Cały nasz czas pobytu w Erywaniu naznaczony był wielkim pytaniem: co dalej? Początkowo chcieliśmy jechać do Steppankertu, stolicy Nagornego Karabachu. Od jakiegoś czasu teren sporny między Armenią a Azerbejdżanem przestał ludziom walić stemple do paszportów, więc można w miarę bezboleśnie go odwiedzić. Sprawa ostatecznie rypła się z powodu komunikacji; obsługa hostelowa zazwyczaj nie mogła się dodzwonić na infolinię komunikacji szosowej, a gdy już im się udawało, to otrzymywali odpowiedzi w stylu 'nie wiadomo', 'może pojedzie, ale może nie', 'trzeba przyjść i czekać'. Najczęściej przewijała się informacja, że należy przyjechać o 6 rano i czekać, jak będą ludzie to koło 7 może pojechać, ale w sumie to może i do 9 będą czekać, a może w ogóle nie pojadą.
Wobec takich przeciwności losu, chcieliśmy to rozbić jakoś sensownie na dwa etapy i najpierw jechać np. do Tatewu, a dopiero potem do Agdam (jak to zwą Nagorny Karabach w Armenii). Okazało się, że są takie same przeboje z transportem, czyli 'bywa, ale nie musi być', 'wyjść na drogę i machać, a może wziąć taksówkę...'.
Ostatecznie zaczął nas na to wszystko trafiać szlag i postanowiliśmy zafundować sobie dość wyjątkowe i unikatowe doświadczenie, czyli podróż armeńskimi pociągami. Tu jeżeli chodzi o mnogość destynacji, klient nie jest przesadnie rozpieszczany, sprawa ogranicza nas właściwie do jednego kierunku świata, czyli zakosami w stronę Gruzji. W efekcie można pojechać do Tbilisi lub do Gyumri. Trakcja prowadzi też do Turcji, ale od ponad dwóch dekad nie pojechał tam żaden pociąg, za to na ostatniej armeńskiej stacji pracuje zawiadowca. Jest to jedna z najlepszych ilustracji problematyki rynku pracy w tamtej części świata - jak wiele sensu mają liczne posady na Kaukazie.
Do Tbilisi jechać nie mieliśmy po co, do Gyumri zasadniczo też nie, ale tam nigdy wcześniej nie byliśmy. Internet nie jest do końca wiarygodnym źródłem jeżeli chodzi o pociągi w Armenii, więc znowu poprosiliśmy nasz hostel, żeby zadzwonił na informację, tym razem kolejową. Oczywiście to nie było tak, że oni od razu odebrali i powiedzieli, gdzie tam! Nasi dobroczyńcy dzwonili, a dzwonili. Chcieliśmy dla bezpieczeństwa kupić bilet dzień wcześniej, ale dowiedzieliśmy się, że w takiej sytuacji płaci się karę w wysokości 100 dram - masz chamie, podróże planować się zachciało! Przyznam, że tego chyba jeszcze nie przerobiłem w żadnym innym kraju. Z drugiej strony, pociąg, którym ostatecznie jechaliśmy, był bardzo daleki od pełnego obłożenia.
Dworzec kolejowy w stolicy Armenii to bardzo spokojne miejsce, ostatni mający ochotę jeździć pociągami umarli lata temu. Z jakiegoś powodu pokazują tam wystawę o tym, jak hartowała się stal, a konkretnie armeńskie koleje państwowe. Jest to takie kuriozum, że warto zapuścić się na dworzec dla samej wystawy; jakieś budki, jakieś pamiątkowe księgi, telefony, zdjęcia sprzed lat (w tym nawet towarzysza Stalina), naprawdę trudno się nie zachwycić. Wiśnią na torcie była wystawa wspominająca wielkie zwycięstwo w wielkiej wojnie. Jeżeli już oszalałeś i chcesz gdzieś jechać pociągiem, to masz, wystawa o wojnie gratis! Oczywiście są też wspominki o ludobójstwie. Dzięki temu można zauważyć, że każdą tragedię da się wynieść do rangi absurdu.
Wobec takich przeciwności losu, chcieliśmy to rozbić jakoś sensownie na dwa etapy i najpierw jechać np. do Tatewu, a dopiero potem do Agdam (jak to zwą Nagorny Karabach w Armenii). Okazało się, że są takie same przeboje z transportem, czyli 'bywa, ale nie musi być', 'wyjść na drogę i machać, a może wziąć taksówkę...'.
Ostatecznie zaczął nas na to wszystko trafiać szlag i postanowiliśmy zafundować sobie dość wyjątkowe i unikatowe doświadczenie, czyli podróż armeńskimi pociągami. Tu jeżeli chodzi o mnogość destynacji, klient nie jest przesadnie rozpieszczany, sprawa ogranicza nas właściwie do jednego kierunku świata, czyli zakosami w stronę Gruzji. W efekcie można pojechać do Tbilisi lub do Gyumri. Trakcja prowadzi też do Turcji, ale od ponad dwóch dekad nie pojechał tam żaden pociąg, za to na ostatniej armeńskiej stacji pracuje zawiadowca. Jest to jedna z najlepszych ilustracji problematyki rynku pracy w tamtej części świata - jak wiele sensu mają liczne posady na Kaukazie.
