Zastanawialiśmy się, co robić dalej. Spędziliśmy dwa dni w Borjomi, gdzie znowu, dla niesamowitej odmiany, mieliśmy poczucie, że turystyka morduje tę część świata. Dostępny niegdyś dla wszystkich park zdrojowy zyskał bilety wstępu dla obcokrajowców. Ogólnie jest to rekordowe gówno, tak złe, że aż warto zobaczyć, no ale nie za opłatą. Nie dlatego, że ta jest jakaś strasznie wysoka, ale z powodów moralnych, niech sobie sami to oglądają za pieniądze. Infrastruktura zmieniła się o tyle, że pełno osób oferuje kwatery i można się bardzo tanio przespać - w naszym przypadku na 11 piętrze sowieckiego bloku, w którym przejazd windą kosztował pięć tetri.
Niestety, nadal nie ma za bardzo miejsc, żeby sobie wyjść wieczorem i spokojnie posiedzieć przy piwie lub winie. Szczęśliwie dla nas, gruzińska kuchnia jest dość wegetariańska, ale i tak w Borjomi cudów nie ma. Oczywiście znaleźliśmy coś, co bardzo złe nie było, ale nie był to też wielki hit. Zniknęła najlepsza informacja turystyczna kraju, miejsce, które w 2012 roku obsługa załatwiała wycieczki, noclegi i wszystko, co się dało. Chcieliśmy odwiedzić daczę Stalina, nie udało się. Według naszych ustaleń, dacza wodza obecnie znajduje się na terenie prywatnego hotelu, który ma w chuj gwiazdek i ochronę, która mówi, że to nie u nich.
Na pociechę pojechaliśmy do parku Borjomi i przez jeden dzień po nim chodziliśmy. Turyści przyzwyczajeni do pięknie oznakowanych szlaków europejskich muszą szybko się odzwyczaić - mniej więcej co 50 metrów stawaliśmy, drapaliśmy się po różnych częściach ciała i dumaliśmy, w którą stronę teraz iść. Szczęśliwie widoki i samotność na szlaku (i poza nim) nagradzają te trudy.
Jeżeli chodzi o możliwości podróżowania, to Borjomi nie zmieniło się w ogóle - można pojechać elektriczką do Tbilisi, można pojechać marszrutką dokądkolwiek. W naszym przypadku wybór padł na Batumi. Pięć godzin jazdy w dobrym, kaukaskim stylu, z deskami, wiadrami i płacząco-rzygającymi dziećmi. Te dwie czynności mogą wydawać się trudne do wykonywania jednocześnie, ale gruzińskie dzieci tak potrafią.
Batumi to kolejne gruzińskie miasto, gdzie ruch turystyczny zaowocował rozkwitem zdawania komnat i przedsiębiorczości lokalnej. W efekcie jest tanio, jest z czego wybierać i ogólnie, jest fajnie. Niestety, akurat w 2017 wszyscy lokalni zgodnie mówili, że jest to zaskakująco chłodna wiosna i kąpiele w morzu nie były możliwe, ale czytanie na plaży jak najbardziej tak. Batumi ma taki miły wygląd miasta niemal wyciętego z jakiegoś europejskiego kraju i wrzuconego w środek Kaukazu. Wieżowce, szerokie i czyste chodniki, stylowo odnowione fasady budynków. Oczywiście wszystko to przemija, gdy odejdzie się kilkadziesiąt metrów od głównych ulic - wtedy mamy kaukaski standard, czyli ekscentryczne balkony będące rupieciarniami, wesoło latające śmieci, sypiące się autobusy, stoiska blokujące ulice, upierdliwych taksiarzy - pod tym względem Batumi to gruziński rekord. Adżaria jest dość bogata, ale jakoś nie wydawało nam się, że rzeczywistość przesadnie rozpieszcza mieszkańców Batuma, którzy nie odnieśli sukcesu w branży turystycznej. W tej, z kolei (a nie z PKSu), jest zbyt wiele gwiazd, a zbyt mało nieba.
Jeżeli chodzi o możliwości podróżowania, to Borjomi nie zmieniło się w ogóle - można pojechać elektriczką do Tbilisi, można pojechać marszrutką dokądkolwiek. W naszym przypadku wybór padł na Batumi. Pięć godzin jazdy w dobrym, kaukaskim stylu, z deskami, wiadrami i płacząco-rzygającymi dziećmi. Te dwie czynności mogą wydawać się trudne do wykonywania jednocześnie, ale gruzińskie dzieci tak potrafią.
