aptekarze skwapliwie odcinali. Często nie mogli czegoś znaleźć, co nie było dziwne przy tym, że rzucali wszystko bez ładu i składu na półki. Niektóre opakowania wyglądały już na solidnie po dacie przydatności, ale nie wydawało się to nikomu przeszkadzać. Wytłumaczono mi też pewien fenomen: wielu starszych mężczyzn ma brody i włosy ufarbowane na pomarańczowo.
Dlaczego?
Żeby zamaskować siwiznę.
Tak, zamiast mieć kilka siwych włosów, lepiej być bardziej pomarańczowym od Trumpa. Na pierwszy rzut niewprawnego oka wygląda to trochę tak, jakby Bangladesz cieszył się dość dużą popularnością pośród paru pokoleń wiekowych punkowców.
Poniżej: tak a propos Trumpa, refleksje na temat geopolityki światowej
W magazynie przeznaczonym na moje leże nie było internetu, ale Imdy mówił, że mogę zawsze przyjść do niego na podjazd i tam siedzieć. Tam miałem odcinek kolejny tego, co znaczy bycie białym w Bangladeszu. Za każdym razem, gdy tylko się pojawiałem, starszy pan podsuwał mi krzesło. Co gorsza, nierzadko sam z niego wstawał. Próbowałem go przekonać, że nie musi, ale gdzie tam. W zamian częstowałem go i pozostałą służbę (a nie było ich mało) Camelami. Cieszyli się, że zachodnie fajki i długo je oglądali. Gdy w końcu spróbowałem lokalnych, zrozumiałem bardzo dobrze, czemu wszyscy zaopatrują się na bezcłówce. Lokalne papierosy bywają tanie, ale są fatalne. Droższe, robione na zachodnie (Benson & Hedges, Marlboro) są trochę lepsze, ale dość drogie, zazwyczaj ponad 200 taka. Marki lokalne to około 100 taka. Wiele osób wybiera żucie betelu w liściach. Przynajmniej więc z racji wspierania nałogu pana, czułem się nieco mniej podle przez to, że przeze mnie musiał przesiadać się na ławeczkę.
W pierwszy wieczór umówiliśmy się z Imdym, że następnego dnia o poranku jego kuzyn weźmie mnie na wycieczkę po Dhace. Chciał za to 500 taka, czyli nie bardzo dużo. Z zachwytem przystałem na tę propozycję.
Późny wieczór i nocka w magazynie były dość niezapomnianymi doświadczeniami, głównie za sprawą bogatej oferty owadów. Tłukłem wielkie karaluchy, modliłem się, żeby nie było komarów. Kilka tygodni wcześniej Dhakę nawiedziła epidemia dengi. Ta urocza choroba podobno sprawia, że człowiek bardzo dobrze pojmuje, ile jest kości w jego ciele, bo czuje jakby mu je wszystkie łamano. Gdy pytałem na Reddicie przed przyjazdem o porady, to napisano mi, że cały czas muszę mieć długi rękaw. Spodnie ok, ale miej tu długi rękaw w jakichś 35 stopniach przy dużej wilgotności powietrza. Humor poprawił mi gospodarz, który poinformował mnie, że Dhaka jest bezpieczna, bo komary szukają do życia czystej wody, żeby móc się rozmnażać. Ponieważ w Dhace panuje totalny syf i zbiorników z czystą wodą nie ma, to komary trzymają się od niej z daleka. Coś mi mówiło, że to nie było do końca planowane rozwiązanie problemu, ale skoro działa, to co narzekać? A do tego jakie by mogli wykuć hasło reklamowe: w naszym mieście panuje zbyt duży syf na malarię i dengę.
Zastanawiało, czy są jakieś choroby, które rozkwitają w tym wszystkim, poza ludzkością. Populacja Dhaki to ponad 20 milionów, każdego dnia do stolicy kraju sprowadza się około dwóch tysięcy osób. O ile moskity udało się już wykończyć, o tyle innego robactwa panuje dostatek, o czym mogłem przekonać się w miejscu nocowania. Czy to łazienka, czy sypialnia, robactwo ganiało niczym kucyki. Dominowały karaluchy, ale było też kilka nieznanych mi okazów. Tłukłem to wszystko z wielką pasją klapkami, ale było ich więcej niż sołdatów w Armii Czerwonej. Po zgaszeniu światła wydawało mi się, że słyszę tupot małych nóżek.
W pierwszy wieczór umówiliśmy się z Imdym, że następnego dnia o poranku jego kuzyn weźmie mnie na wycieczkę po Dhace. Chciał za to 500 taka, czyli nie bardzo dużo. Z zachwytem przystałem na tę propozycję.
Późny wieczór i nocka w magazynie były dość niezapomnianymi doświadczeniami, głównie za sprawą bogatej oferty owadów. Tłukłem wielkie karaluchy, modliłem się, żeby nie było komarów. Kilka tygodni wcześniej Dhakę nawiedziła epidemia dengi. Ta urocza choroba podobno sprawia, że człowiek bardzo dobrze pojmuje, ile jest kości w jego ciele, bo czuje jakby mu je wszystkie łamano. Gdy pytałem na Reddicie przed przyjazdem o porady, to napisano mi, że cały czas muszę mieć długi rękaw. Spodnie ok, ale miej tu długi rękaw w jakichś 35 stopniach przy dużej wilgotności powietrza. Humor poprawił mi gospodarz, który poinformował mnie, że Dhaka jest bezpieczna, bo komary szukają do życia czystej wody, żeby móc się rozmnażać. Ponieważ w Dhace panuje totalny syf i zbiorników z czystą wodą nie ma, to komary trzymają się od niej z daleka. Coś mi mówiło, że to nie było do końca planowane rozwiązanie problemu, ale skoro działa, to co narzekać? A do tego jakie by mogli wykuć hasło reklamowe: w naszym mieście panuje zbyt duży syf na malarię i dengę.
Zastanawiało, czy są jakieś choroby, które rozkwitają w tym wszystkim, poza ludzkością. Populacja Dhaki to ponad 20 milionów, każdego dnia do stolicy kraju sprowadza się około dwóch tysięcy osób. O ile moskity udało się już wykończyć, o tyle innego robactwa panuje dostatek, o czym mogłem przekonać się w miejscu nocowania. Czy to łazienka, czy sypialnia, robactwo ganiało niczym kucyki. Dominowały karaluchy, ale było też kilka nieznanych mi okazów. Tłukłem to wszystko z wielką pasją klapkami, ale było ich więcej niż sołdatów w Armii Czerwonej. Po zgaszeniu światła wydawało mi się, że słyszę tupot małych nóżek.
