Od wielu lat jedną z pozycji na mej liście miejsc do odwiedzenia zajmował pewien azjatycki kraj, który cieszy się umiarkowaną popularnością pośród turystów. Jakieś dziesięć lat temu myślałem, że wyprawy do miejsc takich jak Laos, Kambodża lub Birma to niesamowite wyczyny niezależnej turystyki. O ile jeszcze Birma w 2010 roku była rzeczywiście dość niszowa, dzika i z dala od pobitego szlaku, o tyle cała reszta tej części świata była już wtedy, mniej lub bardziej, zajechana turystyką. Z tego co wiem, już kilka lat temu podobny los dotknął i Birmę.
Leniwi mówią, że nie ma już dokąd jechać, żeby nie było Marriotta i KFC. Jest to nieprawda! Zostało jeszcze kilka miejsc, których turystyka nie zajechała, i pewnie szybko nie zajedzie. Na przykład Pakistan. I gdy w kwietniu rezerwowaliśmy bilety na wakacje, moje myśli poszybowały do Pakistanu. Niestety, okazało się, że wszystko, co tam lata, jest dość drogie, do tego dochodzi upierdliwość prawa wizowego. Układ urlopów, lotów i różnych pomysłów sprawił, że ostatecznie zdecydowaliśmy się wspólnie zrobić Nepal, a potem Aligator musiał wracać do Polski. Ja na następne dwa tygodnie postanowiłem udać się do takiej z dawna wyczekiwanej destynacji azjatyckiej, w której jeszcze nie ma turystyki.
Do Bangladeszu.
Leniwi mówią, że nie ma już dokąd jechać, żeby nie było Marriotta i KFC. Jest to nieprawda! Zostało jeszcze kilka miejsc, których turystyka nie zajechała, i pewnie szybko nie zajedzie. Na przykład Pakistan. I gdy w kwietniu rezerwowaliśmy bilety na wakacje, moje myśli poszybowały do Pakistanu. Niestety, okazało się, że wszystko, co tam lata, jest dość drogie, do tego dochodzi upierdliwość prawa wizowego. Układ urlopów, lotów i różnych pomysłów sprawił, że ostatecznie zdecydowaliśmy się wspólnie zrobić Nepal, a potem Aligator musiał wracać do Polski. Ja na następne dwa tygodnie postanowiłem udać się do takiej z dawna wyczekiwanej destynacji azjatyckiej, w której jeszcze nie ma turystyki.
Do Bangladeszu.
Bangladesz znalazł się na mej liście z jakichś tajemnych powodów. Chyba gdy podróżowaliśmy po Indonezji, w jednym z hosteli znalazłem dość stary przewodnik po Bangladeszu, przeczytałem jego solidną część i stwierdziłem, że to powinna być odtrutka na dramatyczną komercyjność i brak autentyczności Azji Południowo-Wschodniej. Przez kilka lat koncepcja wyprawy do Bangladeszu przewijała się, ale Aligatora kraj ten interesował w ogóle. Jako główny powód podawała to, że nie ma tam żadnych atrakcji turystycznych, panuje bieda, korupcja, a do tego islam. Są to pewne niedogodności, ale w zamian miało je wynagrodzić co innego. Czyli autentyczność, rewiry niezepsute przez turystykę masową, a do tego niskie ceny przedsięwzięcia. Niestety, Aligatora to nie przekonywało i Bangladesz jakoś nigdy nie zagościł na naszej liście podróży.
Zanim przejdziemy do sedna, czyli kraju ze stolicą w Dhace, najpierw był Nepal. Kiedyś Nepal jawił mi się jako tajemniczy, himalajski kraj, w którym jest dziko, a turystyka głównie wysokogórska. Może ze dwadzieścia lat temu tak było, chociaż źródła pisane zdradzają, że raczej też nie. Porównania nie mam, ale stan na rok 2019 jest taki, że Nepal to kraj z wszystkimi wadami współczesnej turystyki masowej, a za to z bardzo małą ilością jej zalet. Hotel otworzył już chyba każdy z mieszkańców kraju, do tego został przewodnikiem, tour operatorem, a także ma małą restaurację. Drogi pozostają w stanie żałosnym, prędkość przemieszczania się po kraju to około 20km/h!!! 200 kilometrów zajmuje nierzadko osiem godzin podróży, a może i dziesięć! Korki, zanieczyszczenie powietrza, śmieci dosłownie wszędzie, żebranina, darcie pieniędzy z turystów na każdym kroku. Jako mobilny bankomat turystę traktuje już państwo na wjeździe (50 USD za wizę, podniesione ostatnio z 30), a potem w każdym miejscu biletowanym. Co się dziwić, że lokalni wpadli na ten sam pomysł, a przodują w tym bileterzy w autobusach. Hoteli jest ile tylko sobie zażyczyć, ale jakość pozostawia wiele do życzenia. W ciągu niecałych trzech tygodni mieliśmy wystarczającą liczbę starć z lokalnym podejściem do biznesu, żeby uznać, że jedna wizyta w Nepalu wystarczy nam na dość długo.