Batumi to kolejne gruzińskie miasto, gdzie ruch turystyczny zaowocował rozkwitem zdawania komnat i przedsiębiorczości lokalnej. W efekcie jest tanio, jest z czego wybierać i ogólnie, jest fajnie. Niestety, akurat w 2017 wszyscy lokalni zgodnie mówili, że jest to zaskakująco chłodna wiosna i kąpiele w morzu nie były możliwe, ale czytanie na plaży jak najbardziej tak. Batumi ma taki miły wygląd miasta niemal wyciętego z jakiegoś europejskiego kraju i wrzuconego w środek Kaukazu. Wieżowce, szerokie i czyste chodniki, stylowo odnowione fasady budynków. Oczywiście wszystko to przemija, gdy odejdzie się kilkadziesiąt metrów od głównych ulic - wtedy mamy kaukaski standard, czyli ekscentryczne balkony będące rupieciarniami, wesoło latające śmieci, sypiące się autobusy, stoiska blokujące ulice, upierdliwych taksiarzy - pod tym względem Batumi to gruziński rekord. Adżaria jest dość bogata, ale jakoś nie wydawało nam się, że rzeczywistość przesadnie rozpieszcza mieszkańców Batuma, którzy nie odnieśli sukcesu w branży turystycznej. W tej, z kolei (a nie z PKSu), jest zbyt wiele gwiazd, a zbyt mało nieba.
We wszystkich odwiedzonych przez nas republikach postsowieckich napotykaliśmy na to samo: dziki kapitalizm w sferze usług hotelowo-taksiarskich i prasocjalizm w sferze infrastruktury. Nie mam danych, ale nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że od upadku ZSRR na Kaukazie nie położono ani metra trakcji kolejowej (dobrze, kładą z Gruzji do Turcji. I kładą. I kładą.). Erywań, Tbilisi i Baku mogą cieszyć się metrem, właściwie niezmienionym po 1991 roku (w Baku troszeczkę dobudowali, ale nie jakoś imponująco dużo). Kaukaz skupia na sobie wszystkie choroby kapitalizmu wieku dziecięcego; cudownie społecznej dystrybucji biedy i prywatyzacji zysków. Na korzyść turysty działa to np. w Batumi, gdzie może sobie wybierać kwatery w bajecznych cenach (za dwie osoby w dość dobrym standardzie płaciliśmy 10 euro) i winiarnie (na początku maja sprzedawcy zabijali się o klientów). Niestety, jakiekolwiek przejazdy między miastami to już konkretny horror, chyba, że ktoś lubi płacić za taksówki. Marnuje się obłędne ilości czasu siedząc w marszrutkach i czekając aż pan kierowca uzna, że mu się opłaca jechać. W efekcie wyklepaliśmy kilkadziesiąt poziomów w grze w koty z kulkami, przeczytali po parę książek, a i tak wystarczyło czasu, żeby się solidnie wkurwić.
Nasz pobyt w Batumi był niemal czysto wakacyjny. Niestety, zniknęło muzeum poświęcone towarzyszowi Stalinowi i czasowi jaki spędził w Batumi - w 2012 nie dało się wejść do środka, ale jakieś muzeum jeszcze było. Obecnie nie ma nic. Zostały imponujących rozmiarów ogrody botaniczne i trochę miejsc ze sztuką lokalną.
Dzięki poznanej w hostelu Nino udało nam się zostać zaproszonym do jednej z galerii, potem jeszcze trafić na próbę lokalnej grupy teatralnej. Chociaż odbywała się ona po gruzińsku, co jest umiarkowanie podniecające dla osób nieznających tego języka, ale przynajmniej kłócili się, kto z kim spał po pijanemu i w końcu wszystkich za karę odesłano do domu. Mając takie uśmiechy losu da się coś z tego Batuma turystycznie wykrzesać. Problem, że bez nich jest raczej bieda, bo trudno znaleźć inne słowa mogące opisać lokalne muzea. Wyprawa do twierdzy Gonio nie jest czasem całkowicie zmarnowanym, ale też nie jest to hit, na pewno nie będę nikomu opowiadał, że musi tam koniecznie jechać.
Mieliśmy parę dni do zabicia i mordowaliśmy je nad brzegiem Morza Czarnego, łudząc się, że zrobi się na tyle ciepło, że będzie można w nim popływać. Ostatecznie postanowiliśmy wyprawić się do położonego dwie godziny od Batumi Khulo.