One does not simply leave a sweatshop in Dhaka – chodziło mi po głowie, gdy szedłem na spotkanie z gospodarzem. Pan strażnik magazynu nie mówił po angielsku, ale przekazał mi komunikacją pozawerbalną, że chciałby pieniądze za otwarcie drzwi. 20 taka zrobiło robotę. Zastanowiło mnie, czy gdyby był pożar, to też brałby 20 taka, zanim otworzyłby zamki dość majestatycznych wrót.
Rano Imdy podjął mnie śniadaniem – soczewica na ostro i trochę ziemniaków. Po mojemu bardziej to obiad, ale takie są nawyki kulinarne w tej części świata. Chwilę po 10 wskoczyłem na motor z kuzynem mojego gospodarza i ruszyliśmy w miasto. Poza zwiedzaniem mieliśmy do zrealizowania dwie misje:
- wymianę waluty
- kupno lokalnej karty sim
Ile by to zajęło w centrum dowolnego europejskiego miasta?
Dziesięć minut?
To jakby były kolejki.
Kuzyn miał ze sto słów angielskiego, ale wiedział o planie i powiedział, że nie ma sprawy. Najpierw jednak pojechaliśmy zwiedzać największą atrakcję miasta, czyli Różowy Fort. Widziałem, że mój człowiek umie jeździć na motorze, więc nie porobiłem się ze strachu, gdy wciskaliśmy się pomiędzy ludzi, riksze, samochody i stragany. Przy forcie powitał mnie wstęp za 500 taka. Oczywiście lokalnych kosztuje on nieco inaczej, bodajże 20 taka. Jeszcze tylko w szatni nakrzyczeli na mnie, że zostawiłem Kindla w plecaku, bo przecież mi go ukradną. Nie pytałem, kto miałby go drutnąć z plecaka zostawionego w zamykanej szafce za plecami szatniarza, ale posłusznie zabrałem ze sobą. Sama atrakcja jest dość pokaźna, ale w środku szału nie ma, chociaż w pewnym sensie jest. Mamy dość dużo portretów zasłużonych w dziejach kraju. Nie należy spodziewać się przesadnie okazałej reprezentacji kobiet. W gablotach są przedmioty związane z władcami i historią. Miski, wazy i inne przedmioty codziennego użytku zostały nakryte czapką przez pucharki po lodach z jeszcze zaschniętymi lodami. Pochodziły z 1908 roku. Światowe muzealnictwo może uczyć się od Bangladeszu! Gdzie indziej takie eksponaty? Dodać do tego czaszkę słonia, którego król bardzo lubił i cenił, poprawić ze starych zdjęć i urywków historii kraju i już mamy dobrze spędzoną godzinę.
Rano Imdy podjął mnie śniadaniem – soczewica na ostro i trochę ziemniaków. Po mojemu bardziej to obiad, ale takie są nawyki kulinarne w tej części świata. Chwilę po 10 wskoczyłem na motor z kuzynem mojego gospodarza i ruszyliśmy w miasto. Poza zwiedzaniem mieliśmy do zrealizowania dwie misje:
- wymianę waluty
- kupno lokalnej karty sim
Ile by to zajęło w centrum dowolnego europejskiego miasta?
Dziesięć minut?
To jakby były kolejki.
Kuzyn miał ze sto słów angielskiego, ale wiedział o planie i powiedział, że nie ma sprawy. Najpierw jednak pojechaliśmy zwiedzać największą atrakcję miasta, czyli Różowy Fort. Widziałem, że mój człowiek umie jeździć na motorze, więc nie porobiłem się ze strachu, gdy wciskaliśmy się pomiędzy ludzi, riksze, samochody i stragany. Przy forcie powitał mnie wstęp za 500 taka. Oczywiście lokalnych kosztuje on nieco inaczej, bodajże 20 taka. Jeszcze tylko w szatni nakrzyczeli na mnie, że zostawiłem Kindla w plecaku, bo przecież mi go ukradną. Nie pytałem, kto miałby go drutnąć z plecaka zostawionego w zamykanej szafce za plecami szatniarza, ale posłusznie zabrałem ze sobą. Sama atrakcja jest dość pokaźna, ale w środku szału nie ma, chociaż w pewnym sensie jest. Mamy dość dużo portretów zasłużonych w dziejach kraju. Nie należy spodziewać się przesadnie okazałej reprezentacji kobiet. W gablotach są przedmioty związane z władcami i historią. Miski, wazy i inne przedmioty codziennego użytku zostały nakryte czapką przez pucharki po lodach z jeszcze zaschniętymi lodami. Pochodziły z 1908 roku. Światowe muzealnictwo może uczyć się od Bangladeszu! Gdzie indziej takie eksponaty? Dodać do tego czaszkę słonia, którego król bardzo lubił i cenił, poprawić ze starych zdjęć i urywków historii kraju i już mamy dobrze spędzoną godzinę.
Gdy wychodziliśmy, policjant podszedł po pieniądze za parking. Wywiązała się długa kłótnia, którą ku własnemu zaskoczeniu rozumiałem. Policjant domagał się stawki nieco odmiennej, bo skoro to pojazd, na którym jeździ biały, to opłaty są inne. Kuzyn nakazywał mu wypierdalać w oparciu o to, że całe życie mieszka w Dhace i jest lokalny. Po jakimś czasie i chyba około 40 taka, przedstawiciel prawa i porządku oddalił się. Zapaliliśmy po Camelu, co wiele nie pomogło we wzburzeniu Kuzyna, który powtarzał, że on jest z Dhaki. Chciałem mu refundować opłatę postojową, ale odmówił przyjęcia pieniędzy. Dał mi też w prezencie guawę. Nie przepadam, ale oczywiście pochwaliłem ten egzotyczny owoc. Gdy tak staliśmy, popatrzyłem dookoła i stwierdziłem, że Dhaka to najbardziej dystopijne miasto świata. Dookoła nas stały sypiące się budynki w rozmiarach biurowców, niektóre już porzucone, inne zamieszkałe chyba na dziko. W tym wszystkim ślady pożarów na ścianach, pranie suszące się czasem i po kilkanaście metrów w górę, pozamykane kraty, chyba też pustostany.
