Była to dobra decyzja.
Technicznie dostanie się do Siergiev Posad jest banalne: z dworca Jarosławskiego odjeżdżają liczne elektriczki. Cena na maj 2016: 164 rubli, bilet kupuje się z automatu. Jedziemy 88 minut i jesteśmy na miejscu. Banalne? Jasne, ale szczęśliwie podróżowaliśmy w weekend i lokalni zadbali o atrakcje.
Było dość tłoczno, więc gdy zjawił się nieco wcięty pan, to wielkiego wyboru nie miał, usiadł naprzeciwko nas, koło starszego małżeństwa. Ci od razu zaczęli sklinać, że od niego cuchnie. No bywało gorzej, może na salony by go nie wpuścili, ale na podmoskiewską elektriczkę spokojnie się kwalifikował.
Pociąg ruszył i zaczął się festyn sprzedaży: co chwilę ktoś wpadał i oferował podróżującym bogaty asortyment produktów. Na przykład:
- czapki wojskowe na Dzień Zwycięstwa ('na mieście zapłacicie trzy razy więcej!')
- 365 tradycyjnych bajek rosyjskich
- pisma jakiegoś Omara, które to zainspirowały Pasternaka, Jesienina, Gumilowa i Mandelsztama
- spinki do włosów
- ładowarki do komórek
- przepisy na dania rybne i z owoców morza
To wszystko w ciągu może pół godziny. Jednak prawdziwa perła miała miejsce gdzieś między czapkami i pismami Omara: z głośników popłynęła patriotyczna pieśń, czyli Katiusza. Trochę pijanawy pan solidnie się pobudził i zatrzymał przechodzącego kolejarza:
- Panie, wyłączcie tę muzykę, ja tego nie chcę słuchać!
- Zamknij się, słuchaj i doceniaj pieśń patriotyczną!
- CHOLERNI FASZYŚCI!!! To głośniejsze niż moje słuchawki! JA TEGO NIE CHCĘ SŁYSZEĆ!!!
- A mnie się bardzo podoba! - rzuciła siedząca obok niego pani. - Oni pana nie pytali o pieśń patriotyczną, a pan mnie nie pytał, czy ja chcę siedzieć koło pana, co tak strasznie cuchnie.
- Od dwudziestu godzin jestem w podróży! Ale jeżeli pani to przeszkadza, to proszę powiedzieć. To ja wstanę, pójdę sobie i mogę stać. Niech tylko pani powie!
- Niech pan już nic nie mówi, tylko słucha patriotycznych piosenek!
Pan chciał ukoić skołatane nerwy i dobył ginu z tonikiem. Trochę się telepał, więc mu się ulało na siebie i po okolicy. Wziął też książkę o Putinie i oddał się lekturze zakrapianej ginem. Gdy po tym wszystkim zabłąkął się harmonista ze wzmacniaczem, powiedziałem dyskretnie do Aligatora:
- Nawet jak się okaże, że Siergiev Posad to największa pomyłka świata, to już się cieszę, że przejechaliśmy się elektriczką.
Siergiev Posad okazało się zaś bardzo dalekie od terminu 'porażka'. W ciągu góra dziesięciu minut dociera się z dworca na punkt widokowy, który oferuje panoramę głównej atrakcji, czyli dość pokaźnych rozmiarów klasztoru. Jakimś cudem, pogoda była rewelacyjna, więc dodatkowo plus dziesięć do wrażeń.
Mała dygresja na temat ubioru: kilkaset metrów obok jest cerkiew Piotra i Pawła - błękitna, dość ładna. Jednak gdy zabłąkaliśmy się do niej, naczelny pop wyrzucił mnie za nieobyczajny strój (krótkie spodnie). Czyli najświętsze miejsce kraju możesz odwiedzić w krótkich gaciach, ale już atrakcji numer dziesięć nie. Przemiłe, gdy na zewnątrz mamy około 25 stopni. Jestem święcie przekonany, że około 10 centymetrów moich nagich nóg, od kolan w dół, mogłoby wywołać nieczyste żądze u jakiejś modlącej się starowinki lub młodego popa z chóru.
Wracając do głównej atrakcji: w 2014 roku była rocznica 700-lecia założenia miasta. Z tej okazji wszystko odnowiono. Jest bizantyjski przepych, są najbardziej cebulowate cebule świata, jest też najbardziej błękitny błękit świata. Niestety, sprawia to wrażenie zbudowanego dopiero wczoraj - jeżeli chodzi o prace restauracyjne, to Rosja ma tendencję do robienia z rzeczy wiekowych obiektów niemal nowych.
Na drzwiach sali bankietowej wywieszka: impreza zamknięta. Wracam więc do baru, że się nie da.
Ależ panie, jakie się nie da, pierdol pan wywieszkę, idź sobie tam lać.
Idę. Ledwo wchodzę, dopada mnie obsługa i zaczyna wyrzucać. Próbuję cokolwiek powiedzieć. Nie słuchają. Staram się nie krzyczeć, ale próbuję jednak przebić się przez pisk: panie, nie wolno, wynocha! Więc próbuję wyjaśnić, że przysłano mnie tutaj, bo w ich głównym lokalu jest kłopot z toaletą. Kobieta nie daje mi dojść do słowa. Totalnie. Ledwo otwieram usta, krzyczy, że mam wypierdalać. Po jakichś dwóch minutach mam dosyć, mam też wiele przemyśleń o standardach panujących w Federacji Rosyjskiej i o tym, czy warto płacić jakieś trzy razy więcej za piwo w lokalu niż w sklepie. Wróciłem wkurwiony, wydarłem się, że po kiego chuja mnie wysyłają do miejsca, gdzie mnie potraktują jak szmatę i wywalą na kopach. W końcu toaleta się zwolniła - siedziało w niej jakieś dziecko i, zgaduję, srało. No więc udaje mi się odlać, wrócić do Aligatora, wyjaśnić czemu mnie nie było dziesięć minut, a na to przychodzi pani. Obiecuje mi, że zrobi tamtej, co na mnie krzyczała, jesień średniowiecza. Że niech się młody człowiek nie denerwuje. Lubię jak mnie tytułują 'młodym człowiekiem', zwłaszcza solidnie młodsi ode mnie. Więc młody człowiek się pouśmiechał, powiedział, że w sumie to nie problem, że go po sraczach rzucają, że w sumie to on nawet za to dziękuje, i że jest zachwycony.
Potem młodzi ludzie poszli na spacer wokół stawu. Atrakcja numer jeden: kot żrący kaczkę. Nie wiem jak to bydlę dopadło zwierzę większe od siebie, ale żarło je z wielką pasją, łoskotem gryzionych kości i odpadającymi piórami. Oczywiście dookoła stawu chlało milion ludzi, którzy byli mądrzejsi niż ja i zamiast iść do lokalu, zapłacili mniej, a lali bardziej swobodnie.