Federacja Rosyjska jest ogromna (odkrywcze, wiem). Dlatego w momencie, gdy udało mi się dostać urlop, stanąłem przed dylematem: uciec, ale dokąd? Nadmiar opcji sprawiał, że dobre kilkanaście dni sprawdzałem kolejne miejsca i Republiki zanim się zdecydowałem. Najpierw to, co spadło z listy wakacyjnej, chociaż było rozważane:
- Syberia - brzmi dumnie, ale wychodziło mi, że tam nic nie ma. Bo odwiedzi się Irkuck i co potem? Albo Tobolsk i Tomsk, a potem? Wszędzie daleko, infrastruktura nawet jest, ale latanie wychodzi drogo, jeżdżenie pociągami zajmuje obłędne ilości czasu. Jak ktoś ma czas i nie boli go uwalenie się gdzieś na dłużej, to nie jest zła opcja, ale stwierdziłem, że nie.
- Buriacja - czyli Bajkał i góry. Kwiecień to już za późno na zimę, a za wcześnie na lato. Do tego dość wysokie ceny lotów, potencjalne kłopoty z transportem, wynajmowanie przewodników, więc temat odpadł.
- Kamczatka - ci, którym było dane zobaczyć, mówią, że cud absolutny. Loty do Pietropawłowska Kamczackiego drogie, ale to jeszcze bym przeżył. Niestety, na miejscu nie ma za wiele transportu, więc trzeba płacić za np. helikoptery, jeepy, psie zaprzęgi (I shit you not), więc skreśliłem.
- Magadan - lot drogi, ale to miasto gułagowe, więc bardzo chciałem je zobaczyć. Dla odmiany okazało się, że nie ma infrastruktury, wydostanie się do następnego ciekawego miejsca zajmuje oceany czasu, samo miasto jest koszmarne i bez niczego, jedyna atrakcja to pomnik ofiar systemu. No za mało, żeby spędzić tam tydzień.
- Władywostok - połączenia są średnio drogie, samo miasto na dzień wystarczy, ale co potem robić ze sobą? Powtórka: wszędzie daleko, więc albo latanie, albo noce i dnie w pociągach.
- północ - Karelia, Sołowki, Murmańsk. Infrastruktura w standardzie, czyli koszmarne mieściny, piękna przyroda, tylko jak się do niej sensownie dostać? Chociaż znam ludzi, którzy zrobili tę trasę i byli zachwyceni. Tyle, że oni ją robili w lipcu, a nie w połowie kwietnia. Bałem się pogody, dostanie się na Sołowki poza sezonem może wymagać wynajęcia łodzi (coś nawet o poduszkowcu czytałem), koszta tego dramatyczne, zwłaszcza dla samotnego podróżującego. Odpadło.
W końcu pomogła mi reklama na stronie bieda linii lotniczych, czyli Pobieda Airlines. Makhachkala. Makhachkala jest stolicą Dagestanu, a gdy mieszkałem w Gruzji, to zdarzało się, że o Dagestanie mówili, że ma jeszcze lepsze góry niż Gruzja. Południe i Kaukaz, nie będzie zimno, do tego Morze Kaspijskie. Rozpocząłem zbieranie informacji o regionie.
Nie poszło za szałowo.
Ustaliłem ponad wszelką wątpliwości, że w Dagestanie mieści się Derbent, zwany Słupami lub Wrotami Aleksandra, zwany też najstarszym miastem Rosji. Tu nie było wielkich problemów. Makhachkala też dała się ugryźć, w sensie pozwalała na rezerwację noclegów. Poza tym pustka. Połączenia? Są z Makhachkali do Derbentu, po drodze jest Izberbasz, są na północ, są i inne, ale dokąd i kiedy - diabli wiedzą.
W prawie żadnym języku, wliczając w to rosyjski, nie ma informacji dotyczących turystyki. Najlepsza mapa to ta Google Maps. Szczęśliwie, w stolicy i Derbencie hotele doszły do etapu używania internetu, więc przynajmniej łatwo da się ogarnąć nocleg. Poza tym da się ustalić, że herbem Dagestanu jest orzeł, że przeważa Islam, że mieszkają tam Żydzi górscy. Mogłem też zgadywać, że koncepcja wegetarianizmu jest średnio popularna, a i że w kwestii praw LGBT raczej nie ma tam Holandii.