Pojechaliśmy wymieniać pieniądze. Oczywiście nie do kantoru, tylko do składu z ryżem i innymi uprawami. Przez kilka punktów kontrolnych przeszliśmy na zaplecze, gdzie dwóch młodzieńców liczyło wielkie zwitki taka. Rozumiałem, że rozmowa idzie o tym, że chcę wymienić 200 USD. Telefon. No, z takimi pieniędzmi, to trzeba by jechać do domu właściciela magazynu. Wymieniliśmy komentarze z kuzynem i spasowaliśmy. W zamian zabrał mnie do kościoła ormiańskiego. Wpis do księgi gości i weszliśmy na teren parafii. Cmentarz z grobami z ostatnich dwustu lat. Udane rzeźby nagrobne, niektóre zniszczone. Dużo napisów po ormiańsku. W środku raczej cepelia, ale groby z XIX wieku pod nogami, zdewastowane wieżowce nad głową, klimat rewelacyjny.
Pojechaliśmy dalej. Przy muzeum narodowym złożyłem zażalenie: znowu chcą ode mnie 500 taka, ale to moje ostatnie pieniądze. Muszę wymienić te przeklęte amerykańskie dolary na bardziej lokalną walutę. Kuzyn sam przekazał mi, że 500 za ich muzeum, to śmiech i że mam nie iść. Pojechaliśmy szukać kantoru. Wyglądało to tak, że przez następną godzinę podjeżdżaliśmy pod kolejne centra handlowe, ja wchodziłem do środka i szukałem jakiegoś punktu wymiany walut. Okazywało się, że nie ma, nie działa, nie mogą wymienić USD. Czasem moje poszukiwania prowadziły mnie na dość wysokie kondygnacje, bo strażnik na dole mówił, że tam chyba da się. Nie dało się nigdzie, więc jechaliśmy dalej. W końcu dotarliśmy do budynku, gdzie było kilka kantorów, szybki rzut okiem, 200 USD na taka po kursie lepszym niż na xe.com i w trasę. Teraz już mogłem chodzić do muzeów. Jednak nie wróciliśmy, pojechaliśmy na herbatę, a potem do muzeum niepodległości. Znowu kuzyn powiedział, że za 500 to można iść na dziwki i kupić heroinę, a nie płacić za bilet wstępu. Oglądnąłem więc zewnętrzne płaskorzeźby, odpowiedziałem lokalnym na pytania, co robię, zrobiliśmy sobie zdjęcia i pojechali pod pomnik protestów, które miały dość poważny wpływ na uzyskanie niepodległości przez Pakistan Wschodni. Po drodze gruchnął deszcz, a pod pomnikiem gruchnęła żebranina. Banglijskie bombelki obległy mnie całego i niczym mantrę powtarzały „taka, taka, taka”. Oczywiście nie reagowały na żadne „zapraszam, wypierdalać”, więc w końcu my to uczyniliśmy.
- Pójdziesz do meczetu?
- Jaha
Poszliśmy do meczetu. Zaczęło mnie zastanawiać jedno: czemu mówią, że w Dhace nie ma niczego? Waliłem atrakcję za atrakcją, w Różowym Forcie dało się spokojnie dołożyć godzinę. Jasne, jeżeli ktoś był w Agrze czy Iranie, to mu dhakijskie forty i meczety kasku nie zerwą, ale nie jest to też jakiś beznadziejny syf. Potem jeszcze kuzyn zabrał mnie w bardzo wąskie uliczki, gdzie znalazły się dwie świątynie hinduistyczne. Na otwarcie jednej musieliśmy poczekać z dziesięć minut, więc w tym czasie mogłem odpowiedzieć lokalnym na jakieś trzydzieści pytań. Po angielsku mówił tylko kuzyn, więc chwilami szło to bardzo opornie.
- Jaha
Poszliśmy do meczetu. Zaczęło mnie zastanawiać jedno: czemu mówią, że w Dhace nie ma niczego? Waliłem atrakcję za atrakcją, w Różowym Forcie dało się spokojnie dołożyć godzinę. Jasne, jeżeli ktoś był w Agrze czy Iranie, to mu dhakijskie forty i meczety kasku nie zerwą, ale nie jest to też jakiś beznadziejny syf. Potem jeszcze kuzyn zabrał mnie w bardzo wąskie uliczki, gdzie znalazły się dwie świątynie hinduistyczne. Na otwarcie jednej musieliśmy poczekać z dziesięć minut, więc w tym czasie mogłem odpowiedzieć lokalnym na jakieś trzydzieści pytań. Po angielsku mówił tylko kuzyn, więc chwilami szło to bardzo opornie.
Poszukiwania katy sim zaprowadziły nas do jakiegoś miejsca w bramie, gdzie siedzieli lokalni, my też, a potem wysłali młodego po herbatę. Przyniósł ją i rozlano nam napój do pustych konserw. Kuzyn dość dobrze pamiętał, że mówiłem mu, że jego guawa jest pyszna i dołożył drugą. Myślałem, że zwymiotuję, ale zjadłem. Bałem się tylko, że dostanę kolejną, a wtedy skończyłbym w szpitalu.
Kupno karty SIM teoretycznie jest proste: lokalny operator musi skserować paszport obcokrajowca, dać mu jakiś dokument do wypełnienia i tyle. Niestety, w każdym miejscu, w jakim byliśmy (cztery albo pięć), sprzedawcy nam odmawiali. Najbardziej spodobało mi się wyjaśnienie, że ponieważ jest święto narodowe, to karty się skończyły. Nie sądziłem, że ludzie zmieniają numer telefonu z okazji święta, ale co ja tam wiem.
Pod wieczór poszliśmy zwiedzać fort Lalbagh. Ludzi były stada. Dołączyli do nas znajomi mojego człowieka. Oni też po angielsku nie mówili, ale oczywiście jakaś komunikacja była. Fort jest tak sobie zachowany, a we wnętrzach ekspozycja jest raczej fatalna, jednak cała atmosfera, ogród, wszystko na plus. Na minus przerażający smród, znowu dostałem dramatycznego kataru i kichałem co chwilę.
Kupno karty SIM teoretycznie jest proste: lokalny operator musi skserować paszport obcokrajowca, dać mu jakiś dokument do wypełnienia i tyle. Niestety, w każdym miejscu, w jakim byliśmy (cztery albo pięć), sprzedawcy nam odmawiali. Najbardziej spodobało mi się wyjaśnienie, że ponieważ jest święto narodowe, to karty się skończyły. Nie sądziłem, że ludzie zmieniają numer telefonu z okazji święta, ale co ja tam wiem.
Pod wieczór poszliśmy zwiedzać fort Lalbagh. Ludzi były stada. Dołączyli do nas znajomi mojego człowieka. Oni też po angielsku nie mówili, ale oczywiście jakaś komunikacja była. Fort jest tak sobie zachowany, a we wnętrzach ekspozycja jest raczej fatalna, jednak cała atmosfera, ogród, wszystko na plus. Na minus przerażający smród, znowu dostałem dramatycznego kataru i kichałem co chwilę.
