Ostatni dzień w Dhace. Serce nie krwawiło z tego powodu. Na liście rzeczy do zaliczenia pozostawała patriotyczna koszulka i muzeum narodowe. Imdy powiedział, że też się przejdzie, bo w sumie dawno nie był. Ciesząc się, że nie muszę co chwilę sprawdzać drogi w telefonie (bo poetyka Google Maps różnie interpretuje błotne zaułki, niektóre ma, a niektórych nie), spakowałem dwa litry zimnej wody, dużo taka i ruszyliśmy.
Okazało się, że mój gospodarz znacznie częściej przemieszcza się rikszą niż piechotą. Zabłądziliśmy solidnie, najpierw dlatego, że chciałem zobaczyć filię mego pracodawcy w Dhace. Była. Otoczona drutem kolczastym, strażnikami i banerami reklamowymi. W Warszawie jednak jest łatwiej. Za to bannery niemal 1:1 takie jak w Polsce, tylko modelowych uczniów zmieniono na bardziej lokalnych. Uniwersytet ma imponujących rozmiarów terytorium, ale niestety, dość mało bram, więc błądziliśmy po nim dobre dwadzieścia minut. W końcu dotarliśmy do muzeum, on zapłacił chyba 25 taka, ja 500. Jeszcze tylko standardowy opierdol w szatni („nie zostawiać nic cennego, bo zginie!!!”) i mogliśmy zobaczyć najlepsze muzeum Bangladeszu.
Jest tak w pół stawki muzeów regionu: jest ogromne, ekspozycje dotyczą wszystkiego: rolnictwa, przemysłu, mniejszości etnicznych, geografii, fauny, flory i historii, z naciskiem na odzyskanie niepodległości. Oczywiście nie brakuje nieśmiertelnej archeologii. Niektóre eksponaty i ekspozycje są nadgryzione zębem czasu, a inne całą jego szczęką. Chodzi się po tym niezgorzej, chwilami przebiegając spędziliśmy tam trzy godziny. Najbardziej podobała mi się sekcja zdobywania niepodległości przez dawny Pakistan Wschodni. Azja to niesamowity kontynent, gdzie nie popatrzysz, to znajdziesz ludobójstwo, czystkę etniczną lub coś równie radosnego. U „nas” się o tym nawet nie wspomina, a potem człowiek jedzie i odkrywa, że tam więcej historii szaleństwa niż u „nas”. A potem wychodzi, że jednak nie, bo tamten obłęd wydaje się dziwny, tylko dlatego, że go nie znamy. Fajnie się to zwiedzało z bardzo ogarniętym lokalnym, który może nie był w stanie odpowiedzieć na wszystkie pytania, ale przynajmniej na sporą ich część.
To w ogóle był dziwnie prosty dzień, w kilkanaście minut po opuszczeniu muzeum miałem koszulkę z mapą Bangladeszu. Do tego za grosze jakieś i nawet w niezłej jakości. Zaordynowałem lunch, a raczej śniadanie – bo jakoś się wcześniej nie złożyło. Imdy zabrał mnie do restauracji dla klasy średniej. Standardy były nieco odmienne od naszych lokali dla ludzi tego profilu, wyglądało raczej czysto, ale oczywiście jadło się rękami, a wydawało się, że niezbywalną częścią etykiety jest narobienie solidnego chlewu dookoła siebie. Najwyżej punktowany był chyba burdel z kurczaka, na drugim miejscu ryż, znacznie niżej oceniano warzywny rozgardiasz. Nawet mając przy sobie człowieka biegłego w języku lokalnym, trudno było wyczarować wegetariański szał, skończyło się na ryżu, sosie w stylu curry, papryce i cebuli. Byłem już tak głodny, że było mi obojętne. W ramach odkrywania kultur bakterii dostałem burhani, lokalny napój mleczny z przyprawami w stylu kminu rzymskiego. Podołałem, nie pochorowałem się, ale na szczęście już nigdy więcej nie musiałem tego pić.