A co do informacji nieturystycznych, są doniesienia prasowe o tym, że co jakiś czas dochodzi do zamachów - czytając je odnosiłem wrażenie, że Dagestan dziko nie marzy o byciu w Federacji Rosyjskiej. Co więcej, w Dagestanie miały miejsce zamachy na sklepy monopolowe - żeby ukarać handlujących wodą ognistą. Początkowo planowałem więc zrobić szybki tour Dagestanu, potem przejechać przez Czeczenię do Inguszeti i lecieć do Moskwy. Po dwa dni na Republikę, jeden zapasu, wszystkie stolice i Derbent. Jednak na me prośby i pytania odpisała dziewczyna z Couchsurfing. Poleciła mi skoncentrowanie się na jednej Republice i że według niej Dagestan jest ciekawszy od pozostałych. Wypisała mi miejsca, które jej zdaniem warto odwiedzić, dała namiary do znajomych. Odpisywała na me wiadomości niemal w czasie rzeczywistym, więc po dwóch dniach postanowiłem, że dobra, sam Dagestan i tyle.
Pracuję z wieloma Rosjanami, wielu z nich nie pochodzi z Moskwy. Zapytałem więc parę osób o Dagestan. Nikt tam nigdy nie był, dość często uznawano mnie za psychicznego:
- Masz paszport, z którym możesz pojechać do dowolnego kraju UE, a ty jedziesz do Dagestanu? Zamiast do Włoch, Hiszpanii lub Polski? DLACZEGO?
- Ja to bym już wolała normalnie chodzić do pracy niż jechać do Dagestanu... Tam jest dzicz.
A mówi się, że Rosjanie są tacy bezkrytycznie patriotyczni... Gdybym dodał, że rozważałem odwiedzenie Czeczenii, to chyba by zadzwonili po panów z kaftanem.
Na dzień przed wylotem odkryłem, że zmieniono mi godziny tej szałowej podróży, zamiast o 16, miałem polecieć o 13. Mi nawet bardziej pasowało, ale pewnie nie wszystkim. Pobieda Airlines oferuje dwa loty dziennie, więc zgaduję, że jak się słabo wyprzedadzą, to jeden anulują, a pasażerów przesadzają. Na pewno też każdy kupując bilet zgadza się na to, a pewnie i jeszcze na kilka innych atrakcji. Na przykład nie wolno mieć bagażu podręcznego, tylko rejestrowany, do 10 kilo. Nie jest to takie złe, bo przynajmniej na pokładzie jest mniejszy bajzel z lukami bagażowymi. Waga rzeczy potrzebnych mi na tydzień wyniosła 3,6 kilograma.
Rosja każdemu kojarzy się z wódką, a tymczasem na lotnisku Wnukowo mamy dokładnie zero możliwości napicia się tego trunku - bezcłówka jak w kraju islamskim, perfumy i słodycze. Podobne mamy szanse na zapalenie sobie. Są bary z piwem (205 w jednym, 230 w Burger Kingu), ale cały obiekt robi dość depresyjne wrażenie, wydaje się solidnie za duży jak na liczbę obecnie obsługiwanych lotów. Przynajmniej nie ma tłoku, a ceny trochę niższe na Sheremetyevo, ale siedzenie tam przez ponad godzinę sprawia, że czego byście nie czytali, to będziecie o kilkadziesiąt stron do przodu.
Gdy ogłoszono początek odprawy, a ludzie ustawili się w kolejce, podjechały dwa stoiska obwoźne, a sprzedawczynie poczęły informować zebranych:
- Na pokładzie Pobieda Airlines nie podają żadnych napojów! Nie ma jedzenia! Nie da się niczego kupić!!! Kupujcie od nas!
Ta strategia reklamowa przyniosła pewne rezultaty, parę osób postanowiło nie sprawdzać jak to jest nie pić i nie jeść przez ponad dwie godziny.
W ciągu lotu wielokrotnie poinformowano nas, że nie wolno pić. Naprawdę, robi się to irytujące - ileż razy można tego wysłuchiwać? Jeszcze przy wylocie z lotniska, gdzie nie ma bezcłówki. Z drugiej strony, skoro oni aż taki nacisk kładą na problem, to musiały być super imprezy, że postanowili upewnić się, że każdy na 100% wie, że nie wolno. Stan samolotu pozwolił na ustalenie jakie jest absolutne minimum wyposażenia wnętrza takiej jednostki. No więc paru rzeczy z toalety wozić nie muszą. Podobnie wielu z tych tacek z tyłu samolotu. Aż dziwne, że chłopaki z Ryanaira na to nie wpadli.
