Podróż sentymentalna
Po tym, jak mieszkałem w Gruzji przez jakieś półtora roku, mój poziom adrenaliny związany z przekroczeniem granicy kraju ze stolicą w Tbilisi był niski. Jeżeli ktoś przyjeżdża do Gruzji po raz pierwszy, to z granicy Balakan-Lagodekhi ma dość blisko do Telavi lub Sighnaghi. My znamy oba miejsca dość dobrze, więc zdecydowaliśmy się od razu uderzać na Tyflis. Gdyby nie to, udalibyśmy się do jednego z wyżej wymienionych.
Po Azerbejdżanie Gruzja robi wrażenie dość solidnie rozwiniętego kraju, w którym komunikacja szosowa jest wcale dobrze rozwiązana i zorganizowana. Szczęśliwie już jeden ze stolicznych dworców, Isani-Samgori, nie robi takiego wrażenia. Burdel panował tam monstrualny (w sumie jak zawsze, ale kiedyś wiedziałem jak się w tym orientować), ale na szczęście po szybkim kontakcie z kantorem mieliśmy więcej lari na pobyt w ojczyźnie Józefa Stalina. Z wizytą w kantorze związane było pewne dramatyczne wydarzenie - pozbyliśmy się ostatnich manatów. Lari to też nie jest zła waluta, prawie wygrała jakiś konkurs na najpiękniejsze pieniądze świata, ale jednak: manat to manat. Czuliśmy się jakbyśmy opuszczali własne dziecko, ale prawa rynku okazały się nieubłagane.
W roku 2011 byłem na Tbilisi Film Festival i musiałem ogarnąć jakiś nocleg. Znalazłem dość tani hostel, nazywał się Georgia. Miejsce to wkrótce stało się moją odskocznią od wioskowej rzeczywistości dnia codziennego. W kwietniu 2012 roku właściciel poinformował nas, że otwiera wkrótce drugą filię, hostel Romantik, na obrzeżach luksusowej dzielnicy Vake. Była wielkanoc i hostel Georgia cieszył się pełnym obłożeniem, więc znając nas i wiedząc, że może nam zaufać, właściciel zabrał nas do swojego nowego przybytku. Nocowaliśmy tam zanim w ogóle był oficjalnie otwarty. Wtedy powaliła nas czystość sanitariatów, brak ciepłej wody i ogrom miejsca. Potem jeszcze dobre parę razy nocowaliśmy się tam, ostatni raz pod koniec 2012 roku. Miejsce było najtańsze w całym Tbilisi, a przy tym oferowało jakość w rozsądnej cenie. Było jednak coś jeszcze lepszego: darmowe wino. Poważnie. Płacąc 10 lari, czyli jakieś 20 PLN, dostawało się dostęp do marani (piwniczki) właściciela. A raczej bukłaka. To nie mogło się kalkulować, w dobre wieczory schodziło tam kilkadziesiąt litrów wina. W kilka lat później słyszeliśmy, że hostel cieszył się dofinansowaniem państwowym. Nie wiemy czy to prawda, wiemy, że to był ideał hostelu. Z jednym problemem: zakazem przyjmowania Gruzinów. Podobno dlatego, że państwo chciało, żeby to turyści mieli dobre wspomnienia z Gruzji i zachęcili swoich znajomych do jej odwiedzenia. Ponieważ Gruzini wielkiego wyboru nie mają i są w Gruzji permanentnie, nie było sensu, żeby marnować wino na nich, bo co z tego, że sobie lepiej o kraju pomyślą? Ich znajomi w przeważającej większości też już są w Gruzji, więc nie bardzo można ich zachęcić do odwiedzenia jej. Palenie peta pod kartką GEORGIANS NOT ALLOWED wiało rasizmem na miarę Alabamy 1955 roku, turyści stoczyli wiele rozmów na ten temat, ale ten punkt pobytu nie podlegał negocjacjom i Gruzini mogli co najwyżej odwiedzać gości, a i to nie na za długo.