Zbliżał się czas zwijania żagli z Dhaki. Musieliśmy wrócić do domu, więc Imdy mógł odkryć, co to znaczy mieć turystę przy sobie. Wszyscy taksiarze-rikszarze rzucali absurdalne ceny i nikt nie chciał jechać w ludzkiej. W końcu poszedł za róg, ja usiadłem na zydelku pana ochroniarza (bo ten uparł się, że nie mogę stać). Gdy spoczywałem, właściciel siedziska odganiał werbalnie żebraków. Przyznam, że moje socjalistyczne części umysłu wyjątkowo spały spokojnie. Nie wiem, ile razy tego dnia robiłem sobie z kimś zdjęcia, odpowiadałem na jakieś dziwne „hello” lub rozmawiałem o daniu taka, ewentualnie papierosów. Gdy Imdy w końcu wrócił z rikszą, zrobił się burdel, że owszem, miały jechać dwie osoby, ale przecież biały to się inaczej liczy. Uwielbiam to, że w Europie modlimy się nad urazą uczuć imigrantów, a w większości krajów azjatyckich walą ci z grubej rury między oczy: płać, chuju, więcej, bo masz więcej od nas. Mam, ale ile bym wam nie zapłacił, to nie zmieni tego, jak wygląda wasze życie.
Dotarliśmy, wziąłem bety, pożegnałem się ze służbą i pojechaliśmy rikszą. Już dawno było mi bardzo głupio, że zajmuję czas mojemu gospodarzowi. Gdy postanowił jechać ze mną do portu, zrobiło mi się głupio do sześcianu. Kiedyś Couchsurfing naprawdę tak działał, że się rzucało swoim życiem, żeby uprzyjemnić osobie odwiedzającej pobyt, jednak w Europie te czasy dawno minęły. Ale nie w Bangladeszu. Tam dalej można natknąć się na specjalne traktowanie, gdy jest się turystą. Kij ma jednak dwa końce, patrz: żebranina, papierosy, taka, ceny riksz i biletów autobusowych.
W drodze do portu utknęliśmy w wyjątkowo imponującym korku. Totalny zator, powietrze można było ciąć nożem, hałas przebijał koncerty Slayera, a temperatura tę właściwą dla pieców tandoori. Dobrze, że wszystko zaplanowaliśmy z solidnym okładem. W końcu nabrzeże i jest jedna z największych przewodnikowych atrakcji Bangladeszu: Rocket, czyli prawiekowa łódź. Weszliśmy na pokład, dowiedzieli, że bilety sprzedadzą potem i że będą po 275 taka. Znaleźliśmy miejsce na pokładzie, padli sobie w ramiona i pożegnali się. Nie wiedziałem, co mówić, zaprosić do Polski? Równie dobrze mógłbym na Wenus. Oczywiście zaprosiłem, nadziękowałem się po wsze czasy. Gdy mój dhakijski przyjaciel oddalił się, dokonałem szybkiego podsumowania ostatnich trzech dni:
W drodze do portu utknęliśmy w wyjątkowo imponującym korku. Totalny zator, powietrze można było ciąć nożem, hałas przebijał koncerty Slayera, a temperatura tę właściwą dla pieców tandoori. Dobrze, że wszystko zaplanowaliśmy z solidnym okładem. W końcu nabrzeże i jest jedna z największych przewodnikowych atrakcji Bangladeszu: Rocket, czyli prawiekowa łódź. Weszliśmy na pokład, dowiedzieli, że bilety sprzedadzą potem i że będą po 275 taka. Znaleźliśmy miejsce na pokładzie, padli sobie w ramiona i pożegnali się. Nie wiedziałem, co mówić, zaprosić do Polski? Równie dobrze mógłbym na Wenus. Oczywiście zaprosiłem, nadziękowałem się po wsze czasy. Gdy mój dhakijski przyjaciel oddalił się, dokonałem szybkiego podsumowania ostatnich trzech dni:
- Dhaka, która miała być koszmarem wszech czasów, okazała się średnio fatalnym miastem azjatyckim ogromnych rozmiarów. Atrakcje nie zabijają, jasne, nie ma Luwru, ale nie nudziłem się. I Lalbagh, i Różowy Fort są całkiem dobre, muzeum jest dobre, zoo i ogrody botaniczne pocieszne. Spacery po mieście to obłęd najwyższej azjatyckiej próby – bieda, brud, upierdliwi krajowcy. O ile Banglijczycy raczej wolą Kalkutę, dla mnie Dhaka była miastem mniej męczącym. Chyba nawet Delhi bardziej mnie kiedyś wykończyło. Na pewno Manila i Jakarta są gorsze. Teheran chyba też. Jednak jeszcze jakąś chwilę Dhaka może nie wygrać rankingu na najbardziej romantyczne weekendy dla par i nowożeńców. Nic nie mogło mnie przygotować na ten przerażający smród spowijający połacie stolicy.