Koło 16 wylądowaliśmy na lotnisku w Makhachkali. Nastąpiło dość długie powitanie po rosyjsku - że Dagestan, że Makhachkala, że lotnisko Uytash imienia Ahmet-Khana Sultana, który to był bardzo ważnym bohaterem Związku Radzieckiego, temperatura wynosi, miłego pobytu.
Wersja po angielsku: wylądowaliśmy.
Jak ten facet był wielkim bohaterem, to strach jak wyglądają lotniska nazwane po pomniejszych gierojach. Punkt wydania bagażu mieścił się w malutkiej salce wylanej betonem. Przywieźli toboły na ciężarówce i niestety, widzieliśmy wszyscy, co z nimi zrobiono. Przed wejściem kłębił się tłum bliskich i taksiarzy. Wychodzi się prosto w ich objęcia, ale ja swoje wiedziałem: z lotniska do miasta jeździ autobus miejski. Przystanek widać od razu z wyjścia, więc poszedłem, zapaliłem peta i zacząłem się zastanawiać, czy to mój szczęśliwy dzień. Co kilka minut oferowano mi taksówkę, ale twardo mówiłem, że nie, nie, ja to pojadę autobusem. W końcu w odpowiedzi usłyszałem:
- Brat, ty się nie wygłupiaj, tu nie ma autobusów.
- Jest, jest, numer 102 jeździ na Prospekt Piotra Pierwszego, znalazłem sobie w necie.
- Może i jeździ, ale na pewno nie w niedziele.
- Dzisiaj mamy sobotę.
- Czego byśmy nie mieli, to dzisiaj nie jeździ. Nie robię sobie jaj, w weekendy na pewno tu nie przyjeżdża. 300 rubli, wsiadasz, jedziemy, tyle rozmowy.
Chwila już minęła, a byłem jedynym oczekującym. Nic nie przyjechało w żadną stronę. Pomyślałem, że 300 rubli to nie bardzo dużo, a wieje dość solidnie, jeżeli facet nie kłamie, to po zmroku ceny wzrosną, a ja jestem głodny i chce mi się pić. Pan jeszcze chciał podbić na 400, ale się nie dałem, wywalczyłem, że mają mnie zawieźć pod hotel, wyjechaliśmy z lotniska i minęli tablicę Makhachkala 23.
Droga z lotniska była nieco przerażająca: pełno pustostanów, niemało inwestycji w trakcie, reklamy (głównie nieruchomości, wiele z Leninem), a pomiędzy tym zdarzało się dostrzec pasterza ze swoim stadkiem kóz. Śmieci na tony, obłędny wiatr. Przy wjeździe do miasta był korek. Między samochodami chodziła kobieta z dzieckiem na rękach i żebrała. Kierowca i pasażer zgodzili się:
- To na pewno nie jest nikt z naszych.
- Nie, musiała przyjechać z Uzbekistanu. Niech wraca do siebie.
Kurwa, a ja tam widziałem żebrzącą kobietę z dzieckiem, a nie żebrzącą kobietę z dzieckiem z rozróżnieniem na kolor okładki paszportu. Kusiło mnie też poinformować ich o tym, że może nie wiedzą, co mówią o nich w Moskwie, ale że mogę im dać trochę informacji o tym, jakie uczucia wzbudzają w wielu Rosjanach, mniej więcej takie jak ta pani w nich. Uznałem, że bezpieczniej jednak nic nie mówić.
W końcu współpasażerowie zainteresowali się mną.
- Jestem z Polski, ale mieszkam w Moskwie. Przyjechałem tu na urlop.
Szok, który wywołały te słowa sprawiły, że prawie wjechaliśmy w kufer następnego samochodu. Kierowca się odwrócił popatrzeć, co za pojeb.
- Dobra, to co, na dworzec chcesz jechać?
- Nie, ja zostanę w Makhachkali na dwa dni.
Zamarli. Po chwili wykrztusili:
- Masz znajomych i cię zaprosili?
- W Derbencie mam, tutaj nie.
- Czemu tu chcesz siedzieć? Jeszcze nie jest późno, są autobusy do Derbentu, zdążysz...
- Nie, nie, ja chcę zobaczyć stolicę.