Ten nieco przydługi wstęp ma służyć temu, żeby lepiej można było zrozumieć serię porównań, które nasuwały mi się podczas pobytu w Bangladeszu.
Zanim przejdziemy do sedna, czyli kraju ze stolicą w Dhace, najpierw był Nepal. Kiedyś Nepal jawił mi się jako tajemniczy, himalajski kraj, w którym jest dziko, a turystyka głównie wysokogórska. Może ze dwadzieścia lat temu tak było, chociaż źródła pisane zdradzają, że raczej też nie. Porównania nie mam, ale stan na rok 2019 jest taki, że Nepal to kraj z wszystkimi wadami współczesnej turystyki masowej, a za to z bardzo małą ilością jej zalet. Hotel otworzył już chyba każdy z mieszkańców kraju, do tego został przewodnikiem, tour operatorem, a także ma małą restaurację. Drogi pozostają w stanie żałosnym, prędkość przemieszczania się po kraju to około 20km/h!!! 200 kilometrów zajmuje nierzadko osiem godzin podróży, a może i dziesięć! Korki, zanieczyszczenie powietrza, śmieci dosłownie wszędzie, żebranina, darcie pieniędzy z turystów na każdym kroku. Jako mobilny bankomat turystę traktuje już państwo na wjeździe (50 USD za wizę, podniesione ostatnio z 30), a potem w każdym miejscu biletowanym. Co się dziwić, że lokalni wpadli na ten sam pomysł, a przodują w tym bileterzy w autobusach. Hoteli jest ile tylko sobie zażyczyć, ale jakość pozostawia wiele do życzenia. W ciągu niecałych trzech tygodni mieliśmy wystarczającą liczbę starć z lokalnym podejściem do biznesu, żeby uznać, że jedna wizyta w Nepalu wystarczy nam na dość długo.
Ten nieco przydługi wstęp ma służyć temu, żeby lepiej można było zrozumieć serię porównań, które nasuwały mi się podczas pobytu w Bangladeszu.
Aligator wyfrunął do Polski w sierpniową czwartkową noc, ja następnego dnia rano miałem lot liniami Biman (narodowymi wiadomego kraju) do Dhaki. Z Katmandu leci się trochę ponad godzinę. Ku memu zaskoczeniu, dali jeść, pić i karty imigracyjne. Samolot był pełen, ale pozą mną była tylko dwójka Rosjan. Całą resztę stanowili lokalni. Bangladesz ma te 164 miliony ludności (pewnie dość plus minus liczone) i czasem obywatele muszą gdzieś polecieć, np. do Nepalu. Wylądowaliśmy i rozpoczęło się wielkie welcome to Bangladesh.
Od jakiegoś czasu obywatele UE mogą sobie lecieć do tego raju na ziemi bez wizy i otrzymać ją po przylocie. Nie zmienia to faktu, że najpierw trzeba porozmawiać z celnikiem. W moim przypadku wyglądało to tak:
- Po co przyjechałeś do Bangladeszu?
- Jestem turystą.
- W Bangladeszu nie ma niczego ciekawego.
Trochę mnie ścięło. Żeby na lotnisku krajowcy mówili, że zapraszają wypierdalać, bo w ich kraju nie ma żadnych atrakcji turystycznych? Tego jeszcze nie grali, nawet w Mołdawii.
- Jak to nie ma? A Bagerhat? A Khulna? A plantacje Sylhetu? Rajshahi? - szybko deklamowałem celnikowi, co pamiętałem z przewodnika. - Rohingowie… - dorzuciłem z głupa ostatnie skojarzenie jakie miałem. Może nie ostatnie, ale coś mi mówiło, że lepiej nie mówić o legendarnych szwalniach, szałowych zarobkach i przeludnieniu.