Odpłynęliśmy i po dwudziestu minutach przybili do innej przystani, oczywiście też w Dhace. Nakazano mi wysiąść i iść po bilet. Z żalem zostawiałem dobre miejsce i poszedłem na nabrzeże. Z duszą na ramieniu przeszedłem przez trap w postaci deski i nabyłem bilet. Nie oszukali, 275 taka. Pomyślałem, że kupię jakieś prześcieradło lub ręcznik, bo widziałem, że taki jest standard podróżowania. Po upewnieniu się, że mam ponad czterdzieści minut do odpłynięcia, ruszyłem na targ.
Cebula. Cebula. Cebula. Kilkaset metrów cebuli. Postanowiłem odbić w stronę interioru.
Ziemniaki. Ziemniaki. Ziemniaki. Pójdę w lewo.
Papryka. Papryka. Papryka.
Poddaję się, wracam.
Na łodzi zrobiło się nieco gęściej, ale jeszcze bez dramatu. Dochodziła 18, gdy odbiliśmy. Leżałem sobie z Kindlem na deskach pokładu. Było nawet czysto. Co kilka minut patrzyłem w prawo lub lewo i podziwiałem widoki, najpierw Dhaki, potem trochę względnej dziczy, a potem zapadła noc. Co jakiś czas przybijaliśmy do brzegu i ludzi przybywało. Oczywiście największą atrakcją tej całej eskapady był biały siedzący w klasie ogólnej. Liczby urojone odpadają przy tym, ile razy musiałem się przedstawić, powiedzieć, że Bangladesz jest piękny, że płynę do Khulny, że nie jestem muzułmaninem, że kristjan. Bywały chwile, że przez dobre dwadzieścia minut odpowiadałem na pytania. Wszystko to było w totalnie połamanym angielskim, takim nawet trudno powiedzieć, że A1. Country? Bangladesh good? You friend? You Muslim? You happy? You wife? Chłopaki z kuchni zapraszali mnie zapalić, co wiązało się z tym, że byłem zielony z przepalenia, bo zamiast zapalić sobie jednego, to paliłem ze cztery. Oni moje Camele, ja ich lokalny towar o mocy Biełomorów.
Cebula. Cebula. Cebula. Kilkaset metrów cebuli. Postanowiłem odbić w stronę interioru.
Ziemniaki. Ziemniaki. Ziemniaki. Pójdę w lewo.
Papryka. Papryka. Papryka.
Poddaję się, wracam.
Na łodzi zrobiło się nieco gęściej, ale jeszcze bez dramatu. Dochodziła 18, gdy odbiliśmy. Leżałem sobie z Kindlem na deskach pokładu. Było nawet czysto. Co kilka minut patrzyłem w prawo lub lewo i podziwiałem widoki, najpierw Dhaki, potem trochę względnej dziczy, a potem zapadła noc. Co jakiś czas przybijaliśmy do brzegu i ludzi przybywało. Oczywiście największą atrakcją tej całej eskapady był biały siedzący w klasie ogólnej. Liczby urojone odpadają przy tym, ile razy musiałem się przedstawić, powiedzieć, że Bangladesz jest piękny, że płynę do Khulny, że nie jestem muzułmaninem, że kristjan. Bywały chwile, że przez dobre dwadzieścia minut odpowiadałem na pytania. Wszystko to było w totalnie połamanym angielskim, takim nawet trudno powiedzieć, że A1. Country? Bangladesh good? You friend? You Muslim? You happy? You wife? Chłopaki z kuchni zapraszali mnie zapalić, co wiązało się z tym, że byłem zielony z przepalenia, bo zamiast zapalić sobie jednego, to paliłem ze cztery. Oni moje Camele, ja ich lokalny towar o mocy Biełomorów.
