Kończąc przygodę z Khulną stanąłem przed dylematem: co dalej? Zwiedzanie szło mi nieco szybciej niż planowałem, trochę dlatego, że nie było czego zwiedzać, a trochę dlatego, że krajowcy mi dużo pomagali. Po tej stronie Bangladeszu miałem Rajshahi, które słynie z wiekowych meczetów. Czytanie o tym nieco mnie przerażało, wszystkie ruiny rozrzucone są po dość dużym terenie. Przegląd zdjęć pozwalał wyrobić sobie zdanie, że Angkor Wat to nie jest. Skoro Bagerhat to najlepszy meczet kraju, to trochę bałem się tego, jak wyglądają te gorsze. Dochodziły też problemy logistyczne, bo Bangladesz ma pomysł na transport znany z czasów Związku Radzieckiego, czyli system koła rowerowego z Moskwą/Dhaką w centrum i szprychami rozchodzącymi się do miast. W efekcie prawie zawsze musisz jechać przez Dhakę, chociaż nie ma to wielkiego sensu logistycznego, jednak jest to jedyna opcja. Próbowałem obadać loty, ale Khulna nie ma lotniska, najbliższe oddalone jest o jakieś 50 kilometrów. Na rynku lokalnym low costów nie ma, loty kosztują 200-400 PLN. Podobnie jak przy transporcie szosowym, leci się najpierw do Dhaki, a potem przesiada. Nie wychodzi to jakoś cudownie czasowo. Kombinacja raczej średnich atrakcji i wyzwania logistyczne sprawiły, że Rajshahi odpadło.
Moim drugim typem był Sylhet, region słynący z plantacji herbaty. Niestety, nie udało mi się znaleźć na Couchsurfing nikogo, kto by mnie przyjął, a gdy czytałem o tym, ile wysiłku wymaga zorganizowanie wyprawy na plantację, poddałem się. Do tego Imdy ostrzegał mnie, że ilekroć bywał w Sylhecie, to potem miał kłopoty, żeby się wydostać, bo z jakiegoś powodu jeździ tam mało autobusów. Akurat sierpień to dość dobry czas na zwiedzanie plantacji herbaty, bo wszystko kwitnie, do tego Sylhet jest trochę chłodniejszy od reszty kraju, więc długo się zastanawiałem. Widząc jednak, jak działa transport i ile czasu wszystko zajmuje, poddałem się.
Ostatecznie wygrała droga w stronę relaksu, czyli Cox’s Bazar, największego kurortu kraju. Lotniczo: patrz wyżej. Łódkami: kombinacja kilkunastu połączeń i zabawa na jakieś dwa dni, bo oczywiście nic nie jest ze sobą zintegrowane. Szosowo: nie ma bezpośrednich połączeń, ale wspólnymi siłami znaleźliśmy pana w agencji, który za 1100 taka wypisał mi bilet na autobus do Chittagong. Tam miałem sobie złapać połączenie do Cox’s Bazar. Cała trasa ma 533 kilometry i Google Maps wylicza ją na 14 godzin i 26 minut, czyli średnia prędkość to jakieś 40 km/h. Lepiej niż Nepal, ale troszkę gorzej niż Niemcy.
Autobus, którym obdarzył mnie los, był całkiem wygodny i czysty. Na początku było pusto, ale w ciągu dwóch godzin pan nazbierał ludzi pod sam sufit. W pewnym momencie na pokładzie było trzech bileterów, co powodowało chaos totalny, bo zaczęli zmieniać ludziom numery siedzeń, w efekcie co chwilę chcieli, żeby ktoś się przesiadł, więc taki szczęśliwiec szedł, żeby odkryć, że ktoś już tam siedzi, więc zaczynało się avanti. Jeden bileter mówił jedno, drugi drugie... Jechaliśmy całkiem szybko, więc miałem nadzieję, że może następnego poranka będzie mi dane wyłożyć się na plaży. O jak bardzo się myliłem!
Ostatecznie wygrała droga w stronę relaksu, czyli Cox’s Bazar, największego kurortu kraju. Lotniczo: patrz wyżej. Łódkami: kombinacja kilkunastu połączeń i zabawa na jakieś dwa dni, bo oczywiście nic nie jest ze sobą zintegrowane. Szosowo: nie ma bezpośrednich połączeń, ale wspólnymi siłami znaleźliśmy pana w agencji, który za 1100 taka wypisał mi bilet na autobus do Chittagong. Tam miałem sobie złapać połączenie do Cox’s Bazar. Cała trasa ma 533 kilometry i Google Maps wylicza ją na 14 godzin i 26 minut, czyli średnia prędkość to jakieś 40 km/h. Lepiej niż Nepal, ale troszkę gorzej niż Niemcy.
Autobus, którym obdarzył mnie los, był całkiem wygodny i czysty. Na początku było pusto, ale w ciągu dwóch godzin pan nazbierał ludzi pod sam sufit. W pewnym momencie na pokładzie było trzech bileterów, co powodowało chaos totalny, bo zaczęli zmieniać ludziom numery siedzeń, w efekcie co chwilę chcieli, żeby ktoś się przesiadł, więc taki szczęśliwiec szedł, żeby odkryć, że ktoś już tam siedzi, więc zaczynało się avanti. Jeden bileter mówił jedno, drugi drugie... Jechaliśmy całkiem szybko, więc miałem nadzieję, że może następnego poranka będzie mi dane wyłożyć się na plaży. O jak bardzo się myliłem!