Khulo nie ma na liście najczęściej odwiedzanych miejsc Gruzji. Atrakcje są zasadniczo dwie: tytoń rwany prosto z krzaczka i kolejka wożąca mieszkańców do wioski obok. Droga do Khulo jest śliczna, wiele osób uważa, że Adżaria to najładniejsza część Gruzji (morze, góry, rzeki, rolnictwo), na tej trasie w pełni można to zrozumieć. Można też umrzeć ze strachu. Nasz kierowca jechał jak walnięty i to nawet jeżeli weźmiemy pod uwagę standardy lokalne. Zawrotki na środku ulicy, patrzenie w telefon, a nie na drogę, dzwonienie gdzieś, szukanie pasażerów po wioskowych dróżkach. Wysiadaliśmy zieloni na twarzy. Po zostawieniu betów, pognaliśmy do kolejki - Khulo ma takie rozmiary, że zorientowanie się w mieścinie zajmuje do dziesięciu minut. Niestety, po ponad godzinie oczekiwania okazało się, że z powodu wiatru kalioska nie chodzi, trzeba poczekać, może przestanie wiać, to pojedzie. Siedzieliśmy więc i czekaliśmy. A wiało naprawdę srogo. Z pewnym przerażeniem obserwowaliśmy pracownika stacji, który był tak pijany, że ledwo mógł otworzyć drzwi do zakładu pracy. Zastanawialiśmy się czy w takim stanie będzie mógł tym jeździć. Okazało się, że facet dobrze znał lokalną pogodę, wiało bez przerwy przez całe popołudnie, więc ostatecznie wszyscy oczekujący się poddali i rozeszli, a on sobie mógł iść i pić dalej.
W Khulo są knajpy w standardzie kaukaskiej rzeźni. To są super miejsca, zresztą samo Khulo to jeszcze jeden z kawałków Gruzji, który się wiele nie zmienił wobec stanu z nie wiem kiedy. Czyli ludzie zaczepiają na ulicy, pytają skąd, a potem się cieszą, że z Polski. Bycie zaproszonym na chlanie należy do lokalnych standardów. Nas bardzo chciał ugościć całkowicie pijany facet, imiennik Aligatora, który oferował, że zawiezie do siebie do domu w góry, a tam już żona i trójka dzieci będą nam usługiwać. Próbowaliśmy się z tego wykręcić, bo wszystkie te wizyty, to taki śmiech przez łzy - ty chlejesz, a dzieci na to patrzą, żona zamiast zajmować się czymś konstruktywnym podaje jedzenie, a potem jeszcze musi po was posprzątać. Do tego ci ludzie często nie mają za wiele pieniędzy, więc głupio człowiekowi, że wydają te symboliczne lari na niego. Szczęśliwie nasz potencjalny dobroczyńca był tak pijany, że nie mógł znaleźć samochodu, którym chciał nas zawieźć i w efekcie temat umarł, on sam pewnie umarł chwilę potem. Z drugiej strony, połowa z nas nie była taka bardzo pewna, czy nie warto jechać, bo to są zawsze piękne opowieści, a i bania totalna. Ostatecznie plan przepadł, ale gdyby ktoś wybierał się do Khulo i chciał budżetować, to niech zamiast do jedynego w mieście hotelu, idzie do menelni przy głównej ulicy targowej. Tam pewnie do 30 minut znajdzie nocleg i jadło w najlepszej cenie świata.
Khulo nie ma na liście najczęściej odwiedzanych miejsc Gruzji. Atrakcje są zasadniczo dwie: tytoń rwany prosto z krzaczka i kolejka wożąca mieszkańców do wioski obok. Droga do Khulo jest śliczna, wiele osób uważa, że Adżaria to najładniejsza część Gruzji (morze, góry, rzeki, rolnictwo), na tej trasie w pełni można to zrozumieć. Można też umrzeć ze strachu. Nasz kierowca jechał jak walnięty i to nawet jeżeli weźmiemy pod uwagę standardy lokalne. Zawrotki na środku ulicy, patrzenie w telefon, a nie na drogę, dzwonienie gdzieś, szukanie pasażerów po wioskowych dróżkach. Wysiadaliśmy zieloni na twarzy. Po zostawieniu betów, pognaliśmy do kolejki - Khulo ma takie rozmiary, że zorientowanie się w mieścinie zajmuje do dziesięciu minut. Niestety, po ponad godzinie oczekiwania okazało się, że z powodu wiatru kalioska nie chodzi, trzeba poczekać, może przestanie wiać, to pojedzie. Siedzieliśmy więc i czekaliśmy. A wiało naprawdę srogo. Z pewnym przerażeniem obserwowaliśmy pracownika stacji, który był tak pijany, że ledwo mógł otworzyć drzwi do zakładu pracy. Zastanawialiśmy się czy w takim stanie będzie mógł tym jeździć. Okazało się, że facet dobrze znał lokalną pogodę, wiało bez przerwy przez całe popołudnie, więc ostatecznie wszyscy oczekujący się poddali i rozeszli, a on sobie mógł iść i pić dalej.