Człowiek się cieszy, że ludzie mili, że chcą się poznać, ale po czterech godzinach rozważałem rzucenie się w nurt rzeki. Było to po tym, gdy zjawił się jakiś facet w średnim wieku, który uparł się, że muszę z nim wysiąść i jechać mieszkać do chaty na zadupiu, bo on tam w ogródku ma buddyjskie ruiny z VII wieku. To nawet mogła być prawda, ale jakoś zeszło na to, że nie jem mięsa. Powiedział, że na czas mojej wizyty – obliczył ją na trzy dni – jego rodzina przejdzie na wegetarianizm. Nakazał nie spać koło 3 w nocy, bo wtedy będzie wysiadał.
Rozmawiali ze mną jedynie mężczyźni. Sekcja kobieco-dziecięca była zaraz obok, widzieliśmy się, one w strojach zdecydowanie nie odsłaniających okolic bikini. Ciekawe, czy miały lepszy poziom angielskiego, ciekawe, czy pytałyby o te same rzeczy, co mężczyźni, czy o coś innego. Nie było jak się dowiedzieć, sznurki rozwieszono z każdej strony – you can look but you better not touch na całego, dla obu stron tej skromnej wymiany między kulturami świata. Niektóre z nich patrzyły na mnie przez bite dwie trzy-godziny. Naprawdę, ilekroć odrywałem wzrok od Kindla, spotykałem ślepia ciskające gromy spod hidżabów. Trudno było powiedzieć, czy chcą mordować, czy umówić się do kina. Obie opcje miały w sobie coś pociągającego, ale żadna się nie ziściła. Dzieci ogólnie miały w pompie wszystko, co się działo, chociaż mogły sobie dowolnie przechodzić między różnymi strefami, niezależnie od płci i wieku.
Rozmawiali ze mną jedynie mężczyźni. Sekcja kobieco-dziecięca była zaraz obok, widzieliśmy się, one w strojach zdecydowanie nie odsłaniających okolic bikini. Ciekawe, czy miały lepszy poziom angielskiego, ciekawe, czy pytałyby o te same rzeczy, co mężczyźni, czy o coś innego. Nie było jak się dowiedzieć, sznurki rozwieszono z każdej strony – you can look but you better not touch na całego, dla obu stron tej skromnej wymiany między kulturami świata. Niektóre z nich patrzyły na mnie przez bite dwie trzy-godziny. Naprawdę, ilekroć odrywałem wzrok od Kindla, spotykałem ślepia ciskające gromy spod hidżabów. Trudno było powiedzieć, czy chcą mordować, czy umówić się do kina. Obie opcje miały w sobie coś pociągającego, ale żadna się nie ziściła. Dzieci ogólnie miały w pompie wszystko, co się działo, chociaż mogły sobie dowolnie przechodzić między różnymi strefami, niezależnie od płci i wieku.
Koło północy dosiadł się jakiś hektar ludzi. Stan pasażerów podwoił się. Dwójka studentów podbiła do mnie z propozycją barteru: oni rozłożą swoje prześcieradło na moim miejscu i wszyscy będziemy na nim spali. W zamian ja będę leżał na boku, wtedy oni też się zmieszczą. Co miałem zrobić, zgodziłem się. W ten sposób mój stan posiadania podłogi skurczył się. Z jednej strony miałem studenta, z drugiej jakiegoś emerytowanego suchotnika. Gdy ktoś z nas chciał się ruszyć, przylegli też jakoś musieli zareagować. Przypomniały mi się opowiadania obozowe. Z tego zestawu najgorszy byłem ja, bo nie mogłem spać, i co jakiś czas chodziłem zapalić albo do kibla. Lokalni to sleeping dogs lie, widać było, że nie pierwszy raz wpakowali się w taką podróż i że dechy na pokładzie łódki to ich dzień jak co dzień. Z kombinacji zmęczenia i syfu, w końcu trochę pospałem między 2 a 4. Gdy ludzie zaczęli wysiadać, zastanawiałem się, gdzie można kupić fajerwerki, żeby uczcić ten moment. Co mnie zdziwiło, moi współużytkownicy prześcieradła wysiedli bardzo wcześnie. Czyli wsiedli na jakieś trzy-cztery godziny, przejechali w środku nocy z jednego wywiejowa na drugi. Po co, dlaczego, za jakie taka? Nie wiem, nigdy się nie dowiem, ale spaliśmy przez trochę ramię w ramię. Potem chwilę pospałem na gołych deskach, aż w końcu o poranku dojechaliśmy do Barisal.