Do Tbilisi jechać nie mieliśmy po co, do Gyumri zasadniczo też nie, ale tam nigdy wcześniej nie byliśmy. Internet nie jest do końca wiarygodnym źródłem jeżeli chodzi o pociągi w Armenii, więc znowu poprosiliśmy nasz hostel, żeby zadzwonił na informację, tym razem kolejową. Oczywiście to nie było tak, że oni od razu odebrali i powiedzieli, gdzie tam! Nasi dobroczyńcy dzwonili, a dzwonili. Chcieliśmy dla bezpieczeństwa kupić bilet dzień wcześniej, ale dowiedzieliśmy się, że w takiej sytuacji płaci się karę w wysokości 100 dram - masz chamie, podróże planować się zachciało! Przyznam, że tego chyba jeszcze nie przerobiłem w żadnym innym kraju. Z drugiej strony, pociąg, którym ostatecznie jechaliśmy, był bardzo daleki od pełnego obłożenia.
Dworzec kolejowy w stolicy Armenii to bardzo spokojne miejsce, ostatni mający ochotę jeździć pociągami umarli lata temu. Z jakiegoś powodu pokazują tam wystawę o tym, jak hartowała się stal, a konkretnie armeńskie koleje państwowe. Jest to takie kuriozum, że warto zapuścić się na dworzec dla samej wystawy; jakieś budki, jakieś pamiątkowe księgi, telefony, zdjęcia sprzed lat (w tym nawet towarzysza Stalina), naprawdę trudno się nie zachwycić. Wiśnią na torcie była wystawa wspominająca wielkie zwycięstwo w wielkiej wojnie. Jeżeli już oszalałeś i chcesz gdzieś jechać pociągiem, to masz, wystawa o wojnie gratis! Oczywiście są też wspominki o ludobójstwie. Dzięki temu można zauważyć, że każdą tragedię da się wynieść do rangi absurdu.
Mile komponują się z tym okolice dworca, gdzie są jeszcze bary z czasów wczesnego kapitalizmu, czyli piwo jest po 400 dram. Jest tanio, jest umiarkowanie czysto, jest prymitywnie, jest tylko w językach lokalnych, jest kilkadziesiąt razy lepiej niż Starbucks czy Costa.
Sam pociąg kursujący na trasie Erywań-Gyumri można spokojnie sprzedawać jako atrakcję regionu; prześwity między szybami w oknach są takie, że da się w nie włożyć palce (a może nawet i rękę) i je wietrzyć. W jedynej toalecie (czyt. dziurze w podłodze) na pokładzie (koło maszynisty) panuje łatwy do przewidzenia dramat wizualno-zapachowy. Ławki są drewniane, wygodniej już bywało, szczęśliwie jest rozsądnie czysto. Dystans trochę ponad 100km pociąg pokonuje w czasie trochę ponad trzech godzin, co daje nam szałową średnią trochę ponad 30km/h. Po drodze można podziwiać Armenię, a raczej pustkowie, ewentualnie czasem wypatrzyć jakieś zabudowania. Trudno powiedzieć, że warto, z drugiej strony - tak ludzie żyją, a nie w tych luksusowych barach w Erywaniu.
Sam pociąg kursujący na trasie Erywań-Gyumri można spokojnie sprzedawać jako atrakcję regionu; prześwity między szybami w oknach są takie, że da się w nie włożyć palce (a może nawet i rękę) i je wietrzyć. W jedynej toalecie (czyt. dziurze w podłodze) na pokładzie (koło maszynisty) panuje łatwy do przewidzenia dramat wizualno-zapachowy. Ławki są drewniane, wygodniej już bywało, szczęśliwie jest rozsądnie czysto. Dystans trochę ponad 100km pociąg pokonuje w czasie trochę ponad trzech godzin, co daje nam szałową średnią trochę ponad 30km/h. Po drodze można podziwiać Armenię, a raczej pustkowie, ewentualnie czasem wypatrzyć jakieś zabudowania. Trudno powiedzieć, że warto, z drugiej strony - tak ludzie żyją, a nie w tych luksusowych barach w Erywaniu.
Oficjalnych powodów do odwiedzenia Gyumri jest niewiele. Z tego powodu baza noclegowa w drugim największym mieście Armenii nie rzuca na kolana. W pierwszym hostelu powiedzieli nam, że akurat tego dnia nie pracują - wcześniej upewnili się, czy nie mamy rezerwacji netowej, jasne więc było że im się nie chce, bo chuj, w końcu w Gyumri jest bogactwo i nie trzeba się męczyć ani tyrać, tylko można spokojnie siedzieć i nie robić niczego. Szukając drugiego z noclegów zapytaliśmy o drogę studentów. Trafiliśmy w dziesiątkę. Zaoferowali swoją pomóc, my ochoczo tę przyjęliśmy, rozpoczęliśmy wspólnie poszukiwania miejsca snu. Powiedzieli, że mamy absolutnie 100% racji, że nie chcemy zapłacić więcej niż 10K dramów za noc. Dość szybko okazało się, że łatwo nie będzie, chciano raczej dwa razy więcej, i to nie za miejsca, które wydawały się mieć potencjał Hiltona. Hoteli nie brakowało, wszystkie wyglądały na dość puste, ale nie wydawało się, że z tej okazji zawitały tam realia konkurencji i dzięki temu coś stargujemy, wszyscy raczej chcieli mieć święty spokój i nie zajmować się gośćmi. W końcu zaproponowano:
- A czy zgodzilibyście się spać u naszego kolegi zamiast w hotelu?