Miałem nawet trochę szczęścia, bo tylko parę osób pytało mnie o religię i kraj pochodzenia. Mniej szczęścia ze starszym panem, który siedział przede mną i spuszczał mi na chama fotel na nogi. Próbowałem mu wyjaśnić, że nie może się całkiem rozłożyć, bo ja wtedy mam taki ścisk nóg, że idzie oszaleć, ale on pozostawał niewzruszony. W końcu ja się też tak rozłożyłem na kolana dziewczyny za mną, jej chłopak zaczął mi robić avanti w niezłym angielskim, więc powiedziałem, że jak przekona pana przede mną, żeby ten się złożył, to ja się też złożę. Coś mu powiedział, pan podciągnął, ja też i w ten sposób nie odniosłem trwałych uszkodzeń na ciele.
Koło godziny 22 dojechaliśmy do przeprawy promowej. Kolejka była ogromna, lekko licząc ze 30 autobusów, a może i więcej. Byłem nadal głodny, ale jak zobaczyłem jedzenie, to stwierdziłem, że na chipsach i wafelkach też da się żyć. Wszystko wyglądało kiepsko, jadło się rękami, a dodatki były mięsne. Uznałem, że lepiej się przegłodzić niż womitować po jedzeniu przygotowanym w średnio sterylnych warunkach.
- Our politics is misconduct – powiedział mi pan, który zainteresował się moją osobą.
- Polska też, chociaż trochę innego rodzaju – odparłem. Nie zrozumiał, o co mi chodzi. Dla wielu Banglijczyków każdy inny kraj na świecie jest lepszy od ichniego, no może poza Nigerią czy Koreą Północną. Europa to dla nich cudowna kraina, w której wszyscy są młodzi, piękni i – oczywiście! – bogaci.
Koło godziny 22 dojechaliśmy do przeprawy promowej. Kolejka była ogromna, lekko licząc ze 30 autobusów, a może i więcej. Byłem nadal głodny, ale jak zobaczyłem jedzenie, to stwierdziłem, że na chipsach i wafelkach też da się żyć. Wszystko wyglądało kiepsko, jadło się rękami, a dodatki były mięsne. Uznałem, że lepiej się przegłodzić niż womitować po jedzeniu przygotowanym w średnio sterylnych warunkach.
- Our politics is misconduct – powiedział mi pan, który zainteresował się moją osobą.
- Polska też, chociaż trochę innego rodzaju – odparłem. Nie zrozumiał, o co mi chodzi. Dla wielu Banglijczyków każdy inny kraj na świecie jest lepszy od ichniego, no może poza Nigerią czy Koreą Północną. Europa to dla nich cudowna kraina, w której wszyscy są młodzi, piękni i – oczywiście! – bogaci.
Gdyby więcej ludzi obejrzało ten film, mogliby mieć trochę inne spojrzenie na Europę Wschodnią.
Inny pytał mnie ile mam żon. Powiedział, że jedna to słabo, że on ma cztery. Niestety, wszystkie są bezpłodne i żadna nie dała mu póki co potomka, ale stara się jak może. Zastanawiałem się, czy nie sprzedać mu informacji, kto jest w tych relacjach bezpłodny, ale pewnie by się obraził i uznał mnie za chamskiego głupka.
Urzekła mnie kwestia wypowiedziana przez jakiegoś pracownika dworca, który chciał – niespodzianka! – datku ode mnie: "For you little money no problem". Śliczne, po prostu śliczne!
Po jakichś dwóch godzinach łażenia w kółko po błocie i przesunięciu się mego autobusu może o kilkanaście metrów, miałem serdecznie dosyć. Byliśmy gdzieś w połowie drogi do Dhaki. Miałem nadzieję, że unikniemy stolicy, bo to oznaczało przynajmniej godzinę w plecy, a do tego 120 kilometrów dalej, ale niestety, autobus nie odpuszczał stolicy. Plusem faktu, że pojazd stał w miejscu, było to, że od biedy dało się trochę pospać. Koło czwartej przyszła nasza kolej na prom, a koło 7 rano byliśmy w Dhace. Trochę osób wysiadło, jakimś cudem nie wpakowaliśmy się w korki i ruszyli do Chittagong. Podczas jakiegoś postoju w restauracji hotelowej zmusiłem się do zjedzenia hamburgera. Był lepszy od pizzy z kurczakiem. Będąc zmęczonym do i poza ludzkie granice, zacząłem testować lokalną ofertę energetyków. Są tanie, są wszędzie i jest ich dużo. Udają Red Bulla, ale smakują bardziej jak Tiger czy Black. Zdrowe na pewno nie są, ale w jakiejś czternastej godzinie jazdy mało mnie to interesowało.