- SKĄD WIESZ O ROHINGACH? - z całego zestawu ciekawych rzeczy w Bangladeszu, pan celnik najbardziej zainteresował się ludnością napływową.
- W gazetach pisali… - bo co innego miałem powiedzieć?
- NIE WOLNO JECHAĆ DO ROHINGÓW!!! - nakrzyczano na mnie. Podczas tych wszystkich procedur czułem, że sprawiam panu niesamowitą radość tym, że może na kimś wyładowywać te okruchy władzy, którymi obdarzyło go państwo. Myślałem, że kumple zaraz mu zaczną robić zdjęcia pamiątkowe z niesamowitego wydarzenia, jak zamęcza białego.
Po tej raczej długiej i żmudnej rozmowie, pozwolono mi wypełnić bardzo duży blankiet, którym aplikuje się o wizę. Nakazano mi przesłać im na email bilet powrotu z Bangladeszu, a także rezerwację hotelową na pierwsze noce. Wiedziałem, że lubią o to się drzeć, więc miałem w telefonie oba dokumenty. Podpiąłem się do lotniskowego wifi, przesłałem, wydrukowali, dopięli do mojego wniosku. Poszedłem zapłacić. Opłata za wizę wynosi 51USD (50 za wizę i jeden za to, że pan przyjmie 50 – szkoda, że za przyjęcie 1 USD nie wprowadzili jeszcze jednej opłaty). Zapłaciłem w euro i dostałem trochę reszty w taka, po nawet nie najstraszniejszym kursie świata.
Tu jeszcze słowo o walucie Bangladeszu: oficjalnie nie wolno wywozić taka z kraju. Po długich poszukiwaniach kupiłem trochę niszowej waluty w jednym z kantorów w Kathmandu, ale kurs był bandycki, a i za takim chodziłem trzy dni. „We don’t do Bangladeshi Taka” - słyszałem w większości miejsc. Chciałem mieć jakieś drobne, choćby na autobus i wodę mineralną. Trochę więc nawet się ucieszyłem, że dostałem resztę. Za dolca dawali około 84 taka, w mieście można znaleźć lepiej, ale jak na lotnisko, to nie był skandal.
Od jakiegoś czasu obywatele UE mogą sobie lecieć do tego raju na ziemi bez wizy i otrzymać ją po przylocie. Nie zmienia to faktu, że najpierw trzeba porozmawiać z celnikiem. W moim przypadku wyglądało to tak:
- Po co przyjechałeś do Bangladeszu?
- Jestem turystą.
- W Bangladeszu nie ma niczego ciekawego.
Trochę mnie ścięło. Żeby na lotnisku krajowcy mówili, że zapraszają wypierdalać, bo w ich kraju nie ma żadnych atrakcji turystycznych? Tego jeszcze nie grali, nawet w Mołdawii.
- Jak to nie ma? A Bagerhat? A Khulna? A plantacje Sylhetu? Rajshahi? - szybko deklamowałem celnikowi, co pamiętałem z przewodnika. - Rohingowie… - dorzuciłem z głupa ostatnie skojarzenie jakie miałem. Może nie ostatnie, ale coś mi mówiło, że lepiej nie mówić o legendarnych szwalniach, szałowych zarobkach i przeludnieniu.
- SKĄD WIESZ O ROHINGACH? - z całego zestawu ciekawych rzeczy w Bangladeszu, pan celnik najbardziej zainteresował się ludnością napływową.
- W gazetach pisali… - bo co innego miałem powiedzieć?
- NIE WOLNO JECHAĆ DO ROHINGÓW!!! - nakrzyczano na mnie. Podczas tych wszystkich procedur czułem, że sprawiam panu niesamowitą radość tym, że może na kimś wyładowywać te okruchy władzy, którymi obdarzyło go państwo. Myślałem, że kumple zaraz mu zaczną robić zdjęcia pamiątkowe z niesamowitego wydarzenia, jak zamęcza białego.