Może byśmy się zgodzili...
- Rany, pewnie, dzięki wielkie!
Po drodze do kolegi jeszcze ustaliliśmy, że znamy się od dawna z netu i że przyjechaliśmy w odwiedziny. Upewniliśmy się, że chociaż wszyscy znamy nasze imiona (jeden z naszych nowo poznanych kolegów nazywał się Rafael) i udaliśmy się na ulicę Lenina. Mieszkanie kolegi spowodowało, że wow zrobiliśmy dwa razy - pierwszy raz, gdy zobaczyliśmy metraż. Drugi, gdy zobaczyliśmy łazienkę. Jest to taki przypadek, gdy dwa wow są bardzo odmienne. Wyglądało, że przez ostatnie pięćdziesiąt lat nic się nie zmieniło, ewentualnie parę rzeczy odpadło, zwłaszcza z sufitu.
- A czy zgodzilibyście się spać u naszego kolegi zamiast w hotelu?
Może byśmy się zgodzili...
- Rany, pewnie, dzięki wielkie!
Po drodze do kolegi jeszcze ustaliliśmy, że znamy się od dawna z netu i że przyjechaliśmy w odwiedziny. Upewniliśmy się, że chociaż wszyscy znamy nasze imiona (jeden z naszych nowo poznanych kolegów nazywał się Rafael) i udaliśmy się na ulicę Lenina. Mieszkanie kolegi spowodowało, że wow zrobiliśmy dwa razy - pierwszy raz, gdy zobaczyliśmy metraż. Drugi, gdy zobaczyliśmy łazienkę. Jest to taki przypadek, gdy dwa wow są bardzo odmienne. Wyglądało, że przez ostatnie pięćdziesiąt lat nic się nie zmieniło, ewentualnie parę rzeczy odpadło, zwłaszcza z sufitu.
Bieżącej wody nie było, ogrzewania nie było, kuchenki nie było, a ogólny poziom czystości przerażał. Jak przystało na studenta sztuk plastycznych, chłopak miał pełno przyborów do malowania, farb, sztalug, trochę szkiców na ścianach. Znał też śladowo język rosyjski i kilkadziesiąt słów po angielsku.
Nasi dobroczyńcy zmyli się po kilkunastu minutach i zostaliśmy sami z dziewiętnastoletnim van Goghiem Kaukazu. Od razu pognaliśmy do sklepu po jedzenie i picie. Kredens w salonie pełen był butelek po winach i wódce, więc od razu stwierdziliśmy, że chłop solidnie tankuje. Ze sklepu wróciliśmy z jedzeniem i dwoma winami. Pojawił się jednak pewien problem: okazało się, że Karlen raczej nie pije, a te butelki to tak zostały po poprzednich właścicielach. No cóż, skoro mieliśmy już te wina... Rozpoczęliśmy wieczór robienia jedzenia (makaron z parówkami, nie wypada urazić gospodarza, ale jeszcze mniej wypada nazywać takie produkty parówkami) i dogadywania się na różne desperackie sposoby. Szło to całkiem dobrze, zwłaszcza gdy pytaliśmy go o studia i Armenię, a on nas o Polskę. Jeszcze muzyka pociągnęła nasze wymiany zdań, tu angielski się przydawał bardziej niż rosyjski. Chwilami było ciężko, do tego nie było netu, żeby cokolwiek sprawdzić (czy to językowo, czy faktograficznie), ale jakoś to szło. A jak Armenia i ciężka muzyka, to oczywiście SOAD, ale też Metallica. Takie rozmowy bywają solidnie depresyjne, bo ludzie urodzeni w krajach poza tzw. Zachodem zazwyczaj byli w życiu na dokładnie 0 koncertach. SOAD grywa coś czasem i to za darmo w tamtej części świata, ale nasz gospodarz nigdy nie miał szczęścia bycia na porządnym gigu. Gdy w niecałe dwa miesiące później byliśmy na koncercie SOAD w Krakowie, to było nam w pewnym sensie głupio, bo znaliśmy przynajmniej jedną osobę, której bardziej się ten koncert należał.
Z rzeczy mniej banalnych, podobno wielu Ormian jest pod wrażeniem utworu Niemena 'Dziwny jest ten świat', który to przybliżył im ich rodak w lokalnym X Factorze.
Pytał czy to popularne w Polsce. Trochę trudno odpowiedzieć na takie pytanie, niby wszyscy znają, ale żeby ktoś zasłuchiwał Niemena, to się jeszcze nie spotkałem. Karlen był pod takim wrażeniem, że miał to w komórce.
Z rzeczy mniej banalnych, podobno wielu Ormian jest pod wrażeniem utworu Niemena 'Dziwny jest ten świat', który to przybliżył im ich rodak w lokalnym X Factorze.