W restauracji zyskałem kolejnych przyjaciół na popularnym portalu społecznościowym. Zaczynało mnie to trochę przerażać, bo każdy, kto zamienił ze mną choćby kilka słów, chciał mnie od razu dodawać do znajomych na Fejsie. Człowiek chce być miły, więc dodaje, ale racjonalnie sprawy ujmując, o jakim podtrzymywaniu znajomości mówimy skoro ledwo jesteśmy w stanie się komunikować? Postanowiłem jakoś się tym nie zamęczać, jeżeli komuś sprawi radość dodanie sobie białego do znajomych, to proszę.
Po posiłku zapytano mnie, czy chcę odwiedzić dom jednego z kolegów kuzyna. Poproszono kuzyna o wypożyczenie mnie na motor solidnie większych rozmiarów. Oczywiście kierowca odwalił i pojechał tak, że gdyby nie było upału, to musiałbym przebierać gacie. Dotarliśmy do jakiejś rudery, przy wejściu w kolejce do bardzo brzydko wyglądającego źródełka z wodą stali lokalni, oczywiście same dzieci i kobiety. Udaliśmy się na piętro, oczywiście wszystko brudne i sypiące się, totalna prowizorka, blacha falista, deski. Okazało się, że to biuro poselskie jednego z mych nowych przyjaciół, który był także lokalnym posłem. Plakaty z jego szlachetną twarzą patrzyły na nas z wielu miejsc. Włączył telewizor, upewnił się, że jest wystarczająco głośno, żeby nie dało się rozmawiać i oprowadził mnie po może 30 metrach kwadratowych. Tak więc poza biurem, lokal ten spełniał także rolę kasyna, burdelu, miejsca spożywania alkoholu, a w pokoju obok był wielki magazyn taniej biżuterii – bo na tym lokalna odpowiedź na Martina Luthera Kinga zbiła majątek.
Otworzył szafkę, dobył ze trzy piwa i rozpoczęliśmy libację. Piwo nie byłoby złe, gdyby nie to, że leżakowało w szafce, temperatura była w okolicach 40 stopni. Cud, że nie eksplodowało. Paliliśmy i rozmawiali, a raczej komunikowali się. Przyszły jego dzieci, córka powiedziała jedno słowo, które już bardzo dobrze znałem i rozumiałem.
- Taka.
Taka zostało wydane. Potem kilkuletni syn siedział mi na kolanach, ja z petem i piwem, zdjęcia pamiątkowe. Córka, może nastoletnia, wydawała się dość zainteresowana moją osobą, uśmiechała się i machała. Bałem się, że będzie temat ślubu – co z tego, że już po jednym jestem, w końcu u nich można być po kilku – ale po pobraniu więcej taka, poszła sobie. Ruszyły dwa tematy: picia whisky i zadzwonienia po dziwki. W sumie było to dość podobne do imprez zachodnich, tylko u nas zazwyczaj najpierw się pije, a dopiero potem ktoś wpada na pomysł, żeby zadzwonić. Walczyłem o realizację połowy postulatów, czyli skołowania flaszki, kurtyzan nie. Drugie piwo smakowało gorzej niż pierwsze, ale moi nowi znajomi byli pod wrażeniem, że dam radę dwa.
Dwa piwa 0,33 ml. Tytan spożycia. Trzeciego nie było. Jeszcze napisałem panu zaproszenie do Polski – widziałem, że piwo Hunter’s sieje spustoszenie. Pan w życiu o Polsce nie słyszał, ale stwierdził, że jak tam są tacy ludzie jak ja, to jedzie. Szczęśliwie, ich władza skutecznie utrudnia im realizacje takich ułańskich (czy też mogulskich) fantazji. Jeszcze posiedzieliśmy, kuzyn w pewnym momencie zarządził koniec imprezy i pożegnaliśmy się.
Po posiłku zapytano mnie, czy chcę odwiedzić dom jednego z kolegów kuzyna. Poproszono kuzyna o wypożyczenie mnie na motor solidnie większych rozmiarów. Oczywiście kierowca odwalił i pojechał tak, że gdyby nie było upału, to musiałbym przebierać gacie. Dotarliśmy do jakiejś rudery, przy wejściu w kolejce do bardzo brzydko wyglądającego źródełka z wodą stali lokalni, oczywiście same dzieci i kobiety. Udaliśmy się na piętro, oczywiście wszystko brudne i sypiące się, totalna prowizorka, blacha falista, deski. Okazało się, że to biuro poselskie jednego z mych nowych przyjaciół, który był także lokalnym posłem. Plakaty z jego szlachetną twarzą patrzyły na nas z wielu miejsc. Włączył telewizor, upewnił się, że jest wystarczająco głośno, żeby nie dało się rozmawiać i oprowadził mnie po może 30 metrach kwadratowych. Tak więc poza biurem, lokal ten spełniał także rolę kasyna, burdelu, miejsca spożywania alkoholu, a w pokoju obok był wielki magazyn taniej biżuterii – bo na tym lokalna odpowiedź na Martina Luthera Kinga zbiła majątek.
Otworzył szafkę, dobył ze trzy piwa i rozpoczęliśmy libację. Piwo nie byłoby złe, gdyby nie to, że leżakowało w szafce, temperatura była w okolicach 40 stopni. Cud, że nie eksplodowało. Paliliśmy i rozmawiali, a raczej komunikowali się. Przyszły jego dzieci, córka powiedziała jedno słowo, które już bardzo dobrze znałem i rozumiałem.
- Taka.
Taka zostało wydane. Potem kilkuletni syn siedział mi na kolanach, ja z petem i piwem, zdjęcia pamiątkowe. Córka, może nastoletnia, wydawała się dość zainteresowana moją osobą, uśmiechała się i machała. Bałem się, że będzie temat ślubu – co z tego, że już po jednym jestem, w końcu u nich można być po kilku – ale po pobraniu więcej taka, poszła sobie. Ruszyły dwa tematy: picia whisky i zadzwonienia po dziwki. W sumie było to dość podobne do imprez zachodnich, tylko u nas zazwyczaj najpierw się pije, a dopiero potem ktoś wpada na pomysł, żeby zadzwonić. Walczyłem o realizację połowy postulatów, czyli skołowania flaszki, kurtyzan nie. Drugie piwo smakowało gorzej niż pierwsze, ale moi nowi znajomi byli pod wrażeniem, że dam radę dwa.