Droga z Dhaki do Chittagong ma opinię najgorszej w kraju, jest tam też najwięcej wypadków. Lonely Planet sugeruje samolot, a w razie zdecydowania się na autobus, koniecznie połączenie dzienne, bo wtedy jest trochę lepiej niż w nocy. Wiele ciężarówek ma zepsute światła, oczywiście jeżdżą jak porąbani, z prędkościami właściwymi Le Mans. Autobus ma dość solidną siłę przebicia, ale ciężarówka też, więc starałem się zatopić w lekturze i nie myśleć za wiele o tym, jak ciekawe manewry wykonuje mój kierowca. Trasa wiedzie przez tętniące życiem miasteczka i wioski. Koło 12 wjechaliśmy w rowerzystę, który wyjechał z podporządkowanej. Miał szczęście, bo autobus zahamował i wjechał w niego z prędkością może 20 kilometrów na godzinę, a że zaczął skręcać, to tylko mu wygięło koło. Pan kierowca i jego pomocnik dość długo krzyczeli i raczej nie były to okrzyki radości. Zatrzymała nas też policja, bo lecieliśmy dobre 80 km/h w miejscu, gdzie było 50 km/h. Przeciętny kierowca z Bangladeszu straciłby prawo jazdy w Europie przed przejechaniem dziesięciu kilometrów. Właściwie trudno stwierdzić, czy są jakiekolwiek przepisy, wszyscy pchają się na chama i wygrywa najsilniejszy. Pan kierowca przez pomocnika podał jakieś taka i po kilkunastu sekundach pojechaliśmy dalej. Opowieści o korupcji kraju nie były przesadzone. Niestety, te o prędkości podróży też nie, tempo jazdy było rwane, dwie minuty z 80km/h, cztery 20km/h.
Gdy koło 14 wysiadłem w Chittagong, poważnie myślałem o przespaniu się jednej nocy w tym mieście. Wiedziałem, że do Cox’s Bazar mam jakieś cztery godziny jazdy – w końcu to niecałe 150 kilometrów. Gdybym widział jakiś hotel, to bym sobie usiadł, ale wysadzono nas przy ulicy, nie na dworcu. Po kilku minutach udało mi się ustalić, że autobusy do Cox’s Bazar jeżdżą nie stąd, tylko muszę jechać rikszą. Targi, pomoc lokalnych i pojechałem do agencji biletowej. Szczęśliwie autobus miał być za 45 minut, a agencja miała własną poczekalnię, z toaletą, ale bez wifi. Poszedłem drzwi obok i poprosiłem o hasło do wifi, trochę nie wierząc, że coś uzyskam. Nawet mi je napisali na kartce. Internet był mi potrzebny, żeby napisać kolejnemu człowiekowi z CS, że przybywam i że będę jakoś po 19 - inshallah.
Gdy koło 14 wysiadłem w Chittagong, poważnie myślałem o przespaniu się jednej nocy w tym mieście. Wiedziałem, że do Cox’s Bazar mam jakieś cztery godziny jazdy – w końcu to niecałe 150 kilometrów. Gdybym widział jakiś hotel, to bym sobie usiadł, ale wysadzono nas przy ulicy, nie na dworcu. Po kilku minutach udało mi się ustalić, że autobusy do Cox’s Bazar jeżdżą nie stąd, tylko muszę jechać rikszą. Targi, pomoc lokalnych i pojechałem do agencji biletowej. Szczęśliwie autobus miał być za 45 minut, a agencja miała własną poczekalnię, z toaletą, ale bez wifi. Poszedłem drzwi obok i poprosiłem o hasło do wifi, trochę nie wierząc, że coś uzyskam. Nawet mi je napisali na kartce. Internet był mi potrzebny, żeby napisać kolejnemu człowiekowi z CS, że przybywam i że będę jakoś po 19 - inshallah.
To były długie cztery godziny. Byłem brudny, zmęczony i głodny. Przyjechaliśmy po zmroku, znowu wysadzono mnie przy drodze. Jakimś cudem pobliski hotel miał otwarte wifi (akurat pod tym względem Bangladesz jest całkiem w porządku i praktycznie każda restauracja średniej klasy ma sieć) i po kilkunastu minutach przyjechał po mnie Faisal. Jeszcze tylko przejazd na motorze – głupio będzie zginąć na motorze w urodziny matki, pomyślałem sobie, gdy łamaliśmy kolejne przepisy ruchu i lecieli szybko do jego domu. Pocałowałem tam prysznic, czystą toaletę i uprosiłem o pójście do restauracji. Powiedział mi, że jada dopiero koło 22, więc czy możemy poczekać. Jasne.
Faisal był w mej kategorii wiekowej, mówił idealnie po angielsku i wiedział „wszystko” o Bangladeszu, a zwłaszcza o swoim regionie. Był aktywny politycznie, był też deweloperem, miał liczne przygody z sądami. Za kilka dni miał mieć rozprawę: na jego ziemię wprowadzili się ludzie i nie chcieli odejść, więc musiał mieć nakaz eksmisji. Sprawa trwała od kilku lat. Nie denerwował się przesadnie, był bardzo świadom tego jak działa jego kraj. Kartę sim załatwił mi w 30 sekund. Nielegalnie, ale w końcu miałem, za 200 taka dostałem nawet 10 giga internetu. Faisala znali wszyscy i witali jak półboga. W lokalu nie chcieli od niego pieniędzy, więc ja ubłagałem właściciela, żeby wziął taka ode mnie. Restauracja była świetna, za dwie osoby zapłaciliśmy grosze, chyba jakieś 90 taka. Byłem w szoku i pytałem go, czy to prawdziwe ceny. Tak, najbardziej lokalne miejsca oferują jedzenie po tyle. Chodziłem tam potem jeszcze kilka razy i zawsze płaciłem grosze, w stylu 40-50 taka. Oczywiście pamiętali mnie i dawali wegetariańskie jedzenie, więc dopóki mogłem, jadłem ryż z warzywami, chociaż po trzech dniach miałem dosyć i zdradziłem mego dobrodzieja. Pogadaliśmy do jakiejś północy. Zasypiałem będąc najszczęśliwszą osobą w Bangladeszu – w końcu mogłem się położyć, byłem czysty, nie byłem w autobusie i byłem najedzony.