Pogadaliśmy jeszcze o tym, że to fajnie, że mówię po rosyjsku, że taki akcent trudny do zlokalizowania, że na pewno muszę zobaczyć Derbent. Dotarliśmy do hotelu Argo mieszczącego się przy Prospekcie Gamidowa. Zastanawiało mnie, czy nazwano go na cześć filmu i frazy ‘Argo fuck yourself’. A jeżeli tak, to czy dają zniżki jak się ich tak pozdrowi. W ramach powitań czekały na mnie rozwalone drzwi:
- Uważaj pan, bo się wszystko na pana posypie – rzucił ochroniarz. Postanowiłem wierzyć w to, że to wiatr tak trzasnął, a nie jakiś klient po tym jak zobaczył rachunek.
Hotel wyglądał dość ładnie, jednak tani nie był - ba, on nawet w Moskwie nie byłby tani, 1320 rubli. Byli w takim szoku, że mają klienta z obcego kraju... No widzieli rezerwację, ale myśleli, że to tak sobie ktoś kliknął dla jaj i tyle. A tu ja naprawdę przyjechałem, witamy! Chyba jednak nie nazwali go na cześć filmu...
Byłem jedynym klientem w hotelu. Pokój całkiem ładny, czysty, z własną łazienką, lodówką, hulającym internetem. Do tego centrum miasta, tylko ruszać na podbój.
Pierwsze wrażenie było wielce depresyjne. Poszedłem na azymut w stronę Morza Kaspijskiego. Wiało, a ponieważ segregacja śmieci to dla lokalnych jeszcze pewna nowość, co jakiś czas mogłem dostać w twarz przelatującą spontanicznie reklamówką albo opakowaniem po chipsach. Po drodze oczy me ujrzały takie hity jak bar Majak (czyli latarnia morska, ale jestem pewien, że na majaki tam też były spore szanse).
- Syberia - brzmi dumnie, ale wychodziło mi, że tam nic nie ma. Bo odwiedzi się Irkuck i co potem? Albo Tobolsk i Tomsk, a potem? Wszędzie daleko, infrastruktura nawet jest, ale latanie wychodzi drogo, jeżdżenie pociągami zajmuje obłędne ilości czasu. Jak ktoś ma czas i nie boli go uwalenie się gdzieś na dłużej, to nie jest zła opcja, ale stwierdziłem, że nie.
- Buriacja - czyli Bajkał i góry. Kwiecień to już za późno na zimę, a za wcześnie na lato. Do tego dość wysokie ceny lotów, potencjalne kłopoty z transportem, wynajmowanie przewodników, więc temat odpadł.
- Kamczatka - ci, którym było dane zobaczyć, mówią, że cud absolutny. Loty do Pietropawłowska Kamczackiego drogie, ale to jeszcze bym przeżył. Niestety, na miejscu nie ma za wiele transportu, więc trzeba płacić za np. helikoptery, jeepy, psie zaprzęgi (I shit you not), więc skreśliłem.
- Magadan - lot drogi, ale to miasto gułagowe, więc bardzo chciałem je zobaczyć. Dla odmiany okazało się, że nie ma infrastruktury, wydostanie się do następnego ciekawego miejsca zajmuje oceany czasu, samo miasto jest koszmarne i bez niczego, jedyna atrakcja to pomnik ofiar systemu. No za mało, żeby spędzić tam tydzień.
- Władywostok - połączenia są średnio drogie, samo miasto na dzień wystarczy, ale co potem robić ze sobą? Powtórka: wszędzie daleko, więc albo latanie, albo noce i dnie w pociągach.
- północ - Karelia, Sołowki, Murmańsk. Infrastruktura w standardzie, czyli koszmarne mieściny, piękna przyroda, tylko jak się do niej sensownie dostać? Chociaż znam ludzi, którzy zrobili tę trasę i byli zachwyceni. Tyle, że oni ją robili w lipcu, a nie w połowie kwietnia. Bałem się pogody, dostanie się na Sołowki poza sezonem może wymagać wynajęcia łodzi (coś nawet o poduszkowcu czytałem), koszta tego dramatyczne, zwłaszcza dla samotnego podróżującego. Odpadło.
W końcu pomogła mi reklama na stronie bieda linii lotniczych, czyli Pobieda Airlines. Makhachkala. Makhachkala jest stolicą Dagestanu, a gdy mieszkałem w Gruzji, to zdarzało się, że o Dagestanie mówili, że ma jeszcze lepsze góry niż Gruzja. Południe i Kaukaz, nie będzie zimno, do tego Morze Kaspijskie. Rozpocząłem zbieranie informacji o regionie.