W kwietniu roku 2017 z hostelu Romantik zostały strzępy. Zamiast naszego znajomego za ladą stała pani, która nie wyglądała na zachwyconą swoją pracą. Byliśmy początkowo jedynymi gośćmi. Nowiutka w 2012 roku lodówka, w 2017 pleśniała. Pralka działała tak, że w sumie trudno to nazwać działaniem. Sanitariaty dramat, właściwie wszystko dramat, antyczny gruziński epos narodowy, kombinacja pawia i brudu, tak w warstwie wizualnej, jak i odorowej. Jedyne co można zapisać na plus, to że palenie wywalili na zewnątrz, ale trudno powiedzieć, żeby to wiele pomogło, chyba lepiej było, gdy wisiała tam wielka chmura dymu. Ponieważ życie nie boi się hiperboli, to żeby podkreślić dramatyczny poziom czystości hostelu, na schodach przed wejściem ktoś zdefekował i wrzucił w to gazetę. Mimo, że Vake to jedna z najbardziej luksusowych dzielnic Tbilisi, okolice tejże noclegowni wyglądały na ciężki slums. Kilkadziesiąt metrów w prawo lub lewo było lepiej, ale budynek, w piwnicy którego mieścił się hostel, emanował atmosferą nędzy, śmieci i po prostu brudu. Całe miejsce było na sprzedaż, ale nie sądzę, że ustawiły się kolejki potencjalnych kupców.
Po Azerbejdżanie Gruzja robi wrażenie dość solidnie rozwiniętego kraju, w którym komunikacja szosowa jest wcale dobrze rozwiązana i zorganizowana. Szczęśliwie już jeden ze stolicznych dworców, Isani-Samgori, nie robi takiego wrażenia. Burdel panował tam monstrualny (w sumie jak zawsze, ale kiedyś wiedziałem jak się w tym orientować), ale na szczęście po szybkim kontakcie z kantorem mieliśmy więcej lari na pobyt w ojczyźnie Józefa Stalina. Z wizytą w kantorze związane było pewne dramatyczne wydarzenie - pozbyliśmy się ostatnich manatów. Lari to też nie jest zła waluta, prawie wygrała jakiś konkurs na najpiękniejsze pieniądze świata, ale jednak: manat to manat. Czuliśmy się jakbyśmy opuszczali własne dziecko, ale prawa rynku okazały się nieubłagane.
W roku 2011 byłem na Tbilisi Film Festival i musiałem ogarnąć jakiś nocleg. Znalazłem dość tani hostel, nazywał się Georgia. Miejsce to wkrótce stało się moją odskocznią od wioskowej rzeczywistości dnia codziennego. W kwietniu 2012 roku właściciel poinformował nas, że otwiera wkrótce drugą filię, hostel Romantik, na obrzeżach luksusowej dzielnicy Vake. Była wielkanoc i hostel Georgia cieszył się pełnym obłożeniem, więc znając nas i wiedząc, że może nam zaufać, właściciel zabrał nas do swojego nowego przybytku. Nocowaliśmy tam zanim w ogóle był oficjalnie otwarty. Wtedy powaliła nas czystość sanitariatów, brak ciepłej wody i ogrom miejsca. Potem jeszcze dobre parę razy nocowaliśmy się tam, ostatni raz pod koniec 2012 roku. Miejsce było najtańsze w całym Tbilisi, a przy tym oferowało jakość w rozsądnej cenie. Było jednak coś jeszcze lepszego: darmowe wino. Poważnie. Płacąc 10 lari, czyli jakieś 20 PLN, dostawało się dostęp do marani (piwniczki) właściciela. A raczej bukłaka. To nie mogło się kalkulować, w dobre wieczory schodziło tam kilkadziesiąt litrów wina. W kilka lat później słyszeliśmy, że hostel cieszył się dofinansowaniem państwowym. Nie wiemy czy to prawda, wiemy, że to był ideał hostelu. Z jednym problemem: zakazem przyjmowania Gruzinów. Podobno dlatego, że państwo chciało, żeby to turyści mieli dobre wspomnienia z Gruzji i zachęcili swoich znajomych do jej odwiedzenia. Ponieważ Gruzini wielkiego wyboru nie mają i są w Gruzji permanentnie, nie było sensu, żeby marnować wino na nich, bo co z tego, że sobie lepiej o kraju pomyślą? Ich znajomi w przeważającej większości też już są w Gruzji, więc nie bardzo można ich zachęcić do odwiedzenia jej. Palenie peta pod kartką GEORGIANS NOT ALLOWED wiało rasizmem na miarę Alabamy 1955 roku, turyści stoczyli wiele rozmów na ten temat, ale ten punkt pobytu nie podlegał negocjacjom i Gruzini mogli co najwyżej odwiedzać gości, a i to nie na za długo.