Wszystkie znane źródła pisane głosiły, że w Barisal nie ma niczego. Wysiadając z łódki zobaczyłem białego. Przywitałem się, ale od razu zauważyłem, że jest w trybie „zapraszam wypierdalać” i że nie ma ochoty na żadne przyjaźnie motywowane etnicznie. Poszedłem na taksówkę, z pełną świadomością przepłaciłem czterokrotnie (200 taka) i dotarłem na dworzec w Barisalu. Szybko ustaliłem, że Khulna, siadłem i zacząłem zasypiać.
- You Muslim?
Kurwa mać…
- Nie.
- To ja nie wiem, czy mogę koło ciebie siedzieć – w całkiem sprawnym angielskim oznajmił dość wiekowy pan, który ledwo co usiadł koło mnie.
- Ja koło pana mogę, niezależnie od pana opcji światopoglądowej – plus minus odpowiedziałem, i przysnąłem. Wkurwił mnie, ale co dobrego da światu wkurwienie się na dyskryminację religijną w środku Bangladeszu? Oczywiście, prawdziwego spania nie było, mimo tego, że w busie wiały wiatraki, to było pod czterdzieści stopni. Musiano mnie też obudzić na jakiś kuriozalny pobór pieniędzy za bilety. Otwarte okna sprawiały, że pył i kurz wpadały do pojazdu w nadmiarze. Temperatura? Po nocy na łódce siedzenie przy wiatraku wydawało się całkiem w porządku, ale byłem tak brudny, że z powodu mniej brudnych i śmierdzących ludzi wypowiadano wojny. Kierowca jechał dość sprawnie, więc w jakieś dwie godziny dotarliśmy do Khulny. Dworzec, taksiarze zemdleli, że biały wysiadł z lokalnego busa. Milion ofert, milion złamanych serc. Dwa kilometry z buta? Co to dla mnie! Beton, słońce, smog. Khulna powitała mnie jak Dhaka żegnała, chociaż w Khulnie nie mieli tego katastrofalnie cuchnącego błota z fekaliami i całym syfem wszechświata.
- You Muslim?
Kurwa mać…
- Nie.
- To ja nie wiem, czy mogę koło ciebie siedzieć – w całkiem sprawnym angielskim oznajmił dość wiekowy pan, który ledwo co usiadł koło mnie.
- Ja koło pana mogę, niezależnie od pana opcji światopoglądowej – plus minus odpowiedziałem, i przysnąłem. Wkurwił mnie, ale co dobrego da światu wkurwienie się na dyskryminację religijną w środku Bangladeszu? Oczywiście, prawdziwego spania nie było, mimo tego, że w busie wiały wiatraki, to było pod czterdzieści stopni. Musiano mnie też obudzić na jakiś kuriozalny pobór pieniędzy za bilety. Otwarte okna sprawiały, że pył i kurz wpadały do pojazdu w nadmiarze. Temperatura? Po nocy na łódce siedzenie przy wiatraku wydawało się całkiem w porządku, ale byłem tak brudny, że z powodu mniej brudnych i śmierdzących ludzi wypowiadano wojny. Kierowca jechał dość sprawnie, więc w jakieś dwie godziny dotarliśmy do Khulny. Dworzec, taksiarze zemdleli, że biały wysiadł z lokalnego busa. Milion ofert, milion złamanych serc. Dwa kilometry z buta? Co to dla mnie! Beton, słońce, smog. Khulna powitała mnie jak Dhaka żegnała, chociaż w Khulnie nie mieli tego katastrofalnie cuchnącego błota z fekaliami i całym syfem wszechświata.