Następny dzień powitał mnie deszczem, co w miejscowości plażowej jest bardzo złą wiadomością. Dopiero po 13 mogłem wyjść i pójść nad morze. Po drodze zatrzymał mnie pan w stroju sugerującym święty obłęd. Szedłem akurat przez mostek i gdy powiedział 10 taka, to myślałem, że to opłata za przejście przez jego teren. Postanowiłem oszczędzić sobie avanti i dałem mu tę kwotę. Facet rzucił mi się w objęcia, dziękował, przytulał ze dwie minuty i powtarzał podziękowania. Obłęd. Dobrze, że nie dałem 20.
Plaża to duma kraju, miejsce, do którego kto tylko może wali na wakacje. Ma ponad 150 kilometrów, co czyni ją najdłuższą nieprzerwaną plażą na świecie – powie nam o tym niemal każdy obywatel. Przeszedłem sobie ze dwa kilometry. Było dość pusto, chociaż też znowu nie samotnie. Kobiety siedzą w długich ciuchach, mężczyźni w krótszych, a niektórzy pozwalają sobie nawet na zdjęcie koszulek. Dominowali lokalni. Pływanie jest mało popularne, siedzenie i rozmawianie bardziej. Miałem nadzieję na jakichś obcokrajowców, żeby zostawić z nimi rzeczy i pójść popływać, ale oczywiście, nawet w najbardziej turystycznej miejscowości kraju nie było nikogo poza lokalnymi. W końcu odważyłem się zostawić plecak z paniami i wejść do wody. Było idealnie, jakimś cudem w morzu nie ma śmieci, na plaży też jest dość dobrze. Krajowcy są nieco mniej absorbujący niż w większych miastach.
Faisal był w mej kategorii wiekowej, mówił idealnie po angielsku i wiedział „wszystko” o Bangladeszu, a zwłaszcza o swoim regionie. Był aktywny politycznie, był też deweloperem, miał liczne przygody z sądami. Za kilka dni miał mieć rozprawę: na jego ziemię wprowadzili się ludzie i nie chcieli odejść, więc musiał mieć nakaz eksmisji. Sprawa trwała od kilku lat. Nie denerwował się przesadnie, był bardzo świadom tego jak działa jego kraj. Kartę sim załatwił mi w 30 sekund. Nielegalnie, ale w końcu miałem, za 200 taka dostałem nawet 10 giga internetu. Faisala znali wszyscy i witali jak półboga. W lokalu nie chcieli od niego pieniędzy, więc ja ubłagałem właściciela, żeby wziął taka ode mnie. Restauracja była świetna, za dwie osoby zapłaciliśmy grosze, chyba jakieś 90 taka. Byłem w szoku i pytałem go, czy to prawdziwe ceny. Tak, najbardziej lokalne miejsca oferują jedzenie po tyle. Chodziłem tam potem jeszcze kilka razy i zawsze płaciłem grosze, w stylu 40-50 taka. Oczywiście pamiętali mnie i dawali wegetariańskie jedzenie, więc dopóki mogłem, jadłem ryż z warzywami, chociaż po trzech dniach miałem dosyć i zdradziłem mego dobrodzieja. Pogadaliśmy do jakiejś północy. Zasypiałem będąc najszczęśliwszą osobą w Bangladeszu – w końcu mogłem się położyć, byłem czysty, nie byłem w autobusie i byłem najedzony.
Następny dzień powitał mnie deszczem, co w miejscowości plażowej jest bardzo złą wiadomością. Dopiero po 13 mogłem wyjść i pójść nad morze. Po drodze zatrzymał mnie pan w stroju sugerującym święty obłęd. Szedłem akurat przez mostek i gdy powiedział 10 taka, to myślałem, że to opłata za przejście przez jego teren. Postanowiłem oszczędzić sobie avanti i dałem mu tę kwotę. Facet rzucił mi się w objęcia, dziękował, przytulał ze dwie minuty i powtarzał podziękowania. Obłęd. Dobrze, że nie dałem 20.
Plaża to duma kraju, miejsce, do którego kto tylko może wali na wakacje. Ma ponad 150 kilometrów, co czyni ją najdłuższą nieprzerwaną plażą na świecie – powie nam o tym niemal każdy obywatel. Przeszedłem sobie ze dwa kilometry. Było dość pusto, chociaż też znowu nie samotnie. Kobiety siedzą w długich ciuchach, mężczyźni w krótszych, a niektórzy pozwalają sobie nawet na zdjęcie koszulek. Dominowali lokalni. Pływanie jest mało popularne, siedzenie i rozmawianie bardziej. Miałem nadzieję na jakichś obcokrajowców, żeby zostawić z nimi rzeczy i pójść popływać, ale oczywiście, nawet w najbardziej turystycznej miejscowości kraju nie było nikogo poza lokalnymi. W końcu odważyłem się zostawić plecak z paniami i wejść do wody. Było idealnie, jakimś cudem w morzu nie ma śmieci, na plaży też jest dość dobrze. Krajowcy są nieco mniej absorbujący niż w większych miastach.