Pytał czy to popularne w Polsce. Trochę trudno odpowiedzieć na takie pytanie, niby wszyscy znają, ale żeby ktoś zasłuchiwał Niemena, to się jeszcze nie spotkałem. Karlen był pod takim wrażeniem, że miał to w komórce.
W takich sytuacjach przydaje się jeszcze, że podczas podróży miałem na tyle czasu, żeby sobie poczytać wiadomości sportowe i dzięki temu mogliśmy omówić, kto komu naklepał, a kto dopiero to zrobi, a w ogóle to jeszcze kto wygra Ligę Mistrzów.
W okolicach godziny 23 wspólnie zdecydowaliśmy się iść spać. Braki w umeblowaniu pomieszczenia wywołały pewną konsternację, ale ostatecznie postanowiliśmy spać na stoliku, na którym podłożyliśmy sobie obrus, firanki i jeszcze jakieś inne losowe przedmioty, które wpadły nam w łapy. Jeszcze wtedy nie przychodziło nam do głowy jedno: Gyumri to nie Erywań, miasto położone jest znacznie wyżej od stolicy (dokładniej 1509 do 990 metrów). O ile w dzień było bardzo miło, o tyle w nocy temperatury ledwo zamykały 0 stopni Celsjusza. Spaliśmy we wszystkim, co mieliśmy (wliczając w to bluzy i kurtki), do tego pod obrusem, firankami i serwetą. Jeżeli spanie na twardym jest na coś dobre, to mamy to bardzo w porządku. Dzięki tym warunkom bez żadnych problemów wstaliśmy o 8, a raczej nie spaliśmy już od okolic 6. Szczęśliwie, zadbano o nas i nasz czas wolny.
Najpierw spotkaliśmy się z naszymi dobroczyńcami z wcześniejszego wieczora przed wejściem do lokalnego ASP. Zaczęli nas oprowadzać. My po całej nocy spania na deskach, w dość zniszczonych ciuchach, brudni i bez śniadania, a lokalni w nieco lepszym stanie. Od razu zabrano nas do rektora, który bardzo się ucieszył, że ludzie z Polszy. On też nie był przyodziany za szałowo, ale jednak wyglądało na to, że udało mu się umyć. Potem rozpoczął się wielki tour całej uczelni, na dzień dobry pokazano nam, że lata temu byli w Polsce. Przyjechali na malowanie pejzaży w okolicach Chełma. Biedni ludzie, nie dość, że komunizm, nie dość, że trzęsienie ziemi, to jeszcze pejzaże koło Chełma... Większość naszego czasu na uczelni spędziliśmy głównie na odwiedzaniu sal, w których ćwiczyli się młodzi ormiańscy chudożnicy. Pukano do drzwi, modelka się ubierała, a nam pokazywano co też komu udało się narysować. Chodziliśmy, kiwaliśmy głowami z uznaniem i przechodzili do następnej sali. W jednej siedział bardzo rozradowany pan w przepasce biodrowej. Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że był to wykładowca, który uwielbia pozować i bardzo się cieszy, gdy ktoś ogląda go w negliżu. Pokazano nam jeszcze inne miejsca na uczelni, już bez ekshibicjonistów z kadry naukowej. Gyumri to jeszcze nie Padwa, na nasze oczy całkiem dobrze im idzie, zwłaszcza, że działają od dopiero 20 lat. Mieli cały dział designu materiałów i ubiorów, mieli dział reklamy, wiele sal dość estetycznie urządzonych, dobrze wyposażonych. Cieszyła też ogólnie panująca atmosfera, poziomy stresu dość niskie, za to przyjaźni, pomagania sobie i współpracy raczej wysokie - nie sądzimy, że tak kolorowali trawę na zielono tylko dlatego, że wpadli brudni obcokrajowcy.
Samo Gyumri może jeszcze przez jakąś chwilę nie zostać światową stolicą turystyki. Jeżeli chodzi o infrastrukturę, powodzenia życzę ze znalezieniem czegoś do picia lub jedzenia przed godziną 12. Oczywiście, da się chwycić coś z marketu, kiosku lub od staruszki, ale restauracje najczęściej były zamknięte lub też informowały, że przyjdzie poczekać z godzinkę. Jeżeli chodzi o zabytki, to jest dość specyficznie, głównie za sprawą trzęsienia ziemi z grudnia 1988 roku, które spustoszyło Gyumri (a raczej Leninakan jak to ładnie się wtedy zwało). Wiele udało się odbudować, ale jeszcze nie wszystko. Są więc dość klimatyczne ruiny, sterty cegieł, pomnik upamiętniający tych, którzy wówczas pomagali w mieście. Wielkiej atrakcji turystycznej z tego ukręcić się nie da, no jest średnich rozmiarów pomnik Lenina, ale swój urok miasto ma.