W Khulo są knajpy w standardzie kaukaskiej rzeźni. To są super miejsca, zresztą samo Khulo to jeszcze jeden z kawałków Gruzji, który się wiele nie zmienił wobec stanu z nie wiem kiedy. Czyli ludzie zaczepiają na ulicy, pytają skąd, a potem się cieszą, że z Polski. Bycie zaproszonym na chlanie należy do lokalnych standardów. Nas bardzo chciał ugościć całkowicie pijany facet, imiennik Aligatora, który oferował, że zawiezie do siebie do domu w góry, a tam już żona i trójka dzieci będą nam usługiwać. Próbowaliśmy się z tego wykręcić, bo wszystkie te wizyty, to taki śmiech przez łzy - ty chlejesz, a dzieci na to patrzą, żona zamiast zajmować się czymś konstruktywnym podaje jedzenie, a potem jeszcze musi po was posprzątać. Do tego ci ludzie często nie mają za wiele pieniędzy, więc głupio człowiekowi, że wydają te symboliczne lari na niego. Szczęśliwie nasz potencjalny dobroczyńca był tak pijany, że nie mógł znaleźć samochodu, którym chciał nas zawieźć i w efekcie temat umarł, on sam pewnie umarł chwilę potem. Z drugiej strony, połowa z nas nie była taka bardzo pewna, czy nie warto jechać, bo to są zawsze piękne opowieści, a i bania totalna. Ostatecznie plan przepadł, ale gdyby ktoś wybierał się do Khulo i chciał budżetować, to niech zamiast do jedynego w mieście hotelu, idzie do menelni przy głównej ulicy targowej. Tam pewnie do 30 minut znajdzie nocleg i jadło w najlepszej cenie świata.
Asortyment sklepów jest bardzo podstawowy, za to żaden lokal nie doliczy 10% napiwku do rachunku, bo by go lokalni spalili. Niestety, to też się za jakąś chwilę skończy, bo już mamy hotel, w którym mogłem sobie porozmawiać o tym, że przez telefon koleżanka zarezerwowała nam pokój za 30, a nie za 50 lari i że cena pokoju nie jest uzależniona od kraju pochodzenia turysty. Jak również, że skoro się robi miłą atmosferę i zaprasza do restauracji, to jeszcze milej byłoby nie liczyć więcej niż lokale w centrum stolicy. Mieliśmy za to przyjemność spróbować sobie narodowych dań adżarskich - konkretnie Borano i Achma. Oba były cholernie tłuste - mieszanka sera, makaronu i masła - tak więc nie daliśmy rady zjeść żadnego z nich do końca. Jeżeli na Kaukaz kiedyś dotrą jakieś trendy dietetyczne i zdrowego żywienia, to ludziom chyba tylko tytoń zostanie do jedzenia. Wyżej wspomniany sprzedawany jest na wagę z worów na bazarze, za pokaźnych rozmiarów wór i bibułki (nadające się chyba jedynie do wyrzucenia) zapłaciłem 10 lari. Wystarczył mi na bardzo, bardzo długo, głównie dlatego, że nie mogłem się do niego przekonać i dopiero w jakieś trzy miesiące później go wykończyłem.
W końcu następnego poranka udało nam się wspólnie z Gruzinoniemcami wsiąść do koliaski i przejechać do wioski Tago. Obsługujący już dobrze wiedzą co robić z turystami, więc otwierają drzwi w trakcie przeprawy i zachęcają do pooglądania sobie przepaści. Jest to kilkadziesiąt metrów w dół i wszyscy kurczowo trzymają się rurek.