Następne kilka dni wyglądało mniej więcej tak samo: wstawałem rano, przez jedną z restauracji szedłem na plażę i do zmroku się relaksowałem czytając, pływając, a co jakiś czas rozmawiając na najbardziej absurdalne tematy. Po trzech nocach podziękowałem Faisalowi za gościnę, bo musiał jechać do Dhaki. Przeniosłem się do hotelu Asia i dość szybko zatęskniłem za poprzednim miejscem pobytu. Zamiast 10 minut do plaży miałem jakieś 40, do tego po umiarkowanie szałowej okolicy. Cox’s Bazar jest – niespodzianka! – zatłoczony, brudny, chaotyczny. Śmieci, mocz, smog, hałas. Mój pokój hotelowy wyglądał ładnie, ale pościel cuchnęła uryną. Obsługa traktowała klienta jak intruza, a na uwagę, że sieć wifi dla pierwszego piętra nie działa, odpowiedziała mi, że co z tego. Rozrywek wieczornych w Cox’s Bazar też uświadczyć mi się nie udało, są stragany z rzeczami fatalnej jakości, na pewno są urocze burdele i jakieś bardzo drogie hotele z barami, ale poza tym, po zmroku siadałem w pokoju i cieszyłem się, że wynaleziono laptopy, cyfryzację filmów, muzyki i książek.
Najciekawsze były wieczory z moim pierwszym gospodarzem, który pytał mnie o różne miejsca w Europie. Szykował się na wyprawę kiedyś tam, ale mówił, że jak już wyrobi wizę, to chce mieć czas, a obecnie go nie ma, bo – tu następowała długa lista biznesów, którymi się zajmował. Wyglądało na to, że dobrze mu idzie, jedynie nie mógł oddalić się z kraju, bo nie miał komu tego zostawić do doglądania. Poznałem jego kolegę-dziennikarza, który zajmował się problematyką Rohingów. Myślałem, że to będzie jakiś wrażliwy kulturoznawca, ale okazało się, że jest całkiem przeciwnie. Uważał, że dawana im pomoc jest przesadzona, że nikt inny niczego nie dostaje, a są bardziej potrzebujący. Oczywiście Rohingowie nie pracują, choćby dlatego, że legalnie nie mogą. Ich poziomy wykształcenia są żadne lub niskie. Sprawa miała być chwilowa, tymczasem siedzą oni kolejny rok, przybywa ich, nastroje są fatalne, a wyjścia z sytuacji nie ma. Do tego zajmują się przemytem, co jakiś czas dochodzi do morderstw. Pół biedy, jak między nimi, ale bywa, że napadają na ludzi. Tendencja patologii jest wzrostowa. Prawa dziecka i kobiet to absolutny dowcip, gwałty, pedofilia, dantejskie piekło w wydaniu przynajmniej siódmego kręgu. Z perspektywy Bangladeszu, obraz Rohingów jest fatalny i chowanie głowy w piasek przez cały świat nie poprawia sytuacji.
Przyznam, że wywalenie mi tego na blat w jakieś 40 sekund, sprawiło, że trochę zwiędłem. Facet nie brzmiał na nacjonalistycznego wariata, tylko na diagnostyka sytuacji. Nie zrobił mi jakiegoś wielkiego „teraz ci powiem prawdę”, tylko tak sobie powiedział przy papierosie o czym pisze do poniedziałkowego wydania swojej gazety (rozmawialiśmy w sobotni wieczór). Będąc wrażliwym kulturoznawcą mogłem go tylko wprawić w śmiech. Przecież nie mówię w Bengali ani języku Rohingów. Moja suma doświadczeń z uchodźcami wynosi zero, jego pewnie kilkaset godzin. Zapytałem o możliwość odwiedzenia obozów, ale szybciutko mnie zgaszono: zachodnie media piszą o tym, że tam jest źle. Ergo, zachodni ludzie nie są wpuszczani, bo Bangladesz ma dosyć dowiadywania się o tym, że za mało dba o uchódźców. O swoich nie dbają, to co? Mają sobie wypruwać żyły na rzecz Rohingów, których im życie zesłało, bo w Birmie jest chlew?
Gdzieś myślałem sobie o odwiedzeniu parku Teknaf, który jest na granicy obu krajów. Nie mają tygrysów ani krokodyli, pewnie mają dziwki, a do kilku lat temu słynęli z możliwości obserwowania ptactwa. Dziennikarz powiedział mi, że mogę sobie zapomnieć. Park jest zamknięty, bo obecnie są w nim obozy Rohingów i nie ma opcji, że pozwolą zachodniemu pacanowi wpaść, żeby rzucić okiem na tę nędzę, a potem pisać, że Bangladesz chuje i źle traktują uchodźców.
Jeszcze mu nie do końca ufałem, ale potem poszliśmy na plażę i kupili betel. Żułem betel w kilku krajach, ale w Bangladeszu jest absolutnie najgorszy. Pestkę podają zawiniętą w liście i posypaną przyprawami, głównie solą i czymś, co pachnie jak Indie. Dziennikarz jadł ze smakiem, Faisal, że ok, a ja się prawie porzygałem. Spacerowaliśmy po plaży, oni się delektowali, a mną rzucały torsje. Bałem się, że jak się zwymiotuję, to się na mnie obrażą, więc żułem betel, plułem jak najwięcej się dało i gdy po jakichś dwudziestu minutach skończyliśmy, byłem najszczęśliwszym człowiekiem świata. Im dłużej rozmawialiśmy, tym bardziej ceniłem sobie rozmowy z panem dziennikarzem.