Dwa piwa 0,33 ml. Tytan spożycia. Trzeciego nie było. Jeszcze napisałem panu zaproszenie do Polski – widziałem, że piwo Hunter’s sieje spustoszenie. Pan w życiu o Polsce nie słyszał, ale stwierdził, że jak tam są tacy ludzie jak ja, to jedzie. Szczęśliwie, ich władza skutecznie utrudnia im realizacje takich ułańskich (czy też mogulskich) fantazji. Jeszcze posiedzieliśmy, kuzyn w pewnym momencie zarządził koniec imprezy i pożegnaliśmy się.
W drodze powrotnej poznałem rodzinę kuzyna. To spotkanie było mniej odjechane, może dlatego, że jego żona była w hidżabie, a dzieci się bały, że stary wpada po zmroku z jakimś zapoconym obcym białym, który cały czas kaszle i kicha. Ostatecznie koło 20 wróciliśmy do punktu wyjścia.
Pytałem długo Imdiego ile mam zapłacić i że za mało sobie krzyknął. Cały dzień mnie woził, zabawiał, kupował herbatę na krawężniku. Niestety, nie udało się, mam dać tyle, co było umówione, żadnych napiwków, a tamten i tak będzie kontent. Zapłaciłem, podziękowałem ze sto razy, oferowałem Camele. Pożegnaliśmy się, a ja poszedłem do magazynu odpadów wszelakich.
Byłem zachwycony. Dawno nie miałem takiego fajnego dnia. Wszystko totalnie lokalnie, milion rzeczy, których bym nie wymyślił. Zacząłem odzyskiwać wiarę w Couchsurfing. Wymiar finansowy był bardzo umiarkowany, a wrażeń hektary. Trochę tych atrakcji się zebrało, a że wszyscy zgodnie pisali, że w Dhace nie będzie niczego, to właśnie tego oczekiwałem. Tymczasem po pierwszym dniu zwiedzania stolicy Bangladeszu, nie mogłem się doczekać kolejnego.
Pytałem długo Imdiego ile mam zapłacić i że za mało sobie krzyknął. Cały dzień mnie woził, zabawiał, kupował herbatę na krawężniku. Niestety, nie udało się, mam dać tyle, co było umówione, żadnych napiwków, a tamten i tak będzie kontent. Zapłaciłem, podziękowałem ze sto razy, oferowałem Camele. Pożegnaliśmy się, a ja poszedłem do magazynu odpadów wszelakich.
Byłem zachwycony. Dawno nie miałem takiego fajnego dnia. Wszystko totalnie lokalnie, milion rzeczy, których bym nie wymyślił. Zacząłem odzyskiwać wiarę w Couchsurfing. Wymiar finansowy był bardzo umiarkowany, a wrażeń hektary. Trochę tych atrakcji się zebrało, a że wszyscy zgodnie pisali, że w Dhace nie będzie niczego, to właśnie tego oczekiwałem. Tymczasem po pierwszym dniu zwiedzania stolicy Bangladeszu, nie mogłem się doczekać kolejnego.
Rozpoczął się on od starcia z odźwiernym. Po raz kolejny powitał mnie międzynarodowym gestem sugerującym przekazanie mu taka za otwarcie drzwi. Próbowałem, po starej znajomości, dać mu 10 taka zamiast 20, ale nie zgodził się. W końcu jak praca, to i płaca.
Plan zakładał, że drugiego dnia sam będę odkrywał sekrety Dhaki. Plan zakładał też wizytę w muzeum narodowym, zoo i ogrodzie botanicznym. Po drodze zakup biletów na łódź do Khulny i pamiątkowych koszulek narodowych. Zastanawiałem się, czy uda mi się zrobić chociaż jedną z rzeczy z tej ambitnej listy.
Szczęśliwie, zanim dotarłem do muzeum, internetowy kolega z Dhaki napisał mi, że zamknięte. Dobra, to po bilety na łódź. Cztery kilometry, a przejdę się.
Daleko nie dotarłem, gdy zatrzymał mnie jakiś lokalny. Że tu jest meczet szyicki i że ja go muszę zobaczyć. Koniecznie!!!
Pomyślałem, że pewnie skończy się na tym, że będę musiał oddać jakieś taka, zobaczę jakiś trzeciorzędni chlew, a do tego będzie wielka kłótnia.
Myliłem się.
Meczet był naprawdę dość dobry i odmienny od pozostałych. Do tego miał wielki zbiornik ablucyjny, w którym raczej ciężko byłoby się umyć, ale za to zamieszkały w nim kaczki, a te zwierzęta zawsze wywołują we mnie pozytywne uczucia. Po wizycie pan życzył mi miłego dnia i oddalił się w swoją stronę. Po Indiach, Nepalu, Tajlandii, właściwie jakimkolwiek kraju, to był absolutny szok. Takich rzeczy już nie ma, nie zdarzają się. Ktoś bezinteresownie chce pokazać ci coś, bo uważa, że jest to ładne, ciekawe, życzy sobie, żebyś zapamiętał to miejsce. Niewiarygodne. Dzień właściwie dopiero się zaczynał, a Bangladesz już ugrał kilka punktów w mym rankingu najmilszych krajów świata. Niestety, poza meczetem był chlew, śmieci, smród i to specyficzne błoto, którego nigdy poza Dhaką nie widziałem, a przede wszystkim nie czułem.
Wizyta na targu ubrań przyniosła pewne rozczarowanie. Oczywiście po angielsku nie mówił prawie nikt, ale po długiej walce znalazłem koszulki z flagami narodowymi, niestety w rozmiarze dziecięcym. To i tak było nieźle w porównaniu z tym, jak mi poszło z biletami na prom. Dotarłem do Commercial District of Dhaka, gdzie dwa dni wcześniej widziałem ludzi grzebiących w śmieciach. Znalazłem biuro podróży, przysięgam, że adres z Google Maps słabo korespondował z rzeczywistością i to nie było po nitce do kłębka. Tam zdziwili się, że klient, ale bardzo się ucieszyli i dobre dwadzieścia minut zajęło im wyjaśnianie mi, że oni tych biletów na łodzie do Khulny nie mają, ale znają kogoś kto ma. Ostatecznie zamówili mi rikszę, wysłali na nabrzeże. Rikszarz wyruchał mnie we wszystkie dziury, a potem okazało się, że w tym miejscu biletów kupić się nie da. Jakoś na migi pokazali, żeby iść „oooo taaaaam”. O tam akurat koparka niszczyła jakieś zabudowania i zebrał się spory tłum. Dołączyłem do niego i tak szybko stałem się taką konkurencją dla koparki, że poszedłem szukać dalej. Po jakichś dwóch kilometrach i licznych próbach kupna biletów, okazało się, że źle poszedłem. Powrót. Jakiś nieoznakowany budynek, trzecie piętro. Siedzi pan i ma bilety na statek do Khulny, do tego mówi po angielsku:
- Jeden na jutro poproszę.