W okolicach godziny 23 wspólnie zdecydowaliśmy się iść spać. Braki w umeblowaniu pomieszczenia wywołały pewną konsternację, ale ostatecznie postanowiliśmy spać na stoliku, na którym podłożyliśmy sobie obrus, firanki i jeszcze jakieś inne losowe przedmioty, które wpadły nam w łapy. Jeszcze wtedy nie przychodziło nam do głowy jedno: Gyumri to nie Erywań, miasto położone jest znacznie wyżej od stolicy (dokładniej 1509 do 990 metrów). O ile w dzień było bardzo miło, o tyle w nocy temperatury ledwo zamykały 0 stopni Celsjusza. Spaliśmy we wszystkim, co mieliśmy (wliczając w to bluzy i kurtki), do tego pod obrusem, firankami i serwetą. Jeżeli spanie na twardym jest na coś dobre, to mamy to bardzo w porządku. Dzięki tym warunkom bez żadnych problemów wstaliśmy o 8, a raczej nie spaliśmy już od okolic 6. Szczęśliwie, zadbano o nas i nasz czas wolny.
Najpierw spotkaliśmy się z naszymi dobroczyńcami z wcześniejszego wieczora przed wejściem do lokalnego ASP. Zaczęli nas oprowadzać. My po całej nocy spania na deskach, w dość zniszczonych ciuchach, brudni i bez śniadania, a lokalni w nieco lepszym stanie. Od razu zabrano nas do rektora, który bardzo się ucieszył, że ludzie z Polszy. On też nie był przyodziany za szałowo, ale jednak wyglądało na to, że udało mu się umyć. Potem rozpoczął się wielki tour całej uczelni, na dzień dobry pokazano nam, że lata temu byli w Polsce. Przyjechali na malowanie pejzaży w okolicach Chełma. Biedni ludzie, nie dość, że komunizm, nie dość, że trzęsienie ziemi, to jeszcze pejzaże koło Chełma... Większość naszego czasu na uczelni spędziliśmy głównie na odwiedzaniu sal, w których ćwiczyli się młodzi ormiańscy chudożnicy. Pukano do drzwi, modelka się ubierała, a nam pokazywano co też komu udało się narysować. Chodziliśmy, kiwaliśmy głowami z uznaniem i przechodzili do następnej sali. W jednej siedział bardzo rozradowany pan w przepasce biodrowej. Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że był to wykładowca, który uwielbia pozować i bardzo się cieszy, gdy ktoś ogląda go w negliżu. Pokazano nam jeszcze inne miejsca na uczelni, już bez ekshibicjonistów z kadry naukowej. Gyumri to jeszcze nie Padwa, na nasze oczy całkiem dobrze im idzie, zwłaszcza, że działają od dopiero 20 lat. Mieli cały dział designu materiałów i ubiorów, mieli dział reklamy, wiele sal dość estetycznie urządzonych, dobrze wyposażonych. Cieszyła też ogólnie panująca atmosfera, poziomy stresu dość niskie, za to przyjaźni, pomagania sobie i współpracy raczej wysokie - nie sądzimy, że tak kolorowali trawę na zielono tylko dlatego, że wpadli brudni obcokrajowcy.
Samo Gyumri może jeszcze przez jakąś chwilę nie zostać światową stolicą turystyki. Jeżeli chodzi o infrastrukturę, powodzenia życzę ze znalezieniem czegoś do picia lub jedzenia przed godziną 12. Oczywiście, da się chwycić coś z marketu, kiosku lub od staruszki, ale restauracje najczęściej były zamknięte lub też informowały, że przyjdzie poczekać z godzinkę. Jeżeli chodzi o zabytki, to jest dość specyficznie, głównie za sprawą trzęsienia ziemi z grudnia 1988 roku, które spustoszyło Gyumri (a raczej Leninakan jak to ładnie się wtedy zwało). Wiele udało się odbudować, ale jeszcze nie wszystko. Są więc dość klimatyczne ruiny, sterty cegieł, pomnik upamiętniający tych, którzy wówczas pomagali w mieście. Wielkiej atrakcji turystycznej z tego ukręcić się nie da, no jest średnich rozmiarów pomnik Lenina, ale swój urok miasto ma.
Gyumri ma też muzeum lokalnych atrakcji, które za dobre nie jest. Znajduje się w nie najbrzydszym budynku i dociera się do niego przez lokalny bazar z trzodą, ale mimo wszystko nie warto. Znacznie lepsza jest położona na obrzeżach miasta statua Matka Armenia z 1975 roku. O ile stoliczna zastąpiła samego Stalina, o tyle tę chyba postawiono, bo nie miano lepszych pomysłów. Po drodze do niej mija się bardzo udane przedstawienia żołnierzy z wiadomego kraju.
Nie udało nam się odwiedzić słynnego browaru w Gyumri. Żadnego z dwóch słynnych browarów w Gyumri. Jeden był zamknięty na głucho, a w drugim panowie na bramce mówili, że są zamknięci.
Nasz gospodarz bardzo się cieszył, że obejrzeliśmy tak wiele miejsc w jego mieście i przeprosił za pana profesora, który pozował. Przybliżył nam bogatą historię sportu związaną z tym miastem. Okazało się, że jak na miejsce, z którego ludzie stadami uciekają, to sport ma się rewelacyjnie, mają nawet jakichś olimpijczyków. Pewnie dlatego, że nie ma zbyt wielu innych opcji spędzania czasu wolnego, więc albo sport, albo ucieczka, albo handel na urokliwym bazarku i jeżdżenie marszrutką. No albo chlanie, ale w tym zawodów póki co nie ma, więc nieco trudniej zasłynąć, a medalu dostać nie idzie.