Cox’s Bazar może chwalić się dwoma ekranami na plaży. Kosztowały fortunę, postawiła je jakaś firma, żeby się reklamować. Potem przyszedł sztorm i je spłukał do morza. Wyszło dość drogo, ale sponsor się nie zraził. Postawili kolejne ekrany i pokazywali na nich mecze w krykieta. Spotkało się to z wielkim zainteresowaniem lokalnych, ludzie przyszli w tysiącach. Niestety, Bangladesz - tak jak nasze Orły Futbolu w futbolu - zazwyczaj nie wygrywa w krykieta, więc doszło do pewnej kombinacji frustracji i rozczarowania, które to wyraziło się w rzucaniem kamieniami i butelkami w ekrany. W efekcie, rozwalono je w drzazgi. Na sierpień 2019 zrezygnowano z pokazywania wydarzeń sportowych na rzecz widoczków, które mają wpływać kojąco na stan nerwów mieszkańców raju na ziemi. Coś mi mówi, że nieszczęsny sponsor nie zdecyduje się szybko na powrót wydarzeń sportowych do plażowego repertuaru.
Gdzieś myślałem sobie o odwiedzeniu parku Teknaf, który jest na granicy obu krajów. Nie mają tygrysów ani krokodyli, pewnie mają dziwki, a do kilku lat temu słynęli z możliwości obserwowania ptactwa. Dziennikarz powiedział mi, że mogę sobie zapomnieć. Park jest zamknięty, bo obecnie są w nim obozy Rohingów i nie ma opcji, że pozwolą zachodniemu pacanowi wpaść, żeby rzucić okiem na tę nędzę, a potem pisać, że Bangladesz chuje i źle traktują uchodźców.
Jeszcze mu nie do końca ufałem, ale potem poszliśmy na plażę i kupili betel. Żułem betel w kilku krajach, ale w Bangladeszu jest absolutnie najgorszy. Pestkę podają zawiniętą w liście i posypaną przyprawami, głównie solą i czymś, co pachnie jak Indie. Dziennikarz jadł ze smakiem, Faisal, że ok, a ja się prawie porzygałem. Spacerowaliśmy po plaży, oni się delektowali, a mną rzucały torsje. Bałem się, że jak się zwymiotuję, to się na mnie obrażą, więc żułem betel, plułem jak najwięcej się dało i gdy po jakichś dwudziestu minutach skończyliśmy, byłem najszczęśliwszym człowiekiem świata. Im dłużej rozmawialiśmy, tym bardziej ceniłem sobie rozmowy z panem dziennikarzem.
Cox’s Bazar może chwalić się dwoma ekranami na plaży. Kosztowały fortunę, postawiła je jakaś firma, żeby się reklamować. Potem przyszedł sztorm i je spłukał do morza. Wyszło dość drogo, ale sponsor się nie zraził. Postawili kolejne ekrany i pokazywali na nich mecze w krykieta. Spotkało się to z wielkim zainteresowaniem lokalnych, ludzie przyszli w tysiącach. Niestety, Bangladesz - tak jak nasze Orły Futbolu w futbolu - zazwyczaj nie wygrywa w krykieta, więc doszło do pewnej kombinacji frustracji i rozczarowania, które to wyraziło się w rzucaniem kamieniami i butelkami w ekrany. W efekcie, rozwalono je w drzazgi. Na sierpień 2019 zrezygnowano z pokazywania wydarzeń sportowych na rzecz widoczków, które mają wpływać kojąco na stan nerwów mieszkańców raju na ziemi. Coś mi mówi, że nieszczęsny sponsor nie zdecyduje się szybko na powrót wydarzeń sportowych do plażowego repertuaru.
Widząc, że mam do czynienia z człowiekiem tolerancyjnym i zdrowym na umyśle, pozwoliłem sobie popytać o religię.
- To prawda, że żona musi się zgodzić, gdy mąż chce wziąć kolejną?
- Tak. Albo i nie.
- Te rodziny z kilkoma żonami bywają szczęśliwe?
- Nie. Zazwyczaj facet bierze dużo młodszą, a starsza odchodzi na drugi plan. Jeżeli go stać, to potem powtarza ten model.
Do Faisala należało kilka nieruchomości, zatrudniał też wiele osób. Przyszli do niego pewnego poranka pracownicy z informacją, że w nocy ukradziono kabel internetowy. Odcięto, co było na zewnątrz i zabrano. Westchnął i poszedł oglądać nagrania z kamer przemysłowych. Pytam go:
- Kabel do netu pocięty? To raczej się złodziejowi nie przyda.
- Nie, tu często telekomy tak walczą o klientów, że wysyłają pracowników, żeby nocami odcinali konkurencyjne firmy. Liczą, że postanowisz po tym przejść do nich.
- Dobra, ja wiem jaka jest u was policja, ale jak pójdziesz z nagraniem video, gdzie widać kto to kradł, to niczego nie zrobią?
- Niczego. Oni wychodzą z założenia, że skoro im płacą pensję niezależnie od wykonanej pracy, to byłoby głupotą robić cokolwiek. Więc albo musisz zapłacić, albo się nie ruszą. Jasne, jak są morderstwa, to muszą coś robić, ale takie kradzieże, to w życiu.
Po kilku dniach z Faisalem, relokacja do hotelu Asia, była straszna bardziej z powodu tego, że nie miałem z kim pogadać, a nie tego, że waliło uryną. Znaczy się, walenie uryną było straszne, ale gorsza była obłędna nuda. Gdy jednego wieczora poszedłem na pizzę, to nie dość, że zapłaciłem 500 taka, to się prawie porzygałem. Tak, pizza, z kurczakiem, majonezem i kośćmi. Zatęskniłem za ryżem.