W kwietniu roku 2017 z hostelu Romantik zostały strzępy. Zamiast naszego znajomego za ladą stała pani, która nie wyglądała na zachwyconą swoją pracą. Byliśmy początkowo jedynymi gośćmi. Nowiutka w 2012 roku lodówka, w 2017 pleśniała. Pralka działała tak, że w sumie trudno to nazwać działaniem. Sanitariaty dramat, właściwie wszystko dramat, antyczny gruziński epos narodowy, kombinacja pawia i brudu, tak w warstwie wizualnej, jak i odorowej. Jedyne co można zapisać na plus, to że palenie wywalili na zewnątrz, ale trudno powiedzieć, żeby to wiele pomogło, chyba lepiej było, gdy wisiała tam wielka chmura dymu. Ponieważ życie nie boi się hiperboli, to żeby podkreślić dramatyczny poziom czystości hostelu, na schodach przed wejściem ktoś zdefekował i wrzucił w to gazetę. Mimo, że Vake to jedna z najbardziej luksusowych dzielnic Tbilisi, okolice tejże noclegowni wyglądały na ciężki slums. Kilkadziesiąt metrów w prawo lub lewo było lepiej, ale budynek, w piwnicy którego mieścił się hostel, emanował atmosferą nędzy, śmieci i po prostu brudu. Całe miejsce było na sprzedaż, ale nie sądzę, że ustawiły się kolejki potencjalnych kupców.
Ruszyliśmy pooglądać znane nam z dawnych lat rewiry. Zmieniło się wiele, można powiedzieć, że na plus: przybyło restauracji, kantorów, miejsc oferujących ekskursje wszelakiego rodzaju i sklepów. Pomiędzy tymi ukłonami w stronę turystyki międzynarodowej dalej znajdują się miejsca typowe dla Tbilisi, czyli ciemne zaułki, nierówne chodniki, pokaźna ilość śmieci.
Jeżeli chodzi o ludzi, przybyło młodzieży, którą spokojnie można określić mianem hipsterskiej i raczej nie ubyło ludności wiekowej, która można określać mianem biednych - jakoś tak dziwnie się składa, że w większości znanych mi miejsc emeryci są biedni. Jak dowiedziałem się już w paru krajach (w tym i w Gruzji), kobieta paląca publicznie to prostytutka. Można powiedzieć, że stolica zaliczyła solidny przyrost kobiet zajmujących się tą profesją odkąd ostatnio tam byłem, bo palą stada dziewcząt, zwłaszcza takich koło dwudziestego roku życia. Widocznie nie uwierzyły tatusiom, braciom i babciom.
Jeżeli chodzi o ludzi, przybyło młodzieży, którą spokojnie można określić mianem hipsterskiej i raczej nie ubyło ludności wiekowej, która można określać mianem biednych - jakoś tak dziwnie się składa, że w większości znanych mi miejsc emeryci są biedni. Jak dowiedziałem się już w paru krajach (w tym i w Gruzji), kobieta paląca publicznie to prostytutka. Można powiedzieć, że stolica zaliczyła solidny przyrost kobiet zajmujących się tą profesją odkąd ostatnio tam byłem, bo palą stada dziewcząt, zwłaszcza takich koło dwudziestego roku życia. Widocznie nie uwierzyły tatusiom, braciom i babciom.
O ile lari nieco się osłabiło, o tyle ceny zamortyzowały to osłabienie z naddatkiem. Z polskiego i rosyjskiego punktu widzenia nie jest drogo, ale nie jest też bajecznie tanio. Z perspektywy lokalnego emeryta lub studenta z wioski jest bardzo drogo. Nie jest drogie lane wino, fajki i czacza, za to knajpiane fancy wina i czacze to poziom już niemal zachodni. Szkoda, bo w 2012 można było wejść do lokalu, zrobić pełnego sułtana i zapłacić za to poniżej 50 PLN. Teraz taki numer też jest możliwy, ale nie w tych ładniejszych restauracjach. Ba, wiele lokali zaczęło wpisywać obowiązkowy napiwek, zazwyczaj na poziomie 7%, co często owocuje tym, że rachunek trzeba zaokrąglić nieco bardziej, oczywiście na korzyść restauracji. Taksiarze stali się upierdliwi niemal jak na Filipinach, jeden z nich nagabywał nas po polsku. Proszę, jak tajlandyzacja Gruzji wpływa na zdolności lingwistyczne kaukaskich autochtonów!