Oferowano mi możliwość umycia się w misce z zimną wodą, ale pozostałem ogólnie nieprzekonany. Druga noc na drewnianym stoliku była jeszcze mniej porywająca niż pierwsza, było chłodniej i ostatecznie nie wiem ile przespaliśmy, na pewno nie za wiele. Trochę to przerażające, że w XXI wieku w kraju, który jest na obrzeżach Europy, panują takie warunki zakwaterowania. Z drugiej strony, to wspaniałe, że ludzie chcą się dzielić, chociaż mają tak mało. My też chcieliśmy się dzielić, ale nie wiedzieliśmy czym, więc skończyło się znowu na winie, tym razem z pigwy, które drugiego wieczora nasz bohater przyjął z większą radością niż pierwszego. Okazało się, że nasz gospodarz w sumie nie wie, co ma w mieszkaniu, znaleźliśmy kolekcje dzieł lokalnych pisarzy, ale też Londona i Sienkiewicza. Portret ze ściany okazał się przedstawiać pana Koczariana.
- Dobrze kojarzę, że Koczarian to wasz były prezydent?
- Był prezydent Koczarian, ale to inny Koczarian.
- Jakiś twój krewny?
- Nie, nie wiem kto to.
- Masz w salonie portret jakiegoś nieznanego ci Koczariana?
- A jakoś przez rok nie zwróciłem uwagi.
Niestety, nie doszliśmy do etapu, który pozwalałby na uznanie, że jest nam obojętne na czym śpimy. Było naprawdę ciężko, twardo i zimno.
Nastał czas pożegnania. Naszemu gospodarzowi z przypadku udało się powstrzymać łzy wzruszenia.
Nasz gospodarz bardzo się cieszył, że obejrzeliśmy tak wiele miejsc w jego mieście i przeprosił za pana profesora, który pozował. Przybliżył nam bogatą historię sportu związaną z tym miastem. Okazało się, że jak na miejsce, z którego ludzie stadami uciekają, to sport ma się rewelacyjnie, mają nawet jakichś olimpijczyków. Pewnie dlatego, że nie ma zbyt wielu innych opcji spędzania czasu wolnego, więc albo sport, albo ucieczka, albo handel na urokliwym bazarku i jeżdżenie marszrutką. No albo chlanie, ale w tym zawodów póki co nie ma, więc nieco trudniej zasłynąć, a medalu dostać nie idzie.
Oferowano mi możliwość umycia się w misce z zimną wodą, ale pozostałem ogólnie nieprzekonany. Druga noc na drewnianym stoliku była jeszcze mniej porywająca niż pierwsza, było chłodniej i ostatecznie nie wiem ile przespaliśmy, na pewno nie za wiele. Trochę to przerażające, że w XXI wieku w kraju, który jest na obrzeżach Europy, panują takie warunki zakwaterowania. Z drugiej strony, to wspaniałe, że ludzie chcą się dzielić, chociaż mają tak mało. My też chcieliśmy się dzielić, ale nie wiedzieliśmy czym, więc skończyło się znowu na winie, tym razem z pigwy, które drugiego wieczora nasz bohater przyjął z większą radością niż pierwszego. Okazało się, że nasz gospodarz w sumie nie wie, co ma w mieszkaniu, znaleźliśmy kolekcje dzieł lokalnych pisarzy, ale też Londona i Sienkiewicza. Portret ze ściany okazał się przedstawiać pana Koczariana.
- Dobrze kojarzę, że Koczarian to wasz były prezydent?
- Był prezydent Koczarian, ale to inny Koczarian.
- Jakiś twój krewny?
- Nie, nie wiem kto to.
- Masz w salonie portret jakiegoś nieznanego ci Koczariana?
- A jakoś przez rok nie zwróciłem uwagi.
Niestety, nie doszliśmy do etapu, który pozwalałby na uznanie, że jest nam obojętne na czym śpimy. Było naprawdę ciężko, twardo i zimno.
Nastał czas pożegnania. Naszemu gospodarzowi z przypadku udało się powstrzymać łzy wzruszenia.
My mogliśmy odbyć kolejną fascynującą podróż przez Kaukaz. Czyli dworzec, tam odkryć, że trzeba będzie poczekać, potem wyruszyć i jadąc dość dziwaczną trasą (czytaj zbieranie pasażerów po bocznych uliczkach) dojechać do granicy z Gruzją. Na tejże stwierdzić, że o ile nas puszczą bez większych problemów, o tyle lokalni mają takie ilości dziwacznych rzeczy, że chwilę to potrwa. Ekonomicznego Nobla powinna dostać osoba, która zrozumie dlaczego mieszkańcy tej pięknej części świata mają pomysły przewożenia obłędnych ilości dziwnych towarów do krajów sąsiednich. Naprawdę, naprawdę opłaca się wozić butle oleju, które wszędzie kosztują tyle samo? Fajki i alkohol? Przecież to są groszowe różnice, ale to jeszcze można sobie tłumaczyć takim pomysłem, że Ormianie przyjeżdżają i robią taki teatr:
- Patrzcie, Gruzini! To jest dobry alkohol, a nie to wasze! A widzicie jak się fajki robi? Zapalcie se Akhtabara!