Po tej raczej długiej i żmudnej rozmowie, pozwolono mi wypełnić bardzo duży blankiet, którym aplikuje się o wizę. Nakazano mi przesłać im na email bilet powrotu z Bangladeszu, a także rezerwację hotelową na pierwsze noce. Wiedziałem, że lubią o to się drzeć, więc miałem w telefonie oba dokumenty. Podpiąłem się do lotniskowego wifi, przesłałem, wydrukowali, dopięli do mojego wniosku. Poszedłem zapłacić. Opłata za wizę wynosi 51USD (50 za wizę i jeden za to, że pan przyjmie 50 – szkoda, że za przyjęcie 1 USD nie wprowadzili jeszcze jednej opłaty). Zapłaciłem w euro i dostałem trochę reszty w taka, po nawet nie najstraszniejszym kursie świata.
Tu jeszcze słowo o walucie Bangladeszu: oficjalnie nie wolno wywozić taka z kraju. Po długich poszukiwaniach kupiłem trochę niszowej waluty w jednym z kantorów w Kathmandu, ale kurs był bandycki, a i za takim chodziłem trzy dni. „We don’t do Bangladeshi Taka” - słyszałem w większości miejsc. Chciałem mieć jakieś drobne, choćby na autobus i wodę mineralną. Trochę więc nawet się ucieszyłem, że dostałem resztę. Za dolca dawali około 84 taka, w mieście można znaleźć lepiej, ale jak na lotnisko, to nie był skandal.
Oczywiście pojawił się kolejny problem, tym razem związany z tym, że mój bilet powrotny był z Chittagong.
- Nie wolno jeździć do Chittagong! - sprzedał mi newsa pracownik służb migracyjnych.
- No mam tak wylot, co ja poradzę… - procesowałem w głowie, czy może umknęły mi jakieś wiadomości o dramatycznych wydarzeniach w Chittagong, drugim co do wielkości mieście kraju. Ostatecznie ustaliliśmy, że nie wjadę do Chittagong, tylko pojadę prosto na lotnisko. W końcu wbito mi wizę, wpisano termin „30 sierpnia 2019 roku” - gdybym miał fantazję zostania dłużej, to musiałbym przedłużyć prawo pobytu - i pozwolono iść do kontroli wjazdowej.
Bangladesz jest krajem suchym, ale nie do końca. Przylatując możemy kupić do dwóch litrów alkoholu. W sklepie nie było cen, a na każde pytanie padała odpowiedź „Twenty dollars”. Wziąłem litr whisky i poszedłem do kolejki. Dopiero dużo później dowiedziałem się, że powinienem był zapłacić 14 USD, ale ponieważ korupcja i burdel, to oszukują. Wagon Cameli kosztował kolejne 20 dola, ale coś mi mówiło, że skoro wszyscy kupują fajki, to ma to jakiś sens.
Kolejka do wjazdu do kraju była dość solidnych rozmiarów. Zacząłem rozmawiać ze stojącą za mną Amerykanką, która przyjechała służbowo do Dhaki. Gdy dowiedziała się, że ja turystycznie, to myślała, że sobie jaja robię, bo mówiła, że mieszkała kiedyś w tym raju trzy lata, ale turystycznie to w tym kraju nic nie ma. Dzięki, chciałem to znowu usłyszeć. Przepytałem z listy przewodnikowej, powiedziała, że nie zgłębiła za wiele z tego katalogu atrakcji. Jeszcze nie wyszedłem z lotniska, a już dwie osoby odradzały mi podróżowanie po kraju. Zachęcało to, nie powiem. Po tym jak postaliśmy sobie z dobre trzydzieści minut i streścili połowę życia, przyszedł do nas celnik i nakrzyczał, że dlaczego stoimy w tej kolejce skoro dostaliśmy wizy na przyjeździe.
- Bo nam kazali?
- Idźcie po bagaże! - otworzył nam bramkę i nas pożegnał. Wziąłem tobół i wyszedłem przed lotnisko. Temperatura plus dwadzieścia stopni wobec klimatyzowanego wnętrza. Zanim zlokalizowałem przystanek, byłem mokry. Wygrałem jeszcze dwójkę Amerykanów, którzy spytali mnie, czy wiem, gdzie tu jest stacja kolejowa. Oczywiście nie wiedziałem, ale zobaczyliśmy pociąg z ludźmi na dachu, więc wydedukowaliśmy, że gdzieś tam dokąd on się udaje.
- Nie wolno jeździć do Chittagong! - sprzedał mi newsa pracownik służb migracyjnych.