Postanowiliśmy zostać w Tbilisi na jeden dzień, zrobić sobie wspomnień czar i zobaczyć, co się zmieniło, a co nie. Odkąd byliśmy tam ostatni raz, otwarto muzeum poświęcone nielegalnej drukarni prowadzonej przez towarzysza Stalina. Zastanawialiśmy się, czy to nie jakiś błąd. W Gruzji otwarto coś dla najsłynniejszego syna narodu? Raczej zamykają atrakcje z nim związane, a tymczasem muzeum jego działalności rewolucyjnej???
W drodze do tego miejsca zlokalizowałem pomnik bohaterów filmu Mimino. Miło, że są miejsca, gdzie ludziom przychodzi do głowy, że pomnik nie musi upamiętniać strasznego bohaterstwa narodu i tysiąca lat zmagań z jakimś okupantem. Są też miejsca, gdzie takich pomysłów miewają mniej. Jeżeli ktoś podziela me ciepłe uczucia względem dramotokomedii o gruzińskim pilocie, a także o profesorze Khachikyanie, to powinien nieco dokładniej oglądnąć okolice stacji Avlabari.
W drodze do tego miejsca zlokalizowałem pomnik bohaterów filmu Mimino. Miło, że są miejsca, gdzie ludziom przychodzi do głowy, że pomnik nie musi upamiętniać strasznego bohaterstwa narodu i tysiąca lat zmagań z jakimś okupantem. Są też miejsca, gdzie takich pomysłów miewają mniej. Jeżeli ktoś podziela me ciepłe uczucia względem dramotokomedii o gruzińskim pilocie, a także o profesorze Khachikyanie, to powinien nieco dokładniej oglądnąć okolice stacji Avlabari.
Cel wyprawy
Muzeum nielegalnej drukarni i rewolucyjnej działalności towarzysza Stalina mieści się w dawnym Centrum Marksizmu i Leninizmu, które spędziło nieco czasu pod wodą. Jest to nieco na uboczu i znalezienie tej perły Tbilisi nie jest przesadnie łatwe - lokalni nie wiedzą, przewodniki o tym nie piszą, drogowskazów też nie ma, tak więc telefon + Google Maps muszą wystarczyć. Warto jednak się poświęcić, bo doznania są nie z tej ziemi. Miejsce zostało otwarte całkowicie niezależnie przez pana, który jest przewodniczącym Gruzińskiej Partii Komunistycznej. Wyżej wymieniona Partia chce resuscytacji komunizmu w - niespodzianka! - Gruzji. Jak przystało na pasjonata, właściciel sam wszystko wykupił, odremontował, a teraz pokazuje zainteresowanym tematem.
Może kwiecień to nie szczyty sezonu turystycznego, ale coś mi mówi, że i w lipcu kolejki nie będzie. Gdy przyszliśmy, pan akurat oprowadzał Norwega z Ormianką. Walczyli po rosyjsku, ale nie bardzo im to szło, więc z dumą i radością mogłem zostać tłumaczem naszej wycieczki i przybliżać Norwegom (w połowie solidnie farbowanym) koleje życia Stalina i problematykę reinstalowania komunizmu w Gruzji. A tych nie brak. Przede wszystkim, nie ma pieniędzy, co może wynikać z poparcia mieszczącego się w granicach błędu statystycznego. Nie ma struktur, nie ma organizacji, nie ma członków partii, a ci którzy są, nierzadko pamiętają czasy swojego wielkiego rodaka. Dowiedzieliśmy się, że najwięcej datków i zrozumienia płynie z Chin, ale niestety, komendant całej imprezy bardzo słabo mówi po angielsku, Chińczycy nie mówią po rosyjsku, więc po prostu odbiera od nich datki, sztandary i ciepłe słowa, potem robią sobie zdjęcia, ale wielkiej współpracy póki co nie udało się z tego wyrąbać. Słyszeliśmy wielki żal w głosie naszego przewodnika, gdy opowiadał, że gdy Jiang Zheming był u władzy, to obiecał mu datki, a potem skończył się pontyfikat, a datki nie przyszły. Następca poczynił podobnie. Ze słów pana przebijało rozgoryczenie: gdy trzeba było, to oni Chińczykom pomogli zbudować komunizm, a gdy teraz oni potrzebują wsparcia z ich strony, to co? Pierdolić taki interes, my wam zbudowaliśmy komunizm, a wy nam nie chcecie odbudować, teraz wy pławicie się w dobrodziejstwach ustroju socjalistycznego, a u nas kapitaliści podnieśli głowy.