- Pierwsza klasa? Jest bardzo piękna i wygodna.
- Nie, nie.
- Druga? Też jest ładna i wygodna, ale nie ma prywatnej łazienki, a także pokój będzie pan musiał z kimś dzielić.
- Nie, nie. Nie druga.
Imdy mówił, że nie ma chuja, że mi sprzedadzą bydlęcą. Ja postanowiłem spróbować.
- TRZECIĄ KLASĄ??? Ja takich nie mam. To sobie możesz zawsze kupić na wejściu. Tu są tylko rezerwacje – pan był wyraźnie rozczarowany moim podejściem do podróżowania.
Wyszedłem z biura. Dochodziła 14. Zero sukcesów, za to oceany wrażeń. Postanowiłem spróbować zoo.
Plan zakładał, że drugiego dnia sam będę odkrywał sekrety Dhaki. Plan zakładał też wizytę w muzeum narodowym, zoo i ogrodzie botanicznym. Po drodze zakup biletów na łódź do Khulny i pamiątkowych koszulek narodowych. Zastanawiałem się, czy uda mi się zrobić chociaż jedną z rzeczy z tej ambitnej listy.
Szczęśliwie, zanim dotarłem do muzeum, internetowy kolega z Dhaki napisał mi, że zamknięte. Dobra, to po bilety na łódź. Cztery kilometry, a przejdę się.
Daleko nie dotarłem, gdy zatrzymał mnie jakiś lokalny. Że tu jest meczet szyicki i że ja go muszę zobaczyć. Koniecznie!!!
Pomyślałem, że pewnie skończy się na tym, że będę musiał oddać jakieś taka, zobaczę jakiś trzeciorzędni chlew, a do tego będzie wielka kłótnia.
Myliłem się.
Meczet był naprawdę dość dobry i odmienny od pozostałych. Do tego miał wielki zbiornik ablucyjny, w którym raczej ciężko byłoby się umyć, ale za to zamieszkały w nim kaczki, a te zwierzęta zawsze wywołują we mnie pozytywne uczucia. Po wizycie pan życzył mi miłego dnia i oddalił się w swoją stronę. Po Indiach, Nepalu, Tajlandii, właściwie jakimkolwiek kraju, to był absolutny szok. Takich rzeczy już nie ma, nie zdarzają się. Ktoś bezinteresownie chce pokazać ci coś, bo uważa, że jest to ładne, ciekawe, życzy sobie, żebyś zapamiętał to miejsce. Niewiarygodne. Dzień właściwie dopiero się zaczynał, a Bangladesz już ugrał kilka punktów w mym rankingu najmilszych krajów świata. Niestety, poza meczetem był chlew, śmieci, smród i to specyficzne błoto, którego nigdy poza Dhaką nie widziałem, a przede wszystkim nie czułem.
Wizyta na targu ubrań przyniosła pewne rozczarowanie. Oczywiście po angielsku nie mówił prawie nikt, ale po długiej walce znalazłem koszulki z flagami narodowymi, niestety w rozmiarze dziecięcym. To i tak było nieźle w porównaniu z tym, jak mi poszło z biletami na prom. Dotarłem do Commercial District of Dhaka, gdzie dwa dni wcześniej widziałem ludzi grzebiących w śmieciach. Znalazłem biuro podróży, przysięgam, że adres z Google Maps słabo korespondował z rzeczywistością i to nie było po nitce do kłębka. Tam zdziwili się, że klient, ale bardzo się ucieszyli i dobre dwadzieścia minut zajęło im wyjaśnianie mi, że oni tych biletów na łodzie do Khulny nie mają, ale znają kogoś kto ma. Ostatecznie zamówili mi rikszę, wysłali na nabrzeże. Rikszarz wyruchał mnie we wszystkie dziury, a potem okazało się, że w tym miejscu biletów kupić się nie da. Jakoś na migi pokazali, żeby iść „oooo taaaaam”. O tam akurat koparka niszczyła jakieś zabudowania i zebrał się spory tłum. Dołączyłem do niego i tak szybko stałem się taką konkurencją dla koparki, że poszedłem szukać dalej. Po jakichś dwóch kilometrach i licznych próbach kupna biletów, okazało się, że źle poszedłem. Powrót. Jakiś nieoznakowany budynek, trzecie piętro. Siedzi pan i ma bilety na statek do Khulny, do tego mówi po angielsku:
- Jeden na jutro poproszę.
- Pierwsza klasa? Jest bardzo piękna i wygodna.
- Nie, nie.
- Druga? Też jest ładna i wygodna, ale nie ma prywatnej łazienki, a także pokój będzie pan musiał z kimś dzielić.
- Nie, nie. Nie druga.
Imdy mówił, że nie ma chuja, że mi sprzedadzą bydlęcą. Ja postanowiłem spróbować.
- TRZECIĄ KLASĄ??? Ja takich nie mam. To sobie możesz zawsze kupić na wejściu. Tu są tylko rezerwacje – pan był wyraźnie rozczarowany moim podejściem do podróżowania.
Wyszedłem z biura. Dochodziła 14. Zero sukcesów, za to oceany wrażeń. Postanowiłem spróbować zoo.
Na wielkiej estakadzie świeciło o dobre pięć stopni więcej niż na nabrzeżu. Zaczynałem dostawać udaru, smog jaki wisiał sprawiał, że Kraków w grudniu zaczynał wydawać się sanatorium. Przy pomocy pana z kijem (super etat – stoisz z kijem na przystanku i tłuczesz autobusy, żeby odjechały) – złapałem bus do Mirpur, dość luksusowej (czytaj: mniej przerażająco biednej i brudnej) dzielnicy stolicy.
- Bangladesh overpopulation big problem – usłyszałem wisząc na stopniach autobusu. Przynajmniej mieściłem się w środku, co cieszyło, bo na milimetry mijaliśmy inne busy. Po kilku przystankach wrzucono mnie do sekcji koło kierowcy, gdzie siedziały same kobiety w hidżabach. Jezu, Mahomecie, trzęsie jak na polskiej krajówce, przecież jak ja na którąś wpadnę, to będzie skandal dyplomatyczny – myślałem siedząc najprościej jak się dało. Przynajmniej panie w hidżabach nie chciały się ze mną zaprzyjaźniać.