- No mam tak wylot, co ja poradzę… - procesowałem w głowie, czy może umknęły mi jakieś wiadomości o dramatycznych wydarzeniach w Chittagong, drugim co do wielkości mieście kraju. Ostatecznie ustaliliśmy, że nie wjadę do Chittagong, tylko pojadę prosto na lotnisko. W końcu wbito mi wizę, wpisano termin „30 sierpnia 2019 roku” - gdybym miał fantazję zostania dłużej, to musiałbym przedłużyć prawo pobytu - i pozwolono iść do kontroli wjazdowej.
Bangladesz jest krajem suchym, ale nie do końca. Przylatując możemy kupić do dwóch litrów alkoholu. W sklepie nie było cen, a na każde pytanie padała odpowiedź „Twenty dollars”. Wziąłem litr whisky i poszedłem do kolejki. Dopiero dużo później dowiedziałem się, że powinienem był zapłacić 14 USD, ale ponieważ korupcja i burdel, to oszukują. Wagon Cameli kosztował kolejne 20 dola, ale coś mi mówiło, że skoro wszyscy kupują fajki, to ma to jakiś sens.
Kolejka do wjazdu do kraju była dość solidnych rozmiarów. Zacząłem rozmawiać ze stojącą za mną Amerykanką, która przyjechała służbowo do Dhaki. Gdy dowiedziała się, że ja turystycznie, to myślała, że sobie jaja robię, bo mówiła, że mieszkała kiedyś w tym raju trzy lata, ale turystycznie to w tym kraju nic nie ma. Dzięki, chciałem to znowu usłyszeć. Przepytałem z listy przewodnikowej, powiedziała, że nie zgłębiła za wiele z tego katalogu atrakcji. Jeszcze nie wyszedłem z lotniska, a już dwie osoby odradzały mi podróżowanie po kraju. Zachęcało to, nie powiem. Po tym jak postaliśmy sobie z dobre trzydzieści minut i streścili połowę życia, przyszedł do nas celnik i nakrzyczał, że dlaczego stoimy w tej kolejce skoro dostaliśmy wizy na przyjeździe.
- Bo nam kazali?
- Idźcie po bagaże! - otworzył nam bramkę i nas pożegnał. Wziąłem tobół i wyszedłem przed lotnisko. Temperatura plus dwadzieścia stopni wobec klimatyzowanego wnętrza. Zanim zlokalizowałem przystanek, byłem mokry. Wygrałem jeszcze dwójkę Amerykanów, którzy spytali mnie, czy wiem, gdzie tu jest stacja kolejowa. Oczywiście nie wiedziałem, ale zobaczyliśmy pociąg z ludźmi na dachu, więc wydedukowaliśmy, że gdzieś tam dokąd on się udaje.
Trochę oszukałem celników. Owszem, miałem rezerwację w hotelu, ale już anulowaną. Znalazłem nocleg na Couchsurfing. Uznałem, że to może być jedyna szansa, żeby mieć jakieś sensowne wspomnienia z tego kraju. W hotelu zamknąłbym się w jakimś pokoiku i bał wyjść, a tak CS powinien mnie zmotywować do większej aktywności. A także miałbym kogoś do męczenia pytaniami. Naprawdę, w internecie znajdziemy więcej informacji o turystyce w Korei Północnej niż o Bangladeszu. Niby jest, ale tak naprawdę nie ma. Nie znalazłem żadnej dobrze rozpisanej trasy, posługiwałem się więc Mandalay.pl, żeby to w głowie rozplanować. Kontakt z lokalnymi miał mi trochę ułatwić życie i rozdysponowanie dwóch tygodni na zwiedzenie kraju.
Jeszcze zanim dotarłem na przystanek, mogłem stwierdzić, że turystyka campingowa jest bardzo popularna. Jak inaczej wyjaśnić namioty pełne ludzi przy lotnisku? Oczywiście ktoś z tych koczowników chciał ode mnie pieniądze, ale uciekłem.