Trudno jednak wyobrazić sobie, żeby takie dialogi towarzyszyły tym, którzy przywożą kaszę, ryż i olej. Za to dzięki temu jakie się robią problemy, jaki burdel, jakie płacze na granicy! My nawet aż tak nie krzyczeliśmy i nie płakaliśmy, gdy zobaczyliśmy jak dramatycznie wygląda sanitariat na przejściu granicznym Bavra-Ninotsminda. Na samym przejściu mieliśmy przyjemność spędzić nieco czasu, jeden z naszych współpodróżników palił papierosa za papierosem, zastanawialiśmy się, czy nakazano mu spalić nadwyżkę, czy po prostu się denerwował. W końcu puścili nas jedni, potem drudzy i wjechaliśmy do Gruzji. Z racji solidnych rozmiarów mniejszości ormiańskiej zamieszkującej tereny przygraniczne, do celu naszej podróży, czyli Akhaltsikhe, dojechaliśmy sami, jako ostatni pasażerowie. Po drodze dano nam było zobaczyć, że kładą trakcję na trasie Tbilisi - Turcja. Skończyć mieli w roku 2014... Rzetelność i terminowość jak krakowski ZIKiT. Docelowo chodzi o połączenie Baku ze Stambułem, więc sprawa mogłaby solidnie odmienić oblicze podróżowania po regionie, ale nie wyglądało na to, żeby wkrótce mogło nam to zagrozić.
Armenia moich wspomnień była krajem tanim, biednym, cierpiącym na braki infrastrukturalne, ale za to niesamowicie przyjaznym (chociaż pewne przeboje finansowe też się zdarzały). W 11 lat później transport jest nadal w powijakach, za to jest znacznie drożej. Szczęśliwie, przybyło dość dużo opcji noclegowych, więc pod tym względem jest o wiele łatwiej. Gdy jest tanio i biednie, to da się to jakoś wybaczyć. Gdy jest drogo i biednie, to zaczyna to być irytujące. Planując wycieczkę chcieliśmy spędzić w Armenii znacznie więcej czasu niż ostatecznie spędziliśmy. Obecnie tak zwane value for money jest raczej kiepskie, najgorsze z całej kaukaskiej trójcy. Z turystycznego punktu widzenia pozostaje żyć w nadziei, że ich waluta gruchnie tak jak gruchnęła w kraju manatów.
Od naszej ostatniej wizyty w Akhaltsikhe w 2012 roku nieco się zmieniło. Chyba lokalni uwierzyli byłemu prezydentowi, że cały świat będzie odwiedzał Akhaltsikhe i wybudowali taką bazę turystyczną, że hotel na hotelu. Ceny rozsądne, standard powyżej oczekiwań, z naszego punktu widzenia super. Nieco gorzej z punktu widzenia hotelarzy, bo turystów poza nami właściwie nie stwierdziliśmy. Jeżeli ktoś nie żyje problematyką peryferyjnej turystyki kaukaskiej: w Akhaltsikhe odbudowano właściwie od zera całą fortecę, chyba trochę w imię nazwy miasta, Akhaltsikhe to Nowa Forteca. Pamiętam, że w 2012 roku gruzińska telewizja pokazywała nawet ceremonię otwarcia tego niesamowitego hitu. Miało to przyciągnąć miliony turystów i dać mieszkańcom tego umiarkowanie bogatego regionu pracę. Jakoś się na razie nie udało, forteca nie wygląda bardzo źle, ale jednak trochę sztucznie, no i nie jest to żaden hit w kraju pełnym tego typu autentycznych zabytków.
Mieliśmy w pamięci jedno niesamowite miejsce z Akhaltsikhe. Głęboko patologiczny bar z lokalnymi emerytami i lanym winem za grosze, a raczej tetri. Wydawało nam się, że tam; potem, że jednak tam; a potem stwierdziliśmy, że pewnie nie dał sobie rady z tym zalewem komercji i przepadł. W dwie minuty po tej konstatacji, znaleźliśmy go. Nic się nie zmieniło, chyba nawet siedzieli ci sami ludzie, co w 2012, a wino po 3 lari za białe, a 2,5 czerwone.
Za litrowy dzban.
- Patrzcie, Gruzini! To jest dobry alkohol, a nie to wasze! A widzicie jak się fajki robi? Zapalcie se Akhtabara!