Już w jakieś 90 minut później wysiadłem pod zoo. Obiekt ten nie jest wpisany do zbyt wielu przewodników, więc tu jeszcze nie dotarły pomysły na inne ceny biletów dla obcokrajowców. Zapłaciłem jakieś grosze i ruszyłem szukać krokodyli. Jeszcze dobrze nie wszedłem, a już mogłem kilka razy odpowiedzieć na pytanie kim jestem, skąd jestem, czy Bangladesz jest cudowny. Właściwie całe moje zwiedzanie zoo związane było z robieniem sobie zdjęć z kolejnymi ludźmi, nierzadko rodzinami lub parami na randkach. W ciągu jakiejś półtorej godziny do zdjęć pozowałem około 20 razy, zacząłem się w pewnym momencie gubić. Zapamiętałem bardzo dobrze pana, który przedstawił się jako nauczyciel angielskiego, a następnie zapytał mnie o opcję religijną.
- Chrześcijanin – z trudem powiedziałem, ale podobno Islam uznaje ateizm za obrazę.
- Musisz przeczytać książkę, która zmieni twoje życie. Ta książka to Koran.
- Już kiedyś trochę czytałem…
- Tak, koniecznie, Koran, chodzi o zbawienie twojej duszy.
- Dobrze, przeczytam.
- Koran należy czytać w oryginale, musisz nauczyć się arabskiego.
Do wieczora na pewno ogarnę arabski w wariancie z VII wieku. Oczywiście powiedziałem, że się nauczę. Ponieważ liczba ciekawych spotkań zaczęła mnie przytłaczać, po szybkim stwierdzeniu, że zoo jest złe, ale gorzej też już bywało, przeniosłem się do pobliskich ogrodów botanicznych. Tam wstęp kosztował śmieszne 20 taka i było nieco spokojniej. Parę rodzin chciało mieć zdjęcia, ktoś o coś pytał, ale naprawdę, po zoo to była cisza i spokój.
- Bangladesh overpopulation big problem – usłyszałem wisząc na stopniach autobusu. Przynajmniej mieściłem się w środku, co cieszyło, bo na milimetry mijaliśmy inne busy. Po kilku przystankach wrzucono mnie do sekcji koło kierowcy, gdzie siedziały same kobiety w hidżabach. Jezu, Mahomecie, trzęsie jak na polskiej krajówce, przecież jak ja na którąś wpadnę, to będzie skandal dyplomatyczny – myślałem siedząc najprościej jak się dało. Przynajmniej panie w hidżabach nie chciały się ze mną zaprzyjaźniać.
Już w jakieś 90 minut później wysiadłem pod zoo. Obiekt ten nie jest wpisany do zbyt wielu przewodników, więc tu jeszcze nie dotarły pomysły na inne ceny biletów dla obcokrajowców. Zapłaciłem jakieś grosze i ruszyłem szukać krokodyli. Jeszcze dobrze nie wszedłem, a już mogłem kilka razy odpowiedzieć na pytanie kim jestem, skąd jestem, czy Bangladesz jest cudowny. Właściwie całe moje zwiedzanie zoo związane było z robieniem sobie zdjęć z kolejnymi ludźmi, nierzadko rodzinami lub parami na randkach. W ciągu jakiejś półtorej godziny do zdjęć pozowałem około 20 razy, zacząłem się w pewnym momencie gubić. Zapamiętałem bardzo dobrze pana, który przedstawił się jako nauczyciel angielskiego, a następnie zapytał mnie o opcję religijną.
- Chrześcijanin – z trudem powiedziałem, ale podobno Islam uznaje ateizm za obrazę.
- Musisz przeczytać książkę, która zmieni twoje życie. Ta książka to Koran.
- Już kiedyś trochę czytałem…
- Tak, koniecznie, Koran, chodzi o zbawienie twojej duszy.
- Dobrze, przeczytam.
- Koran należy czytać w oryginale, musisz nauczyć się arabskiego.
Do wieczora na pewno ogarnę arabski w wariancie z VII wieku. Oczywiście powiedziałem, że się nauczę. Ponieważ liczba ciekawych spotkań zaczęła mnie przytłaczać, po szybkim stwierdzeniu, że zoo jest złe, ale gorzej też już bywało, przeniosłem się do pobliskich ogrodów botanicznych. Tam wstęp kosztował śmieszne 20 taka i było nieco spokojniej. Parę rodzin chciało mieć zdjęcia, ktoś o coś pytał, ale naprawdę, po zoo to była cisza i spokój.
Powracanie z tego końca miasta zajęło mi dwie godziny. Po drodze zaliczyłem chryję w busie, bo pan bileter uznał, że biały może zapłacić cztery razy więcej niż lokalny. Przyznam, że była to krótka piłka.
- 200 taka
- Nie. Wszyscy płacą 50, masz 50.
Koniec.
Spacer wieczorową porą zaowocował odkryciem, że duża część młodzieży w Dhace jest świadoma ekologicznie i poświęca się recyklingowi. Na ludzki: kilkuletnie dzieci przewalają gołymi rękami sterty gnijących śmieci, próbując w nich wyszukać czegokolwiek, co można sprzedać. Nie powiem, że czułem się bardzo komfortowo mijając takie grupki lub dorosłych bezdomnych, którzy lali do rynsztoków, a myli się na krawężniku. Nędza w Dhace jest potężna, a spacery po zmroku trudno określić mianem relaksujących.
- 200 taka
- Nie. Wszyscy płacą 50, masz 50.
Koniec.
Spacer wieczorową porą zaowocował odkryciem, że duża część młodzieży w Dhace jest świadoma ekologicznie i poświęca się recyklingowi. Na ludzki: kilkuletnie dzieci przewalają gołymi rękami sterty gnijących śmieci, próbując w nich wyszukać czegokolwiek, co można sprzedać. Nie powiem, że czułem się bardzo komfortowo mijając takie grupki lub dorosłych bezdomnych, którzy lali do rynsztoków, a myli się na krawężniku. Nędza w Dhace jest potężna, a spacery po zmroku trudno określić mianem relaksujących.
W restauracji zaliczyłem kolejne starcie z mentalnością „jebać turystę”. Zamówiłem to samo, co dzień wcześniej (bo tyle było opcji wege) i zapłaciłem 20% więcej, bo doliczyli mi obsługę. Na moje „wczoraj, kurwa, nie było tipów” powiedzieli, że wczoraj zapomnieli doliczyć. Powiedziałem, że wiem, że mnie okradają, ale proszę, jakieś 35 taka. Śmiali się tylko.