Na przystanku miałem pytać o Sabah. Sądząc z min pytanych, mogłem równie dobrze pytać o Manhattan. Po jakimś czasie wrzucono mnie w autobus i powiedziano, że to ten. Przysiadł się do mnie jakiś student i przez następne dwadzieścia minut fascynował się moją osobą. Zrobiliśmy sobie wspólnie kilkadziesiąt zdjęć, dotykał mojej głowy, spodni i włosów. Porównywał odcienie skóry. Była to jedna z najbardziej krępujących sytuacji w moim życiu. W końcu wysiedliśmy z autobusu, a Google Maps pokazało jakieś cztery kilometry do miejsca docelowego. Da się przeżyć, nawet z buta, ale szczęśliwie, zakochany we mnie student ogarnął szybko rikszę rowerową. Za 100 taka miała dowieźć mnie do celu. Ruszyliśmy razem, dałem mu numer telefonu do człowieka z CS. Okazało się, że nie miał pieniędzy na koncie i nie może dzwonić, ale rikszarz podzielił się swoim aparatem. Umówiłem się na za dwadzieścia minut przy meczecie i uznałem, że nie jest źle, dość szybko to idzie. Poza tym, że jestem przepocony od stóp do głów, cały czas głaskany, a riksza rowerowa się trzęsie i chyba wkrótce rozpadnie, a kierowca zaraz umrze na zawał.
Mijaliśmy jakiś obłędny slums. Z bocznej uliczki wyszedł facet w przepasce biodrowej. Przyklęknął przy stercie śmieci i zaczął wybierać resztki jedzenia.
- This is commercial district of Dhaka – poinformował mnie student. "Jezu, jeżeli takie jest środowisko biznesu, to jak tu wygląda bieda?" - myślałem patrząc na kolejne sterty śmieci i dzieci w nich grzebiące.
Panował przerażający smród, podziękowałem niebiosom, że palę, bo dzięki temu trochę mniej czułem jak pięknie gnije stolica. Wiele budynków było w stanie między egzystencją a upadkiem: wystawały pręty zbrojeniowe, leżał gruz. Chwilami trudno było stwierdzić, czy budują, czy demolują. W pewnym momencie mój student się pożegnał, zrobił ze mną kolejne zdjęcie, i wysiadł, a ja kontynuowałem podróż już sam. Gdy byliśmy kilkaset metrów od celu, wpakowaliśmy się w gigantyczny korek. Ale taki, że nie dało się ruszyć w żadną stronę. Smród był przerażający. Już wcześniej czułem, że daje śmieciami, błotem, spalinami i moczem, ale dopiero, gdy się zatrzymaliśmy, mogłem na całego wchłonąć tę gamę zapachów. Po kilku minutach stania w miejscu dałem rikszarzowi pieniądze, odmówiłem dania ich więcej i poszedłem na piechotę. Iść też się za bardzo nie dało, ale z racji pewnej unikatowości turystów, przepuszczali mnie bardziej niż swoich. Stanąłem pod umówionym meczetem, odganiałem się od rikszarzy, odpowiadałem na setki hello i where are you from?, mając nadzieję, że mój człowiek się wkrótce zjawi. Byłem w centrum starego miasta i nie bardzo miałem plan B, nie widziałem żadnego hotelu (hosteli, w naszym rozumieniu tego słowa, Bangladeszu nie ma), było święto narodowe, co nieco wyjaśniało korki, a jego nie było, chociaż to ja się chwilę spóźniłem.
Jeszcze zanim dotarłem na przystanek, mogłem stwierdzić, że turystyka campingowa jest bardzo popularna. Jak inaczej wyjaśnić namioty pełne ludzi przy lotnisku? Oczywiście ktoś z tych koczowników chciał ode mnie pieniądze, ale uciekłem.
Na przystanku miałem pytać o Sabah. Sądząc z min pytanych, mogłem równie dobrze pytać o Manhattan. Po jakimś czasie wrzucono mnie w autobus i powiedziano, że to ten. Przysiadł się do mnie jakiś student i przez następne dwadzieścia minut fascynował się moją osobą. Zrobiliśmy sobie wspólnie kilkadziesiąt zdjęć, dotykał mojej głowy, spodni i włosów. Porównywał odcienie skóry. Była to jedna z najbardziej krępujących sytuacji w moim życiu. W końcu wysiedliśmy z autobusu, a Google Maps pokazało jakieś cztery kilometry do miejsca docelowego. Da się przeżyć, nawet z buta, ale szczęśliwie, zakochany we mnie student ogarnął szybko rikszę rowerową. Za 100 taka miała dowieźć mnie do celu. Ruszyliśmy razem, dałem mu numer telefonu do człowieka z CS. Okazało się, że nie miał pieniędzy na koncie i nie może dzwonić, ale rikszarz podzielił się swoim aparatem. Umówiłem się na za dwadzieścia minut przy meczecie i uznałem, że nie jest źle, dość szybko to idzie. Poza tym, że jestem przepocony od stóp do głów, cały czas głaskany, a riksza rowerowa się trzęsie i chyba wkrótce rozpadnie, a kierowca zaraz umrze na zawał.