Trudno jednak wyobrazić sobie, żeby takie dialogi towarzyszyły tym, którzy przywożą kaszę, ryż i olej. Za to dzięki temu jakie się robią problemy, jaki burdel, jakie płacze na granicy! My nawet aż tak nie krzyczeliśmy i nie płakaliśmy, gdy zobaczyliśmy jak dramatycznie wygląda sanitariat na przejściu granicznym Bavra-Ninotsminda. Na samym przejściu mieliśmy przyjemność spędzić nieco czasu, jeden z naszych współpodróżników palił papierosa za papierosem, zastanawialiśmy się, czy nakazano mu spalić nadwyżkę, czy po prostu się denerwował. W końcu puścili nas jedni, potem drudzy i wjechaliśmy do Gruzji. Z racji solidnych rozmiarów mniejszości ormiańskiej zamieszkującej tereny przygraniczne, do celu naszej podróży, czyli Akhaltsikhe, dojechaliśmy sami, jako ostatni pasażerowie. Po drodze dano nam było zobaczyć, że kładą trakcję na trasie Tbilisi - Turcja. Skończyć mieli w roku 2014... Rzetelność i terminowość jak krakowski ZIKiT. Docelowo chodzi o połączenie Baku ze Stambułem, więc sprawa mogłaby solidnie odmienić oblicze podróżowania po regionie, ale nie wyglądało na to, żeby wkrótce mogło nam to zagrozić.
Armenia moich wspomnień była krajem tanim, biednym, cierpiącym na braki infrastrukturalne, ale za to niesamowicie przyjaznym (chociaż pewne przeboje finansowe też się zdarzały). W 11 lat później transport jest nadal w powijakach, za to jest znacznie drożej. Szczęśliwie, przybyło dość dużo opcji noclegowych, więc pod tym względem jest o wiele łatwiej. Gdy jest tanio i biednie, to da się to jakoś wybaczyć. Gdy jest drogo i biednie, to zaczyna to być irytujące. Planując wycieczkę chcieliśmy spędzić w Armenii znacznie więcej czasu niż ostatecznie spędziliśmy. Obecnie tak zwane value for money jest raczej kiepskie, najgorsze z całej kaukaskiej trójcy. Z turystycznego punktu widzenia pozostaje żyć w nadziei, że ich waluta gruchnie tak jak gruchnęła w kraju manatów.
Od naszej ostatniej wizyty w Akhaltsikhe w 2012 roku nieco się zmieniło. Chyba lokalni uwierzyli byłemu prezydentowi, że cały świat będzie odwiedzał Akhaltsikhe i wybudowali taką bazę turystyczną, że hotel na hotelu. Ceny rozsądne, standard powyżej oczekiwań, z naszego punktu widzenia super. Nieco gorzej z punktu widzenia hotelarzy, bo turystów poza nami właściwie nie stwierdziliśmy. Jeżeli ktoś nie żyje problematyką peryferyjnej turystyki kaukaskiej: w Akhaltsikhe odbudowano właściwie od zera całą fortecę, chyba trochę w imię nazwy miasta, Akhaltsikhe to Nowa Forteca. Pamiętam, że w 2012 roku gruzińska telewizja pokazywała nawet ceremonię otwarcia tego niesamowitego hitu. Miało to przyciągnąć miliony turystów i dać mieszkańcom tego umiarkowanie bogatego regionu pracę. Jakoś się na razie nie udało, forteca nie wygląda bardzo źle, ale jednak trochę sztucznie, no i nie jest to żaden hit w kraju pełnym tego typu autentycznych zabytków.
Mieliśmy w pamięci jedno niesamowite miejsce z Akhaltsikhe. Głęboko patologiczny bar z lokalnymi emerytami i lanym winem za grosze, a raczej tetri. Wydawało nam się, że tam; potem, że jednak tam; a potem stwierdziliśmy, że pewnie nie dał sobie rady z tym zalewem komercji i przepadł. W dwie minuty po tej konstatacji, znaleźliśmy go. Nic się nie zmieniło, chyba nawet siedzieli ci sami ludzie, co w 2012, a wino po 3 lari za białe, a 2,5 czerwone.
Za litrowy dzban.
Wraz z rozwojem turystyki w regionie, obcokrajowcy to już nie taki hit, jakieś tam parę zdań wymieniliśmy, ale to już nie ten obłęd, co kilka lat temu, kiedy to każdy chciał wiedzieć skąd jesteś i czy Gruzja jest piękna. Na pociechę mieliśmy inny lokal, były w nim same kobiety, zarówno po stronie klienteli, jak i gości. Niektóre solidnie pijane, co jest raczej dość rzadkim widokiem na Kaukazie. Albo burdel, albo jakaś Nino uznała, że ma dosyć, zebrała koleżanki i teraz sobie spokojnie imprezują.
Dla tych, którzy rozpoczynają przygodę z tą częścią świata, to z Akhaltsikhe koniecznie należy jechać do miasta skalnego Vardzia, można do tego łatwo dołożyć twierdzę Khertvisi i za kilka lari więcej monastyr Sapara. Dla nas sprawa ograniczyła się do wypicia niezłej ilości wina u patologii, dokładnego umycia się, wyprania ciuchów i przede wszystkim wyspania w cieple i nie na stoliku.
Dla tych, którzy rozpoczynają przygodę z tą częścią świata, to z Akhaltsikhe koniecznie należy jechać do miasta skalnego Vardzia, można do tego łatwo dołożyć twierdzę Khertvisi i za kilka lari więcej monastyr Sapara. Dla nas sprawa ograniczyła się do wypicia niezłej ilości wina u patologii, dokładnego umycia się, wyprania ciuchów i przede wszystkim wyspania w cieple i nie na stoliku.