Może kwiecień to nie szczyty sezonu turystycznego, ale coś mi mówi, że i w lipcu kolejki nie będzie. Gdy przyszliśmy, pan akurat oprowadzał Norwega z Ormianką. Walczyli po rosyjsku, ale nie bardzo im to szło, więc z dumą i radością mogłem zostać tłumaczem naszej wycieczki i przybliżać Norwegom (w połowie solidnie farbowanym) koleje życia Stalina i problematykę reinstalowania komunizmu w Gruzji. A tych nie brak. Przede wszystkim, nie ma pieniędzy, co może wynikać z poparcia mieszczącego się w granicach błędu statystycznego. Nie ma struktur, nie ma organizacji, nie ma członków partii, a ci którzy są, nierzadko pamiętają czasy swojego wielkiego rodaka. Dowiedzieliśmy się, że najwięcej datków i zrozumienia płynie z Chin, ale niestety, komendant całej imprezy bardzo słabo mówi po angielsku, Chińczycy nie mówią po rosyjsku, więc po prostu odbiera od nich datki, sztandary i ciepłe słowa, potem robią sobie zdjęcia, ale wielkiej współpracy póki co nie udało się z tego wyrąbać. Słyszeliśmy wielki żal w głosie naszego przewodnika, gdy opowiadał, że gdy Jiang Zheming był u władzy, to obiecał mu datki, a potem skończył się pontyfikat, a datki nie przyszły. Następca poczynił podobnie. Ze słów pana przebijało rozgoryczenie: gdy trzeba było, to oni Chińczykom pomogli zbudować komunizm, a gdy teraz oni potrzebują wsparcia z ich strony, to co? Pierdolić taki interes, my wam zbudowaliśmy komunizm, a wy nam nie chcecie odbudować, teraz wy pławicie się w dobrodziejstwach ustroju socjalistycznego, a u nas kapitaliści podnieśli głowy.
Oprowadzono nas bardzo rzetelnie po całej ekspozycji, mogliśmy zobaczyć makiety pokazujące jak wyglądała drukarnia w latach 1903-1906 i jakie sygnały dawano ludziom siedzącym pod ziemią. Jedno jeb oznaczało 'stop druk'. Dwa jeb oznaczały 'drukuj dalej'. Trzy 'jedzenie gotowe'. Znając gruzińską pasję do jedzenia, to pewnie poza trzema jeb wiele tam na dole nie słyszeli. W 1906 roku drukarnię zniszczono i dopiero w 1937 zdano sobie sprawę, jakie cudo historii ludzkości Tbilisi posiada. Wiśnią na torcie i perłą w kolekcji była autentyczna maszyna drukarska, której używał wiemy kto. Podobno Lenin miał powiedzieć, że gazeta to kolektyw, tym samym dając zielone światło do rozwoju prasy w komunizmie.
Po 1990 muzeum/instytut marksizmu i leninizmu był zamknięty. Dopiero kilka lat temu pozwolili przejąć im spuściznę. Okazało się, że wszystko rozkradziono, poza ww. maszyną drukarską. Bo była za ciężka, żeby ją wynieść. Sam sprzęt, który potem stał się źródłem światła od towarzysza Stalina, przybył z Niemiec przez Baku. Ucieszyliśmy, że w jakimś stopniu i sensie odtwarzamy podróż sprzętu, który pomógł budować komunizm w czasach przed Związkiem Radzieckim. Przeszłość spotykała teraźniejszość (a nie bójmy się powiedzieć, że nawet i przyszłość!): poza sztandarami z epoki dawno minionej, pan miał zdjęcia z różnych spotkań w jakich brał udział, np. na Białorusi. Z dumą pokazał nam zdjęcie jak depczą flagę NATO, a potem się zreflektował, że Polska do tego NATO należy. Postanowiliśmy nie żywić urazy za to małe faux-pas z dziedziny stosunków międzynarodowych.
Na pożegnanie przekazaliśmy wodzowi pieniądze na budowę wiadomego systemu we wiadomym kraju. Daliśmy nieco więcej, bo czuć od niego było alkoholem, więc już na wejściu miał dodatkowe punkty. Myślę, że zarówno rozmiar naszego datku (5 lari, Norwegowie dali 10), jak i siły stojące po jego stronie pozwolą wszystkim spać spokojnie w obliczu nadejścia jutrzenki komunizmu.