Jak byłem permanentnie głodny od kilku dni, tak dalej byłem. Wszedłem do lokalu, na migi wybrałem pizzę z najmniejszą ilością mięsa. Podali. Kurczak z kośćmi. Obstawiam, że mało który mięsożerca zjadłby to z przyjemnością. Powtórzę: w kurczaku na pizzy były kości. Jadłem więc ciasto z drobinkami sera i cebuli zalane bieda ketchupem, z kurczakiem z kośćmi. Wielu rzygało z bardziej błahych powodów.
Po dramacie gastronomii, udało mi się znaleźć mój hotel. Jalico, najpopularniejszy hotel w mieście. Trochę kombinowałem z Couchsurfing, ale nie do końca wyszło. Nie byłem też tak zdesperowany, żeby wciskać się do jakichś rolników z pięcioma słowami angielskiego i pięć kilometrów od miasta. Z radością powitałem prysznic, a jak zobaczyłem, że dali papier toaletowy, to zacząłem śpiewać psalmy pochwalne. Sama Khulna po szybkim spacerze zrobiła na mnie wrażenie depresji. Kilka ulic, które nigdy nie dają centrum. Śmieci, tony śmieci, a czasem – utęsknionego! - gnijącego gnoju. Jednak nie był to poziom Dhaki, dość łatwo dało się uciec od tego unikatowego dla Bangladeszu zapachu gnijących śmieci i fekaliów. Zaliczyłem też wizytę w monopolowym. Sklep wyglądał tak, że przy kredensiku siedział pan. Na mój widok dobył zakurzone flaszki i powiedział, że 10 USD za małą, a 20 USD za dużą (0,7 albo 0,75). Ja powiedziałem, że dziękuję. Alkohol trzymany w plastiku od zapewne kilku lat. Zresztą najbardziej brakowało mi piwa, nie fatalnie wyglądającej wódy czy ginu.
Po dramacie gastronomii, udało mi się znaleźć mój hotel. Jalico, najpopularniejszy hotel w mieście. Trochę kombinowałem z Couchsurfing, ale nie do końca wyszło. Nie byłem też tak zdesperowany, żeby wciskać się do jakichś rolników z pięcioma słowami angielskiego i pięć kilometrów od miasta. Z radością powitałem prysznic, a jak zobaczyłem, że dali papier toaletowy, to zacząłem śpiewać psalmy pochwalne. Sama Khulna po szybkim spacerze zrobiła na mnie wrażenie depresji. Kilka ulic, które nigdy nie dają centrum. Śmieci, tony śmieci, a czasem – utęsknionego! - gnijącego gnoju. Jednak nie był to poziom Dhaki, dość łatwo dało się uciec od tego unikatowego dla Bangladeszu zapachu gnijących śmieci i fekaliów. Zaliczyłem też wizytę w monopolowym. Sklep wyglądał tak, że przy kredensiku siedział pan. Na mój widok dobył zakurzone flaszki i powiedział, że 10 USD za małą, a 20 USD za dużą (0,7 albo 0,75). Ja powiedziałem, że dziękuję. Alkohol trzymany w plastiku od zapewne kilku lat. Zresztą najbardziej brakowało mi piwa, nie fatalnie wyglądającej wódy czy ginu.
W Khulnie jest muzeum represji. W sierpniu 2019 było zamknięte, podobno robią na nowo. Albo i nie, życie pokaże. Nie miałem wiele do roboty, więc czekałem na godzinę 16 w pokoju. Gdy wybiła, zszedłem do recepcji. Miałem się tam spotkać z moim człowiekiem z Khulny.
Prawie trzy godziny.
Tyle czekałem.
W tym czasie przeczytałem wszystkie gazety świata, pograłem w każdą z gier jakie miałem, posłuchałem muzyki, wypiłem dwie herbaty z lokalnymi handlarzami części komputerowych, opowiedziałem historię swojego życia hotelarzowi. Sam panicz z CS nie przyszedł, przysłał kolegę, który chwilę mnie zabawiał, dopiero potem udało nam się spotkać. Kolega oddalił się. Zapytany, co chcę robić, odpowiedziałem, że jeść. Żreć, ciamkać, chrumkać, bekać, kurwa, z głodu umieram!!!