Mijaliśmy jakiś obłędny slums. Z bocznej uliczki wyszedł facet w przepasce biodrowej. Przyklęknął przy stercie śmieci i zaczął wybierać resztki jedzenia.
- This is commercial district of Dhaka – poinformował mnie student. "Jezu, jeżeli takie jest środowisko biznesu, to jak tu wygląda bieda?" - myślałem patrząc na kolejne sterty śmieci i dzieci w nich grzebiące.
Panował przerażający smród, podziękowałem niebiosom, że palę, bo dzięki temu trochę mniej czułem jak pięknie gnije stolica. Wiele budynków było w stanie między egzystencją a upadkiem: wystawały pręty zbrojeniowe, leżał gruz. Chwilami trudno było stwierdzić, czy budują, czy demolują. W pewnym momencie mój student się pożegnał, zrobił ze mną kolejne zdjęcie, i wysiadł, a ja kontynuowałem podróż już sam. Gdy byliśmy kilkaset metrów od celu, wpakowaliśmy się w gigantyczny korek. Ale taki, że nie dało się ruszyć w żadną stronę. Smród był przerażający. Już wcześniej czułem, że daje śmieciami, błotem, spalinami i moczem, ale dopiero, gdy się zatrzymaliśmy, mogłem na całego wchłonąć tę gamę zapachów. Po kilku minutach stania w miejscu dałem rikszarzowi pieniądze, odmówiłem dania ich więcej i poszedłem na piechotę. Iść też się za bardzo nie dało, ale z racji pewnej unikatowości turystów, przepuszczali mnie bardziej niż swoich. Stanąłem pod umówionym meczetem, odganiałem się od rikszarzy, odpowiadałem na setki hello i where are you from?, mając nadzieję, że mój człowiek się wkrótce zjawi. Byłem w centrum starego miasta i nie bardzo miałem plan B, nie widziałem żadnego hotelu (hosteli, w naszym rozumieniu tego słowa, Bangladeszu nie ma), było święto narodowe, co nieco wyjaśniało korki, a jego nie było, chociaż to ja się chwilę spóźniłem.
Po jakichś dziesięciu minutach przybył i wybawił mnie. W drodze do swojej siedziby wyjaśnił mi, że obecnie wynajmuje pokoje także na AirBnB i ma dwójkę Chińczyków, więc musi mnie położyć w magazynie. Jest bardzo blisko i łatwo trafić. Tak, rzeczywiście, w lewo wzdłuż rynsztoka, obok ludzi się w nim myjących, przez ulicę, znowu w lewo, zastukać do drzwi, przychodzi cieć z kluczem, otwiera dwie kolejne pary drzwi, potem przez skład odpadów produkcyjnych, ostatnie drzwi otworzę własnym kluczem, i już jest się w pokoju bez okien.
Chciałbym mieć zdjęcie wyrazu mej twarzy, gdy tam weszliśmy. Po prostu nie mam pojęcia, jak musiałem wyglądać. Że byłem przerażony to mało powiedziane. Magazyn był zawalony losowymi odpadami, jakieś kawałki plastiku, literki do Scrabble (same S!), trochę ciuchów, rozpadające się meble, a przede wszystkim wory pełne chyba ubrań. Z drugiej strony, jak mają gdzieś zabić, to pewnie zabiją w Montrealu, a nie w Dhace.