Nie poszło za szałowo.
Ustaliłem ponad wszelką wątpliwości, że w Dagestanie mieści się Derbent, zwany Słupami lub Wrotami Aleksandra, zwany też najstarszym miastem Rosji. Tu nie było wielkich problemów. Makhachkala też dała się ugryźć, w sensie pozwalała na rezerwację noclegów. Poza tym pustka. Połączenia? Są z Makhachkali do Derbentu, po drodze jest Izberbasz, są na północ, są i inne, ale dokąd i kiedy - diabli wiedzą.
W prawie żadnym języku, wliczając w to rosyjski, nie ma informacji dotyczących turystyki. Najlepsza mapa to ta Google Maps. Szczęśliwie, w stolicy i Derbencie hotele doszły do etapu używania internetu, więc przynajmniej łatwo da się ogarnąć nocleg. Poza tym da się ustalić, że herbem Dagestanu jest orzeł, że przeważa Islam, że mieszkają tam Żydzi górscy. Mogłem też zgadywać, że koncepcja wegetarianizmu jest średnio popularna, a i że w kwestii praw LGBT raczej nie ma tam Holandii.
A co do informacji nieturystycznych, są doniesienia prasowe o tym, że co jakiś czas dochodzi do zamachów - czytając je odnosiłem wrażenie, że Dagestan dziko nie marzy o byciu w Federacji Rosyjskiej. Co więcej, w Dagestanie miały miejsce zamachy na sklepy monopolowe - żeby ukarać handlujących wodą ognistą. Początkowo planowałem więc zrobić szybki tour Dagestanu, potem przejechać przez Czeczenię do Inguszeti i lecieć do Moskwy. Po dwa dni na Republikę, jeden zapasu, wszystkie stolice i Derbent. Jednak na me prośby i pytania odpisała dziewczyna z Couchsurfing. Poleciła mi skoncentrowanie się na jednej Republice i że według niej Dagestan jest ciekawszy od pozostałych. Wypisała mi miejsca, które jej zdaniem warto odwiedzić, dała namiary do znajomych. Odpisywała na me wiadomości niemal w czasie rzeczywistym, więc po dwóch dniach postanowiłem, że dobra, sam Dagestan i tyle.
Pracuję z wieloma Rosjanami, wielu z nich nie pochodzi z Moskwy. Zapytałem więc parę osób o Dagestan. Nikt tam nigdy nie był, dość często uznawano mnie za psychicznego:
- Masz paszport, z którym możesz pojechać do dowolnego kraju UE, a ty jedziesz do Dagestanu? Zamiast do Włoch, Hiszpanii lub Polski? DLACZEGO?
- Ja to bym już wolała normalnie chodzić do pracy niż jechać do Dagestanu... Tam jest dzicz.
A mówi się, że Rosjanie są tacy bezkrytycznie patriotyczni... Gdybym dodał, że rozważałem odwiedzenie Czeczenii, to chyba by zadzwonili po panów z kaftanem.
Na dzień przed wylotem odkryłem, że zmieniono mi godziny tej szałowej podróży, zamiast o 16, miałem polecieć o 13. Mi nawet bardziej pasowało, ale pewnie nie wszystkim. Pobieda Airlines oferuje dwa loty dziennie, więc zgaduję, że jak się słabo wyprzedadzą, to jeden anulują, a pasażerów przesadzają. Na pewno też każdy kupując bilet zgadza się na to, a pewnie i jeszcze na kilka innych atrakcji. Na przykład nie wolno mieć bagażu podręcznego, tylko rejestrowany, do 10 kilo. Nie jest to takie złe, bo przynajmniej na pokładzie jest mniejszy bajzel z lukami bagażowymi. Waga rzeczy potrzebnych mi na tydzień wyniosła 3,6 kilograma.
Rosja każdemu kojarzy się z wódką, a tymczasem na lotnisku Wnukowo mamy dokładnie zero możliwości napicia się tego trunku - bezcłówka jak w kraju islamskim, perfumy i słodycze. Podobne mamy szanse na zapalenie sobie. Są bary z piwem (205 w jednym, 230 w Burger Kingu), ale cały obiekt robi dość depresyjne wrażenie, wydaje się solidnie za duży jak na liczbę obecnie obsługiwanych lotów. Przynajmniej nie ma tłoku, a ceny trochę niższe na Sheremetyevo, ale siedzenie tam przez ponad godzinę sprawia, że czego byście nie czytali, to będziecie o kilkadziesiąt stron do przodu.