- To prawda, że żona musi się zgodzić, gdy mąż chce wziąć kolejną?
- Tak. Albo i nie.
- Te rodziny z kilkoma żonami bywają szczęśliwe?
- Nie. Zazwyczaj facet bierze dużo młodszą, a starsza odchodzi na drugi plan. Jeżeli go stać, to potem powtarza ten model.
Do Faisala należało kilka nieruchomości, zatrudniał też wiele osób. Przyszli do niego pewnego poranka pracownicy z informacją, że w nocy ukradziono kabel internetowy. Odcięto, co było na zewnątrz i zabrano. Westchnął i poszedł oglądać nagrania z kamer przemysłowych. Pytam go:
- Kabel do netu pocięty? To raczej się złodziejowi nie przyda.
- Nie, tu często telekomy tak walczą o klientów, że wysyłają pracowników, żeby nocami odcinali konkurencyjne firmy. Liczą, że postanowisz po tym przejść do nich.
- Dobra, ja wiem jaka jest u was policja, ale jak pójdziesz z nagraniem video, gdzie widać kto to kradł, to niczego nie zrobią?
- Niczego. Oni wychodzą z założenia, że skoro im płacą pensję niezależnie od wykonanej pracy, to byłoby głupotą robić cokolwiek. Więc albo musisz zapłacić, albo się nie ruszą. Jasne, jak są morderstwa, to muszą coś robić, ale takie kradzieże, to w życiu.
Po kilku dniach z Faisalem, relokacja do hotelu Asia, była straszna bardziej z powodu tego, że nie miałem z kim pogadać, a nie tego, że waliło uryną. Znaczy się, walenie uryną było straszne, ale gorsza była obłędna nuda. Gdy jednego wieczora poszedłem na pizzę, to nie dość, że zapłaciłem 500 taka, to się prawie porzygałem. Tak, pizza, z kurczakiem, majonezem i kośćmi. Zatęskniłem za ryżem.
Jedną z największych atrakcji Cox's Bazar są suszone ryby. Sprzedają je w wielu miejscach, oczywiście najwięcej było przy wejściu do mojego hotelu. Oczywiście, że cuchnęło. Miałem ze dwa razy myśli, żeby tego spróbować, ale nie dałem rady. Pamiętam dobrze, gdy w Rosji wpadłem na pomysł desgustacji podobnie przyrządzonego płetwala.
Kiedy siedziałem na plaży jednego dnia, podszedł do mnie facet i w totalnie losowym angielskim zaczął pytać o robienie biznesu. Miał telefon i tłumaczył swoje pytania:
- Ile można w Polsce dostać za delfina?
- Dokładnie nie wiem, ale pewnie ze dwa lata odsiadki – odpowiedziałem. Oczywiście jemu chodziło o sprzedaż mięsa delfina do Polski, pisał mi nawet, że ma kilka odmian.
Inne spotkanie miałem przyjemniejsze, pan powiedział, że pracował kiedyś w Norwegii i był na wycieczce w Polsce. Ucieszył się, że jestem z Krakowa i z nostalgią wspominał wycieczkę do Auschwitz.
- Auschwitz, Auschwitz, train, you know? – I zaczął udawać ciuchcię. Środek miasta, a dorosły facet krzyczy „Auschwitz!” i udaje pociąg. Rzeczywistość zawsze przebije fikcję.
„English talking so hard!” – dowiedziałem się od jednego z kilkudziesięciu interlokutorów.
Rozpocząłem dość długą i ciężką przygodę z plażowymi leżakami. Płaciło się chyba 30 taka za leżak. Niestety, nie do końca zrozumiałem system, więc jak po jakichś dwóch godzinach przyszedł pan, to powiedziałem, że już płaciłem. Pokłóciliśmy się, nie zapłaciłem. Dopiero potem mój człowiek w Cox’s Bazar wyjaśnił, że tak to działa. W następne dni płaciłem już bez szemrania. Spowodowałem też dramat, bo pan od leżaków bardzo chciał mi pomagać. Nie do końca mu ufałem, więc jak szedłem do morza, to dałem moje rzeczy zakochanej parze. Gdy wróciłem, pary nie było, ale pan plażowy wyjaśnił mi, że udaremnił kradzież mego plecaka, bo tu była taka zakochana para, co go sobie chciała wziąć. Ich wyrzucił z plaży, mój dobytek odzyskał i teraz uważa, że powinienem wypłacić mu nagrodę. Głęboko westchnąłem i zastanawiałem się jak mu przekazać, że jest idiotą i że to ja tym ludziom swoje rzeczy dałem. Ostatecznie pobliski sklepik został moim wybawieniem, zostawiałem im rzeczy, szedłem do wody, a potem coś kupowałem. Przez to odkryłem całą sekcję napojów lokalnych. Nie wpadłbym na to, że można robić coś w stylu Fanty, ale z kminkiem. Takiego gnoju nie piłem nigdy wcześniej i mam nadzieję nie pić nigdy więcej. Tyle szczęścia, że butelki mają 250 mililitrów, co oczywiście przyczynia się do zaśmiecenia kraju.
- Ile można w Polsce dostać za delfina?
- Dokładnie nie wiem, ale pewnie ze dwa lata odsiadki – odpowiedziałem. Oczywiście jemu chodziło o sprzedaż mięsa delfina do Polski, pisał mi nawet, że ma kilka odmian.