Zostawiłem rzeczy i poszedłem z moim gospodarzem nacieszyć się wieczorem w ten świąteczny dzień. Był 17 sierpnia, przedłużony weekend związany z dniem żałoby narodowej –15 sierpnia 1975 roku zamordowano Rahmana, ojca niepodległości kraju. Spomostowało się to z weekendem, więc kraj miał wolne. Nastroju żałobnego nie było, świąteczny owszem. Imdy wziął Chińczyków, szofera i poszliśmy na dach do jakiegoś znajomego, żeby patrzeć na zachód słońca nad fortem Lalbagh, czyli nad jedną z głównych atrakcji stolicy i kraju. Szczęśliwie pojawiło się jedzenie przypadkowo wegetariańskie i wielka, zimna cola. Siedzieliśmy tak z pół godziny, patrzyli na korki wokół atrakcji, tysiące ludzi wchodzących i wychodzących z parku przy forcie. Chińczycy męczyli go o jakieś możliwości biznesowe, ale ponieważ nie znali ani słowa po angielsku, musieli korzystać z translatora. Przyznam, że byłem pod wrażeniem jakości przekładu, dało się komunikować w czasie niemal rzeczywistym. Gdy nie rozmawialiśmy o ich możliwościach rozkręcenia biznesu, rozmawialiśmy o tym, jak przerobić ten budynek na hostel. To wydawało się do zrobienia, ale problem polega na tym, że dobrze by było mieć jakichś turystów, żeby coś zarabiać. Obecnie koncepcja hostelu w Bangladeszu nieco odbiega od europejskiej, są one zawsze rozdzielnopłciowe i zazwyczaj mieszkają w nich studenci, ewentualnie migrujący pracownicy. Imdy, mój gospodarz, dużo dość podróżował i chciał stworzyć coś na modłę zachodnią. Ba, gwarantuję, że mieszkaliby u niego wszyscy turyści przybywający do Dhaki. Pytanie, ile by to było osób.
Chciałbym mieć zdjęcie wyrazu mej twarzy, gdy tam weszliśmy. Po prostu nie mam pojęcia, jak musiałem wyglądać. Że byłem przerażony to mało powiedziane. Magazyn był zawalony losowymi odpadami, jakieś kawałki plastiku, literki do Scrabble (same S!), trochę ciuchów, rozpadające się meble, a przede wszystkim wory pełne chyba ubrań. Z drugiej strony, jak mają gdzieś zabić, to pewnie zabiją w Montrealu, a nie w Dhace.
Zostawiłem rzeczy i poszedłem z moim gospodarzem nacieszyć się wieczorem w ten świąteczny dzień. Był 17 sierpnia, przedłużony weekend związany z dniem żałoby narodowej –15 sierpnia 1975 roku zamordowano Rahmana, ojca niepodległości kraju. Spomostowało się to z weekendem, więc kraj miał wolne. Nastroju żałobnego nie było, świąteczny owszem. Imdy wziął Chińczyków, szofera i poszliśmy na dach do jakiegoś znajomego, żeby patrzeć na zachód słońca nad fortem Lalbagh, czyli nad jedną z głównych atrakcji stolicy i kraju. Szczęśliwie pojawiło się jedzenie przypadkowo wegetariańskie i wielka, zimna cola. Siedzieliśmy tak z pół godziny, patrzyli na korki wokół atrakcji, tysiące ludzi wchodzących i wychodzących z parku przy forcie. Chińczycy męczyli go o jakieś możliwości biznesowe, ale ponieważ nie znali ani słowa po angielsku, musieli korzystać z translatora. Przyznam, że byłem pod wrażeniem jakości przekładu, dało się komunikować w czasie niemal rzeczywistym. Gdy nie rozmawialiśmy o ich możliwościach rozkręcenia biznesu, rozmawialiśmy o tym, jak przerobić ten budynek na hostel. To wydawało się do zrobienia, ale problem polega na tym, że dobrze by było mieć jakichś turystów, żeby coś zarabiać. Obecnie koncepcja hostelu w Bangladeszu nieco odbiega od europejskiej, są one zawsze rozdzielnopłciowe i zazwyczaj mieszkają w nich studenci, ewentualnie migrujący pracownicy. Imdy, mój gospodarz, dużo dość podróżował i chciał stworzyć coś na modłę zachodnią. Ba, gwarantuję, że mieszkaliby u niego wszyscy turyści przybywający do Dhaki. Pytanie, ile by to było osób.
Zachodziło słońce, a ze mnie powoli zaczynał schodzić stres związany z lotem, wizą, dostawaniem się do miasta, znalezieniem chłopa… Muezin śpiewał, a w ostatnich promieniach słońca fort wyglądał całkiem korzystnie. Siedzenie na wysokości jakichś czterech pięter sprawiało, że cuchnęło nieco mniej niż na poziomie ulicy. Nagle zaczęło mi się wydawać, że może jednak coś w tym Bangladeszu jest i że dobrze zrobiłem, że odważyłem się tam przyjechać.