Gdy ogłoszono początek odprawy, a ludzie ustawili się w kolejce, podjechały dwa stoiska obwoźne, a sprzedawczynie poczęły informować zebranych:
- Na pokładzie Pobieda Airlines nie podają żadnych napojów! Nie ma jedzenia! Nie da się niczego kupić!!! Kupujcie od nas!
Ta strategia reklamowa przyniosła pewne rezultaty, parę osób postanowiło nie sprawdzać jak to jest nie pić i nie jeść przez ponad dwie godziny.
W ciągu lotu wielokrotnie poinformowano nas, że nie wolno pić. Naprawdę, robi się to irytujące - ileż razy można tego wysłuchiwać? Jeszcze przy wylocie z lotniska, gdzie nie ma bezcłówki. Z drugiej strony, skoro oni aż taki nacisk kładą na problem, to musiały być super imprezy, że postanowili upewnić się, że każdy na 100% wie, że nie wolno. Stan samolotu pozwolił na ustalenie jakie jest absolutne minimum wyposażenia wnętrza takiej jednostki. No więc paru rzeczy z toalety wozić nie muszą. Podobnie wielu z tych tacek z tyłu samolotu. Aż dziwne, że chłopaki z Ryanaira na to nie wpadli.
Koło 16 wylądowaliśmy na lotnisku w Makhachkali. Nastąpiło dość długie powitanie po rosyjsku - że Dagestan, że Makhachkala, że lotnisko Uytash imienia Ahmet-Khana Sultana, który to był bardzo ważnym bohaterem Związku Radzieckiego, temperatura wynosi, miłego pobytu.
Wersja po angielsku: wylądowaliśmy.
Jak ten facet był wielkim bohaterem, to strach jak wyglądają lotniska nazwane po pomniejszych gierojach. Punkt wydania bagażu mieścił się w malutkiej salce wylanej betonem. Przywieźli toboły na ciężarówce i niestety, widzieliśmy wszyscy, co z nimi zrobiono. Przed wejściem kłębił się tłum bliskich i taksiarzy. Wychodzi się prosto w ich objęcia, ale ja swoje wiedziałem: z lotniska do miasta jeździ autobus miejski. Przystanek widać od razu z wyjścia, więc poszedłem, zapaliłem peta i zacząłem się zastanawiać, czy to mój szczęśliwy dzień. Co kilka minut oferowano mi taksówkę, ale twardo mówiłem, że nie, nie, ja to pojadę autobusem. W końcu w odpowiedzi usłyszałem:
- Brat, ty się nie wygłupiaj, tu nie ma autobusów.
- Jest, jest, numer 102 jeździ na Prospekt Piotra Pierwszego, znalazłem sobie w necie.
- Może i jeździ, ale na pewno nie w niedziele.
- Dzisiaj mamy sobotę.
- Czego byśmy nie mieli, to dzisiaj nie jeździ. Nie robię sobie jaj, w weekendy na pewno tu nie przyjeżdża. 300 rubli, wsiadasz, jedziemy, tyle rozmowy.
Chwila już minęła, a byłem jedynym oczekującym. Nic nie przyjechało w żadną stronę. Pomyślałem, że 300 rubli to nie bardzo dużo, a wieje dość solidnie, jeżeli facet nie kłamie, to po zmroku ceny wzrosną, a ja jestem głodny i chce mi się pić. Pan jeszcze chciał podbić na 400, ale się nie dałem, wywalczyłem, że mają mnie zawieźć pod hotel, wyjechaliśmy z lotniska i minęli tablicę Makhachkala 23.
Droga z lotniska była nieco przerażająca: pełno pustostanów, niemało inwestycji w trakcie, reklamy (głównie nieruchomości, wiele z Leninem), a pomiędzy tym zdarzało się dostrzec pasterza ze swoim stadkiem kóz. Śmieci na tony, obłędny wiatr. Przy wjeździe do miasta był korek. Między samochodami chodziła kobieta z dzieckiem na rękach i żebrała. Kierowca i pasażer zgodzili się:
- To na pewno nie jest nikt z naszych.