Inne spotkanie miałem przyjemniejsze, pan powiedział, że pracował kiedyś w Norwegii i był na wycieczce w Polsce. Ucieszył się, że jestem z Krakowa i z nostalgią wspominał wycieczkę do Auschwitz.
- Auschwitz, Auschwitz, train, you know? – I zaczął udawać ciuchcię. Środek miasta, a dorosły facet krzyczy „Auschwitz!” i udaje pociąg. Rzeczywistość zawsze przebije fikcję.
„English talking so hard!” – dowiedziałem się od jednego z kilkudziesięciu interlokutorów.
Rozpocząłem dość długą i ciężką przygodę z plażowymi leżakami. Płaciło się chyba 30 taka za leżak. Niestety, nie do końca zrozumiałem system, więc jak po jakichś dwóch godzinach przyszedł pan, to powiedziałem, że już płaciłem. Pokłóciliśmy się, nie zapłaciłem. Dopiero potem mój człowiek w Cox’s Bazar wyjaśnił, że tak to działa. W następne dni płaciłem już bez szemrania. Spowodowałem też dramat, bo pan od leżaków bardzo chciał mi pomagać. Nie do końca mu ufałem, więc jak szedłem do morza, to dałem moje rzeczy zakochanej parze. Gdy wróciłem, pary nie było, ale pan plażowy wyjaśnił mi, że udaremnił kradzież mego plecaka, bo tu była taka zakochana para, co go sobie chciała wziąć. Ich wyrzucił z plaży, mój dobytek odzyskał i teraz uważa, że powinienem wypłacić mu nagrodę. Głęboko westchnąłem i zastanawiałem się jak mu przekazać, że jest idiotą i że to ja tym ludziom swoje rzeczy dałem. Ostatecznie pobliski sklepik został moim wybawieniem, zostawiałem im rzeczy, szedłem do wody, a potem coś kupowałem. Przez to odkryłem całą sekcję napojów lokalnych. Nie wpadłbym na to, że można robić coś w stylu Fanty, ale z kminkiem. Takiego gnoju nie piłem nigdy wcześniej i mam nadzieję nie pić nigdy więcej. Tyle szczęścia, że butelki mają 250 mililitrów, co oczywiście przyczynia się do zaśmiecenia kraju.
Przez te kilka dni plażowania widziałem dwójkę obcokrajowców. Pracowali z Rohingami, żadni turyści. Niestety, nie udało mi się nic więcej porozmawiać. Bangladesz chyba tak wpływa na ludzi, że przestają się odzywać do innych.
W końcu nadszedł 28 sierpnia. Mój wyrok na Bangladesz powoli się kończył. Musiałem przejechać do Chittagong (po PL: Ćottagram), przeżyć tam niecałe dwa dni, i wylecieć w stronę PL przez Dubaj. Bez szlochów opuściłem Hotel Asia. Zmusiłem pracownika hotelu, żeby mi ogarnął rikszę, w ten sposób była tylko dwa razy droższa od zdrowego rozsądku, a nie cztery. Na dworcu na mnie pokrzyczeli, że nie rozumiem systemu biletowania, potem sprzedali mi jakiś bilet za 275 taka, i pojechałem w stronę Chittagong-Ćottagram. Wiadomo, że cztery godziny. Postanowiłem poczytać. Może są ludzie, którzy mają poziomy Zen, które nie powodują irytacji staniem przez jakieś 30 minut w szczerym, bangladeskim polu, ja do nich nie należę. Coś się rozjebało, więc staliśmy. Paliliśmy pety, lali w pole uprawne, ja się wkurwiałem. Zacząłem mieć dosyć Bangladeszu.
Koło 15 dobiliśmy do Chittagong. Pomyślałem sobie, że za jakieś 48 godzin wyjadę z tego cyrku. Nie przeraziło mnie to, ba, dało mi to jakąś siłę do życia. Wystarczającą do walki o wydostanie się z ulicy. W kilka sekund po opuszczeniu autobusu, miałem na sobie dwójkę natarczywie żebrzących dzieci.
W końcu nadszedł 28 sierpnia. Mój wyrok na Bangladesz powoli się kończył. Musiałem przejechać do Chittagong (po PL: Ćottagram), przeżyć tam niecałe dwa dni, i wylecieć w stronę PL przez Dubaj. Bez szlochów opuściłem Hotel Asia. Zmusiłem pracownika hotelu, żeby mi ogarnął rikszę, w ten sposób była tylko dwa razy droższa od zdrowego rozsądku, a nie cztery. Na dworcu na mnie pokrzyczeli, że nie rozumiem systemu biletowania, potem sprzedali mi jakiś bilet za 275 taka, i pojechałem w stronę Chittagong-Ćottagram. Wiadomo, że cztery godziny. Postanowiłem poczytać. Może są ludzie, którzy mają poziomy Zen, które nie powodują irytacji staniem przez jakieś 30 minut w szczerym, bangladeskim polu, ja do nich nie należę. Coś się rozjebało, więc staliśmy. Paliliśmy pety, lali w pole uprawne, ja się wkurwiałem. Zacząłem mieć dosyć Bangladeszu.
Koło 15 dobiliśmy do Chittagong. Pomyślałem sobie, że za jakieś 48 godzin wyjadę z tego cyrku. Nie przeraziło mnie to, ba, dało mi to jakąś siłę do życia. Wystarczającą do walki o wydostanie się z ulicy. W kilka sekund po opuszczeniu autobusu, miałem na sobie dwójkę natarczywie żebrzących dzieci.