Byliśmy w centrum miasta, ale pojechaliśmy w krzaki. W odróżnieniu od Dhaki, w Khulnie nie ma wielkich korków, jeździ się szybko, a riksze kosztuję bardzo mało, często płaciliśmy coś koło 20 taka. Najpierw zabrał mnie do cysterny z herbatą, żeby wypić herbatę ze zsiadłym mlekiem. Potem do jakiegoś food courtu, gdzie było dość drogo (tzn. 200-250 taka za posiłek), ale mieli menu po angielsku i było ślicznie czysto. Potem Sid – bo tak zwał się mój człowiek w Khulnie – wyraził rozczarowanie tym, że nie mam lokalnego numeru telefonu i postanowił mi pomóc. Cztery miejsca sprzedaży później, powiedział, że zajmiemy się tym kiedy indziej. Tak dobrze poszło kupno karty SIM. W czasie tych wygłupów przyszła noc czarna z twarzą Murzyna, a Sid zapytał, czy jestem zmęczony. Ja postanowiłem zażartować, że nie i pojechaliśmy na bilard do speluny pod miasto. Speluna w realiach Bangladeszu wygląda tak, że lokal jest na samym końcu miasta, a nawet poza nim. Nie jest w żaden sposób oznakowany. Buty zostawia się przy wejściu. W środku czekają na człowieka…
- Dziwki, koks i wódka?
Nie.
Wytarte stoły do bilarda, saturator z wodą, dużo chłopa i temperatura z okolic Czukotki w listopadzie, czyli klimatyzacja ustawiona na 15. Pali się w smutnej kuriłce zamykanej na przesuwane drzwi. Sam bilard cieszył się dość dużą popularnością, w ten wieczór w środku tygodnia było kilkadziesiąt osób. Nie wiem, co mój człowiek zrobił, ale chyba zakazał im trucia mi dupy, więc mogłem się po tym przechadzać i witać dość swobodnie. Oczywiście, parę pytań zebrałem, ale na te najbardziej dyżurne odpowiedział on wszystkim. W efekcie zagrałem nawet dwie partie, pierwszą w drużynie, drugą solowo. Bawiłem się super, trochę dlatego, że najpierw zgodnie z prawdą powiedziałem, że nie umiem w to dobrze grać. Pierwszą partię przerąbałem drużynowo sromotnie, ale w drugiej, solowej, Sid się wyluzował, ja miałem szczęście, on wręcz przeciwnie i emocje były takie, że inni przestali grać i patrzyli na nas. Pewnie wierząc, że biały właśnie ma zamiar wypierdolić taki manewr, że ręce same się złożą do oklasków. Oczywiście wszystko niemal wychodziło mi przypadkiem, a jemu przez pomyłkę nie wychodziło. Bilard świetnie uwidacznia te subtelne różnice, które kierują życiem, milimetr w lewo lub prawo i albo sukces, albo katastrofa. Na milimetry więc przegrałem i tę drugą partię. Przyjąłem to spokojnie, zwłaszcza, gdy widziałem, jaki modyfikator do szacunku na dzielni dało to mojemu gospodarzowi.
Prawie trzy godziny.
Tyle czekałem.
W tym czasie przeczytałem wszystkie gazety świata, pograłem w każdą z gier jakie miałem, posłuchałem muzyki, wypiłem dwie herbaty z lokalnymi handlarzami części komputerowych, opowiedziałem historię swojego życia hotelarzowi. Sam panicz z CS nie przyszedł, przysłał kolegę, który chwilę mnie zabawiał, dopiero potem udało nam się spotkać. Kolega oddalił się. Zapytany, co chcę robić, odpowiedziałem, że jeść. Żreć, ciamkać, chrumkać, bekać, kurwa, z głodu umieram!!!