- Nie, musiała przyjechać z Uzbekistanu. Niech wraca do siebie.
Kurwa, a ja tam widziałem żebrzącą kobietę z dzieckiem, a nie żebrzącą kobietę z dzieckiem z rozróżnieniem na kolor okładki paszportu. Kusiło mnie też poinformować ich o tym, że może nie wiedzą, co mówią o nich w Moskwie, ale że mogę im dać trochę informacji o tym, jakie uczucia wzbudzają w wielu Rosjanach, mniej więcej takie jak ta pani w nich. Uznałem, że bezpieczniej jednak nic nie mówić.
W końcu współpasażerowie zainteresowali się mną.
- Jestem z Polski, ale mieszkam w Moskwie. Przyjechałem tu na urlop.
Szok, który wywołały te słowa sprawiły, że prawie wjechaliśmy w kufer następnego samochodu. Kierowca się odwrócił popatrzeć, co za pojeb.
- Dobra, to co, na dworzec chcesz jechać?
- Nie, ja zostanę w Makhachkali na dwa dni.
Zamarli. Po chwili wykrztusili:
- Masz znajomych i cię zaprosili?
- W Derbencie mam, tutaj nie.
- Czemu tu chcesz siedzieć? Jeszcze nie jest późno, są autobusy do Derbentu, zdążysz...
- Nie, nie, ja chcę zobaczyć stolicę.
Pogadaliśmy jeszcze o tym, że to fajnie, że mówię po rosyjsku, że taki akcent trudny do zlokalizowania, że na pewno muszę zobaczyć Derbent. Dotarliśmy do hotelu Argo mieszczącego się przy Prospekcie Gamidowa. Zastanawiało mnie, czy nazwano go na cześć filmu i frazy ‘Argo fuck yourself’. A jeżeli tak, to czy dają zniżki jak się ich tak pozdrowi. W ramach powitań czekały na mnie rozwalone drzwi:
- Uważaj pan, bo się wszystko na pana posypie – rzucił ochroniarz. Postanowiłem wierzyć w to, że to wiatr tak trzasnął, a nie jakiś klient po tym jak zobaczył rachunek.
Hotel wyglądał dość ładnie, jednak tani nie był - ba, on nawet w Moskwie nie byłby tani, 1320 rubli. Byli w takim szoku, że mają klienta z obcego kraju... No widzieli rezerwację, ale myśleli, że to tak sobie ktoś kliknął dla jaj i tyle. A tu ja naprawdę przyjechałem, witamy! Chyba jednak nie nazwali go na cześć filmu...
Byłem jedynym klientem w hotelu. Pokój całkiem ładny, czysty, z własną łazienką, lodówką, hulającym internetem. Do tego centrum miasta, tylko ruszać na podbój.
Pierwsze wrażenie było wielce depresyjne. Poszedłem na azymut w stronę Morza Kaspijskiego. Wiało, a ponieważ segregacja śmieci to dla lokalnych jeszcze pewna nowość, co jakiś czas mogłem dostać w twarz przelatującą spontanicznie reklamówką albo opakowaniem po chipsach. Po drodze oczy me ujrzały takie hity jak bar Majak (czyli latarnia morska, ale jestem pewien, że na majaki tam też były spore szanse).
W pobliżu był hotel, który reklamował się nocami za 200 rubli. Myślę, że tam jednak mogłoby mi wyjść nieco drożej, bo jednak miałem parę rzeczy, które można było mi ukraść. Gdy doszedłem do estakady nad slumsami, zaczęło kropić. Stwierdziłem, że wystarczy, zawróciłem w stronę centrum. Tam sprawy miały się nieco lepiej, ale o tyle jedynie, że największą atrakcją był pomnik Kirowa przy placu Lenina. Na listę ciekawostek lokalnych wpisałbym jeszcze lokal serwujący głowę barana. W sklepach standard raczej, tyle że opowieści o tym, że są bardzo antyalkoholowi okazały się zdecydowanie przesadzone. Może wóda nie leje się strumieniami, ale znalezienie piwa to nie jakiś wielki problem, barów i piwiarni pełno. No i w sumie podróżowanie to nieco depresja: człowiek jedzie na koniec świata, a tu taka sama cola w sklepach jak w Krakowie. Żeby tylko cola, nawet piwa, słodycze, to w jakichś przynajmniej 80% to, co w Moskwie. Hamburgery, suszi, dzikość tak bardzo, koniec świata wow. Pełno sklepów z materiałami budowlanymi, warsztatów oferujących tuning samochodów, trochę ciuchów, zabawek dla dzieci, nieco intrygujące Islam Shopy, w których mieli umiarkowanie wyuzdane stroje dla kobiet. Nie było to coś, co sprawiło, że rzucałem się sprzedawcom na szyje, błagając by dali mi te perełki chińskiej produkcji z wystaw.