Samej kolejki nie zbudowano w imię turystyki, tylko żeby mieszkańcom było łatwiej - szosa idzie solidnie dookoła i wymaga zrobienia jakichś 16 kilometrów. Kolejka idzie w linii prostej i dzięki temu pozwala zaoszczędzić czas. Pod warunkiem, że nie wieje. Po drugiej stronie nie ma za wiele, kto mógł już dawno uciekł z Tago. Z nami jechała jedna bardzo wiekowa staruszka, wybierała się na targ do Khulo.
Po 10 minutach upojnego pobytu w Tago udaliśmy się w drogę powrotną. Cena?
Lokalni płacą 20 tetri. Niemcogruzini zapłacili 5 lari za przejazd w jedną stronę, my drugie 5 za w drugą, chociaż chyba 5 by wystarczyło - pan był solidnie zdziwiony, że daję mu jakieś pieniądze. Słyszałem, że niektórzy płacili do 15.
Czy warto?
Lokalni płacą 20 tetri. Niemcogruzini zapłacili 5 lari za przejazd w jedną stronę, my drugie 5 za w drugą, chociaż chyba 5 by wystarczyło - pan był solidnie zdziwiony, że daję mu jakieś pieniądze. Słyszałem, że niektórzy płacili do 15.
Czy warto?
Warto, widoki mimo mgły obłędne, a samo doświadczenie jedyne w swoim rodzaju (chociaż jest jakaś mieścina pod Kutaisi, która ma podobną kolejkę, no i w Alaverdi też mają). Jeżeli trafi się w te okolice w lecie i popyta, to pewnie dałoby się zrobić jakieś spacery - w biurze informacji turystycznej są dość pomocni. Da się podobno przejść lub przejechać na koniach aż do Bakhmaro w Gurii (opuszczonego uzdrowiska, wrażenia z tych właściwych opuszczonym uzdrowiskom), ale to chyba bardziej temat na miesiące letnie, nam nikt nie oferował takich wycieczek. Samo Khulo ma wprawdzie najważniejszy obiekt świata, czyli muzeum fauny i flory, ale nie mieliśmy odwagi. Zbyt wiele razy mieliśmy szczęście odwiedzać takie obiekty, są one zbyt piękne i dawkujemy sobie to szczęście raz na czas.
Powróciliśmy do Batumi. Z desperacji wyrżnęliśmy ostatnie muzea. Rozważaliśmy, co dalej, czasu mieliśmy więcej niż potrzebowaliśmy. Nie bolało nas siedzenie w Batumi, chodzenie po knajpach, czytanie na plaży - budżetowo to się spokojnie spinało - ale jednak, nie do końca tak to planowaliśmy. Powoli zaczynałem tracić nadzieję.
Może jechać do Ureki, na magnetyczne plaże? Morze to samo, ale przynajmniej piaski podobno jedyne na świecie.
W Swanetii pewnie jeszcze będzie śnieg i wiele poza Ushguli nie uda nam się ruszyć.
Może centralna Gruzja? Tylko to nie najciekawsza część kraju, ale może, tak dla odmiany?
W końcu był chyba 5 maja, wróciliśmy wieczorem do naszego hotelu i zobaczyłem, że mam wiadomość w folderze spam. Kliknąłem i rozwiązały się nasze problemy z czasem wolnym.
Dostaliśmy pozwolenia na wjazd do Abchazji.
Powróciliśmy do Batumi. Z desperacji wyrżnęliśmy ostatnie muzea. Rozważaliśmy, co dalej, czasu mieliśmy więcej niż potrzebowaliśmy. Nie bolało nas siedzenie w Batumi, chodzenie po knajpach, czytanie na plaży - budżetowo to się spokojnie spinało - ale jednak, nie do końca tak to planowaliśmy. Powoli zaczynałem tracić nadzieję.
Może jechać do Ureki, na magnetyczne plaże? Morze to samo, ale przynajmniej piaski podobno jedyne na świecie.
W Swanetii pewnie jeszcze będzie śnieg i wiele poza Ushguli nie uda nam się ruszyć.
Może centralna Gruzja? Tylko to nie najciekawsza część kraju, ale może, tak dla odmiany?
W końcu był chyba 5 maja, wróciliśmy wieczorem do naszego hotelu i zobaczyłem, że mam wiadomość w folderze spam. Kliknąłem i rozwiązały się nasze problemy z czasem wolnym.
Dostaliśmy pozwolenia na wjazd do Abchazji.