A jeżeli nie, to zaburzenia snu nie będą związane z gruzińską partią komunistyczną.
W tym całym chaosie stalinowskiej hagiografii, dowiedzieliśmy się, że jeden z najbardziej rozpoznawalnych plakatów ZSRR 'Rodina Mat Zoviet' jest dziełem gruzińskiego chudożnika. I że był to plakat o wielkim wpływie na II Wojnę Światową.
Na pożegnanie przekazaliśmy wodzowi pieniądze na budowę wiadomego systemu we wiadomym kraju. Daliśmy nieco więcej, bo czuć od niego było alkoholem, więc już na wejściu miał dodatkowe punkty. Myślę, że zarówno rozmiar naszego datku (5 lari, Norwegowie dali 10), jak i siły stojące po jego stronie pozwolą wszystkim spać spokojnie w obliczu nadejścia jutrzenki komunizmu.
A jeżeli nie, to zaburzenia snu nie będą związane z gruzińską partią komunistyczną.
W tym całym chaosie stalinowskiej hagiografii, dowiedzieliśmy się, że jeden z najbardziej rozpoznawalnych plakatów ZSRR 'Rodina Mat Zoviet' jest dziełem gruzińskiego chudożnika. I że był to plakat o wielkim wpływie na II Wojnę Światową.
Została nam łyżka dziegciu dla wszystkich Norwegów jacy kiedykolwiek żyli i jacy kiedykolwiek się urodzą: kraj taki piękny, ludzie tacy dobrzy, ale jak oni mogli dać Nobla temu szkodnikowi, temu niszczycielowi??? (oto odpowiedź na pytanie: z jakim przyjęciem w ZSRR spotkała się nagroda Nobla dla Michaiła Gorbaczowa?).
Jeżeli ktoś bardzo chce, to może wesprzeć muzeum rewolucyjnej działalności Stalina na odległość. Pod adresem https://www.indiegogo.com/projects/j-stalin-s-secret-printing-house#/ ludzie zbierają pieniądze na odnowienie atrakcji. Z potrzebnych 80K USD, mają już 122!
Nie samą rewolucją człowiek żyje...
Popołudnie spędziliśmy na części gastronomicznej. Składała się ona z badania tego, co też znane nam sprzed lat lokale oferują. Ceny poszły solidnie w górę. Jakość jakby w dół. Za to ilość przybytków zaskakiwała. Niestety, zniknął też jeden z moich ulubionych sklepów z winem. Pojawił się nawet lokal o nazwie 'Warszawa', gdzie można sobie wypić piwo ze słoika za lara. Lub bańkę za dwa. Cena do jakości działała nieźle, więc we wczesnych godzinach wieczornych opuszczaliśmy lokal w trybie króla życia. Znaleźliśmy sobie jeszcze craftowy bar z piwem po pięć lari za sztukę, posiedzieli tam, połowa z nas wygrała konkurs na dowolnie wybraną banię alkoholu:
- Co lać? Whisky, wódkę?
- Czaczę.
- Możesz wybrać nawet Jaegermeistera.
- CZACZĘ!
Czacza to nie jest alkohol, to jest styl życia. Gdy ktoś zdrowy na umyśle ma taki wybór, wybierze wszystko, tylko nie czaczę. Czacza to aqua vitae świata. Czacza to ogień wlewany w gardło i żyły, to stan umysłu. Totalny bimber z siłą rażenia porównywalną do bomby atomowej. Czacza to też zapis nędzy i dramatów Kaukazu - wóda zdestylowana ze zgniłych odpadów produkcji wina. Odkąd znam czaczę, to mówię, że wódka jest dla dzieci. Czacza, to jest życie!
- Co lać? Whisky, wódkę?
- Czaczę.
- Możesz wybrać nawet Jaegermeistera.
- CZACZĘ!
Czacza to nie jest alkohol, to jest styl życia. Gdy ktoś zdrowy na umyśle ma taki wybór, wybierze wszystko, tylko nie czaczę. Czacza to aqua vitae świata. Czacza to ogień wlewany w gardło i żyły, to stan umysłu. Totalny bimber z siłą rażenia porównywalną do bomby atomowej. Czacza to też zapis nędzy i dramatów Kaukazu - wóda zdestylowana ze zgniłych odpadów produkcji wina. Odkąd znam czaczę, to mówię, że wódka jest dla dzieci. Czacza, to jest życie!