Byliśmy w centrum miasta, ale pojechaliśmy w krzaki. W odróżnieniu od Dhaki, w Khulnie nie ma wielkich korków, jeździ się szybko, a riksze kosztuję bardzo mało, często płaciliśmy coś koło 20 taka. Najpierw zabrał mnie do cysterny z herbatą, żeby wypić herbatę ze zsiadłym mlekiem. Potem do jakiegoś food courtu, gdzie było dość drogo (tzn. 200-250 taka za posiłek), ale mieli menu po angielsku i było ślicznie czysto. Potem Sid – bo tak zwał się mój człowiek w Khulnie – wyraził rozczarowanie tym, że nie mam lokalnego numeru telefonu i postanowił mi pomóc. Cztery miejsca sprzedaży później, powiedział, że zajmiemy się tym kiedy indziej. Tak dobrze poszło kupno karty SIM. W czasie tych wygłupów przyszła noc czarna z twarzą Murzyna, a Sid zapytał, czy jestem zmęczony. Ja postanowiłem zażartować, że nie i pojechaliśmy na bilard do speluny pod miasto. Speluna w realiach Bangladeszu wygląda tak, że lokal jest na samym końcu miasta, a nawet poza nim. Nie jest w żaden sposób oznakowany. Buty zostawia się przy wejściu. W środku czekają na człowieka…
- Dziwki, koks i wódka?
Nie.
Wytarte stoły do bilarda, saturator z wodą, dużo chłopa i temperatura z okolic Czukotki w listopadzie, czyli klimatyzacja ustawiona na 15. Pali się w smutnej kuriłce zamykanej na przesuwane drzwi. Sam bilard cieszył się dość dużą popularnością, w ten wieczór w środku tygodnia było kilkadziesiąt osób. Nie wiem, co mój człowiek zrobił, ale chyba zakazał im trucia mi dupy, więc mogłem się po tym przechadzać i witać dość swobodnie. Oczywiście, parę pytań zebrałem, ale na te najbardziej dyżurne odpowiedział on wszystkim. W efekcie zagrałem nawet dwie partie, pierwszą w drużynie, drugą solowo. Bawiłem się super, trochę dlatego, że najpierw zgodnie z prawdą powiedziałem, że nie umiem w to dobrze grać. Pierwszą partię przerąbałem drużynowo sromotnie, ale w drugiej, solowej, Sid się wyluzował, ja miałem szczęście, on wręcz przeciwnie i emocje były takie, że inni przestali grać i patrzyli na nas. Pewnie wierząc, że biały właśnie ma zamiar wypierdolić taki manewr, że ręce same się złożą do oklasków. Oczywiście wszystko niemal wychodziło mi przypadkiem, a jemu przez pomyłkę nie wychodziło. Bilard świetnie uwidacznia te subtelne różnice, które kierują życiem, milimetr w lewo lub prawo i albo sukces, albo katastrofa. Na milimetry więc przegrałem i tę drugą partię. Przyjąłem to spokojnie, zwłaszcza, gdy widziałem, jaki modyfikator do szacunku na dzielni dało to mojemu gospodarzowi.
Koło jakiejś północy pojechałem do „domu”, definiowanego jako hotel Jalico. Jeszcze dobre dwie godziny pisaliśmy sobie z Sidem, że super było się spotkać, że żarcie w namiocie idealne, a bilard naj w świecie. I naprawdę, to nie były brednie. Po raz drugi w ciągu kilku dni spotkałem lokalnego, do którego żywiłem autentyczną sympatię. Jednak Imdy i Sid byli bardzo różni: Sid nie przepadał za Bangladeszem, miał plany A, B i C: A to USA, B Kanada, a C Wielka Brytania. Imdy chciał żyć w Bangladeszu, chociaż świadom był tego, jak bardzo chory to kraj. Sid pytał się z jakiego chuja spadłem, że tam trafiłem. Imdy, że cieszy się, że kogoś ten pierdolnik interesuje na tyle, żeby wpaść. Obaj pochodzili z bogatych rodzin, ba, obaj nawet chodzili do szkoły mego pracodawcy. Jednak każdy z nich miał odmienną refleksję na temat życia. Z jednej strony, przyjemniej było snuć romantyczne wizje z Imdym, z drugiej Sid miał ironiczno-zwyrodniałe poczucie humoru. Rąbałem z oboma na WhatsAppie tak, że zacząłem przeklinać wynalazek zwany wifi. W końcu koło 2 w nocy napisałem obu, że muszę paść. O 6:30 rano czekała mnie wyprawa z kolegą Sida do największej atrakcji kraju.
Bagerhat.
Bagerhat.