Problemem znacznie większym jednak było to, że centrum nie zachwycało. I to delikatnie mówiąc. Po drugie, wiatr z deszczem. Wszedłem do jednego z lokali, takiej mordowni średniej klasy – na mordownię klasy najwyższej zabrakło mi odwagi. Wzbudziłem nieco zainteresowania, ale po pięciu sekundach im przeszło. Zamówiłem chudu/czudo - kaukaski placek z zieleniną, piwo Don i rozsiadłem się. Był to bar sportowy, klientela dość pijąca, ale większość raczej zainteresowana swoimi telefonami, a nie meczami. Cholera, środek dziczy, a tu ludność lokalna gra w Candy Crush Saga. Kolesie wyglądają na mafię, a tu cukiereczki układają. Depresja na całego.
Rachunek wyszedł dość ciekawy, 207 rubli.
- Hm, 120 za jedzenie, 60 piwo i to jest 207?
- Przecież jest 15% dopłaty za obsługą – obruszona kelnerka poinformowała mnie takim tonem, że zrozumiałem, że znacznie wyżej wyceniała swoi usługi.
Jeszcze chwila łażenia po mieście i pierwsze wnioski: jest tanio. Kawa może kosztować i 10 rubli, za 20 to już poziom lokalu. Z jedzenia, to wegetariańskie niebo nie jest, kusiła szczególnie ta barania głowa, poza tym wszelakie shawarmy, khinkały, szaszłyki. Wnioski kolejne: raczej brzydko, bardzo brudno i raczej nieciekawie. Ruch w standardzie dziczy, nie Indie i nawet nie Gruzja, ale permanentne korki na większych skrzyżowaniach, światła tak przestrzegane jak wyjdzie, dziury w drogach i chodnikach (a że do tego był deszcz...). Pocieszałem się tym, że miałem jeszcze trochę czasu, żeby nacieszyć się stolicą Republiki Dagestan. Miałem nadzieję, że w świetle dnia i w innej pogodzie będzie to wyglądało nieco lepiej.
Trochę dlatego, że gorzej nie mogło.
Gdy koło godziny 23 wychodziłem na hotelowy taras, w rękach została mi klamka od drzwi. Jeżeli chodzi o jakość roboty, przykładanie wagi do detalu ozdobnego i solidność, to Makhachkala może jeszcze chwilę walczyć o status Paryża wschodu.
Rachunek wyszedł dość ciekawy, 207 rubli.
- Hm, 120 za jedzenie, 60 piwo i to jest 207?
- Przecież jest 15% dopłaty za obsługą – obruszona kelnerka poinformowała mnie takim tonem, że zrozumiałem, że znacznie wyżej wyceniała swoi usługi.
Jeszcze chwila łażenia po mieście i pierwsze wnioski: jest tanio. Kawa może kosztować i 10 rubli, za 20 to już poziom lokalu. Z jedzenia, to wegetariańskie niebo nie jest, kusiła szczególnie ta barania głowa, poza tym wszelakie shawarmy, khinkały, szaszłyki. Wnioski kolejne: raczej brzydko, bardzo brudno i raczej nieciekawie. Ruch w standardzie dziczy, nie Indie i nawet nie Gruzja, ale permanentne korki na większych skrzyżowaniach, światła tak przestrzegane jak wyjdzie, dziury w drogach i chodnikach (a że do tego był deszcz...). Pocieszałem się tym, że miałem jeszcze trochę czasu, żeby nacieszyć się stolicą Republiki Dagestan. Miałem nadzieję, że w świetle dnia i w innej pogodzie będzie to wyglądało nieco lepiej.
Trochę dlatego, że gorzej nie mogło.
Gdy koło godziny 23 wychodziłem na hotelowy taras, w rękach została mi klamka od drzwi. Jeżeli chodzi o jakość roboty, przykładanie wagi do detalu ozdobnego i solidność, to Makhachkala może jeszcze chwilę walczyć o status Paryża wschodu.