Komu w drogę, temu trampki
Następnego dnia wyjeżdżaliśmy z Tbilisi. Chcieliśmy dostać się do granicy z Armenią, co jest zadaniem dość nieskomplikowanym, ale tylko pod warunkiem, że zechce się zapłacić za całą trasę do Erywania - nie da się kupić biletu tylko na kawałek trasy. Ponieważ uznaliśmy, że takie rozwiązanie nas nie satysfakcjonuje, postanowiliśmy dojechać do granicy transportem mniej komercyjnym.
Przysięgam, w miarę czytam po gruzińsku i mówię dość biegle po rosyjsku. Mając te wszystkie zdolności na pokładzie, miotałem się jak jenot na farmie futer. Chcieliśmy jechać do Sadakhlo, wioski przy przejściu do Armenii. Powiedziano nam, że dojedziemy tam z dworca Samgori. Na Samgori powiedzieli, że z Ortachala. Tam powiedzieli, że busem się nie da, ale może taksówką. W końcu zarządziłem wyjście na wylotówkę z Tbilisi - bo skoro tak często wracałem na wioskę w 2011 i 2012, to pewnie i w 2017 patent ten działa (Kaukaz nie jest przesadnie dynamicznie rozwijającym się miejscem).
Patent ogólnie działał, tylko do zadziałania potrzebowaliśmy dobrych dwudziestu minut. Marszrutka zawiozła nas do Marneuli, gdzie przesiedliśmy się na kolejną, do Sadakhlo.
Chyba.
W sumie nie wiem dokąd. Wiem, że po drodze jechaliśmy przez Teleti. Dokładniej: przez Kvemo Teleti (Niżne Teleti) i Teleti. Nie są to miejsca, które można znaleźć w jakimkolwiek przewodniku, ale jest to miejsce, w którym mieszkałem przez jakieś dziewięć miesięcy życia. Kicałem z radości po całej marszrutce. Nie starczyło mi jednak odwagi, żeby odwiedzić miejsce, które wówczas nazywałem domem. Jak zobaczyłem te dramatycznie smutne budy, betonowe bloki, rozpadające się chaty... Moja Gruzja się nie skomercjalizowała nawet na centymetr, w żadnym stopniu. Myślę też, że nie wydarzy się to szybko i proces westernizacji Gruzji ograniczy się jedynie do większych miast, a wioski pozostaną sobie w tym wzruszającym stanie, w jakim zostawił je socjalizm.
Przysięgam, w miarę czytam po gruzińsku i mówię dość biegle po rosyjsku. Mając te wszystkie zdolności na pokładzie, miotałem się jak jenot na farmie futer. Chcieliśmy jechać do Sadakhlo, wioski przy przejściu do Armenii. Powiedziano nam, że dojedziemy tam z dworca Samgori. Na Samgori powiedzieli, że z Ortachala. Tam powiedzieli, że busem się nie da, ale może taksówką. W końcu zarządziłem wyjście na wylotówkę z Tbilisi - bo skoro tak często wracałem na wioskę w 2011 i 2012, to pewnie i w 2017 patent ten działa (Kaukaz nie jest przesadnie dynamicznie rozwijającym się miejscem).
Patent ogólnie działał, tylko do zadziałania potrzebowaliśmy dobrych dwudziestu minut. Marszrutka zawiozła nas do Marneuli, gdzie przesiedliśmy się na kolejną, do Sadakhlo.
Chyba.
W sumie nie wiem dokąd. Wiem, że po drodze jechaliśmy przez Teleti. Dokładniej: przez Kvemo Teleti (Niżne Teleti) i Teleti. Nie są to miejsca, które można znaleźć w jakimkolwiek przewodniku, ale jest to miejsce, w którym mieszkałem przez jakieś dziewięć miesięcy życia. Kicałem z radości po całej marszrutce. Nie starczyło mi jednak odwagi, żeby odwiedzić miejsce, które wówczas nazywałem domem. Jak zobaczyłem te dramatycznie smutne budy, betonowe bloki, rozpadające się chaty... Moja Gruzja się nie skomercjalizowała nawet na centymetr, w żadnym stopniu. Myślę też, że nie wydarzy się to szybko i proces westernizacji Gruzji ograniczy się jedynie do większych miast, a wioski pozostaną sobie w tym wzruszającym stanie, w jakim zostawił je socjalizm.