Po powrocie do mieszkania Imdy podjął mnie szklaneczką whisky. Te opowieści o suchości kraju koncentrują się na pieniądzach: jeżeli stać cię żeby płacić okolice 100 PLN za butelkę cięższego alkoholu, koło 6 PLN za małe piwo, to możesz sobie pić. Dodać do tego należy kłopoty ze zdobyciem – w dużych miastach sklepy są poukrywane i czynne tylko w raczej krótkich godzinach Dzięki temu znacznie popularniejsza jest Yaba, pochodzący z Tajlandii narkotyk będący mieszaniną metamfetaminy z kofeiną. W wersji najpodlejszej kosztuje jakieś 3-4 USD, użytkowników są tysiące. Jedni biorą rekreacyjnie, inni żeby pracować nocami. Tu akcyzy nie ma, legalnych okien sprzedaży też nie. Pytałem Imdiego, pytałem paru innych osób i wszyscy zgodnie zeznali, że yaba (zwana też baba, guti, laal, a w Chinach maguo) to świetny sposób, żeby oszaleć, zajechać sobie organizm i ogólnie szybciej zobaczyć się z Allahem. Cieszyłem się więc, że mój gospodarz jednak podjął mnie whisky, a nie tą egzotyczną używką.
Opowiedziałem mu mój dzień, z naciskiem na to, że męczące jest ciągłe bycie męczonym o pieniądze. Jasne, to są grosze, ale na litość boską, ileż można? O ile z busem i restauracją nie dało się wiele zrobić, o tyle przypadkiem spowodowałem dramat.
- Daję odźwiernemu 20 taka, to nie jest przypadkiem za mało?
- Jakie 20 taka?
- No za otwarcie mnie rano.
- ON MA CZELNOŚĆ CHCIEĆ OD CIEBIE PIENIĘDZY?
Po opowieściach o moich porankach, padł temat:
- Idziemy robić gnój.
W drodze do magazynu Imdy wyznał mi, że zatrudniają ludzi starszych, których nikt by nie zatrudnił. Że wspierają też ludzi po wypadkach. Jednak już nie raz i nie dwa mieli problemy, bo tym się wydaje, że pańskie oko nie widzi poza swój luksusowy dom. Potem oni kombinują, żeby zarobić na boku grosze i bywają z tego problemy. Przy magazynie znaleźliśmy znanego mi z poranków pana. Rozpoczął się festiwal krzyku w Bengali. Rozumiałem z tego wszystkiego jedno słowo, taka. Szybciutko zebrał się tłum. Starszy pan zaczął płakać. Audytorium pełne, bilety wyprzedane. Trwało to i trwało. On płakał jeszcze bardziej. Dużo krzyku. Słowo „taka” padało co kilka sekund. Gdy to wszystko się skończyło i dotarłem do mej części magazynu, miałem tak dosyć, że już tylko chciałem paść i nigdy nie wychodzić. Moralne zwycięstwo było moje, ale 20 taka to złotówka, więc nie do końca się cieszyłem, że ojca rodziny w wieku emerytalnym zniszczono na oczach połowy średniej klasy dhakijskiego slumsu za przekręt stulecia na 2 PLN. Bardzo dokładnie zamknąłem wszystkie możliwe zasuwki i postanowiłem mieć nadzieję, że w nocy nie będzie pożaru.
Po powrocie do mieszkania Imdy podjął mnie szklaneczką whisky. Te opowieści o suchości kraju koncentrują się na pieniądzach: jeżeli stać cię żeby płacić okolice 100 PLN za butelkę cięższego alkoholu, koło 6 PLN za małe piwo, to możesz sobie pić. Dodać do tego należy kłopoty ze zdobyciem – w dużych miastach sklepy są poukrywane i czynne tylko w raczej krótkich godzinach Dzięki temu znacznie popularniejsza jest Yaba, pochodzący z Tajlandii narkotyk będący mieszaniną metamfetaminy z kofeiną. W wersji najpodlejszej kosztuje jakieś 3-4 USD, użytkowników są tysiące. Jedni biorą rekreacyjnie, inni żeby pracować nocami. Tu akcyzy nie ma, legalnych okien sprzedaży też nie. Pytałem Imdiego, pytałem paru innych osób i wszyscy zgodnie zeznali, że yaba (zwana też baba, guti, laal, a w Chinach maguo) to świetny sposób, żeby oszaleć, zajechać sobie organizm i ogólnie szybciej zobaczyć się z Allahem. Cieszyłem się więc, że mój gospodarz jednak podjął mnie whisky, a nie tą egzotyczną używką.
Opowiedziałem mu mój dzień, z naciskiem na to, że męczące jest ciągłe bycie męczonym o pieniądze. Jasne, to są grosze, ale na litość boską, ileż można? O ile z busem i restauracją nie dało się wiele zrobić, o tyle przypadkiem spowodowałem dramat.
- Daję odźwiernemu 20 taka, to nie jest przypadkiem za mało?
- Jakie 20 taka?
- No za otwarcie mnie rano.
- ON MA CZELNOŚĆ CHCIEĆ OD CIEBIE PIENIĘDZY?
Po opowieściach o moich porankach, padł temat:
- Idziemy robić gnój.
W drodze do magazynu Imdy wyznał mi, że zatrudniają ludzi starszych, których nikt by nie zatrudnił. Że wspierają też ludzi po wypadkach. Jednak już nie raz i nie dwa mieli problemy, bo tym się wydaje, że pańskie oko nie widzi poza swój luksusowy dom. Potem oni kombinują, żeby zarobić na boku grosze i bywają z tego problemy. Przy magazynie znaleźliśmy znanego mi z poranków pana. Rozpoczął się festiwal krzyku w Bengali. Rozumiałem z tego wszystkiego jedno słowo, taka. Szybciutko zebrał się tłum. Starszy pan zaczął płakać. Audytorium pełne, bilety wyprzedane. Trwało to i trwało. On płakał jeszcze bardziej. Dużo krzyku. Słowo „taka” padało co kilka sekund. Gdy to wszystko się skończyło i dotarłem do mej części magazynu, miałem tak dosyć, że już tylko chciałem paść i nigdy nie wychodzić. Moralne zwycięstwo było moje, ale 20 taka to złotówka, więc nie do końca się cieszyłem, że ojca rodziny w wieku emerytalnym zniszczono na oczach połowy średniej klasy dhakijskiego slumsu za przekręt stulecia na 2 PLN. Bardzo dokładnie zamknąłem wszystkie możliwe zasuwki i postanowiłem mieć nadzieję, że w nocy nie będzie pożaru.