Pierwszym wyzwaniem, które mnie spotkało po powrocie z Naddniestrza, było znalezienie czegoś do jedzenia. Jaki może być z tym problem? "Jestem w końcu w stolicy kilkumilionowego kraju!" – naiwnie myślałem. Przeszedłem z dworca autobusowego na główną ulicę i rozpocząłem poszukiwania.
Restauracja gruzińska zamknięta.
Dom steków czynny, ale brzmiał niespecjalnie wegetariańsko.
Pizza zamknięta, i to chyba już na dobre.
Kilka innych rozczarowań o podobnym charakterze.
Po godzinie zasiadłem w zdecydowanie najpopularniejszym lokalu w Kiszyniowie. Tłumy waliły drzwiami i oknami, a większość stolików była zajęta. Był to McDonald’s. Sporo wody w różnych rzekach upłynęło odkąd ostatni raz zawitałem w gościnnych progach tego niszowego baru („restauracji innej niż wszystkie”). Niestety, rzeczywistość kulinarna stolicy Mołdawii jest smutna, lokali jest mało. Większe są szanse na chwycenie czegoś do ręki z ulicy (chyba, że święto, bo wtedy to nie). Koncepcje wegetariańskie to absolutna abstrakcja, lepiej się nie wygłupiać i nawet nie pytać.
Spacer wieczorową porą po stolicy pozwolił odkryć pomnik Stefana III Wielkiego (w wersji lokalnej: Stefan cel Mare, tak też nazywa się główna ulica stolicy Mołdawii). Udało mi się jeszcze nacieszyć się łukiem tryumfalnym i parkiem katedralnym, a potem stwierdzić, że to chyba na tyle. Żadna z tych atrakcji wielkim hitem nie jest, gdzie indziej ledwo by się na nie zwróciło uwagę, ale tu nie do końca mamy wybór, więc zachwyca, chociaż nie zachwyca.
Restauracja gruzińska zamknięta.
Dom steków czynny, ale brzmiał niespecjalnie wegetariańsko.
Pizza zamknięta, i to chyba już na dobre.
Kilka innych rozczarowań o podobnym charakterze.
Po godzinie zasiadłem w zdecydowanie najpopularniejszym lokalu w Kiszyniowie. Tłumy waliły drzwiami i oknami, a większość stolików była zajęta. Był to McDonald’s. Sporo wody w różnych rzekach upłynęło odkąd ostatni raz zawitałem w gościnnych progach tego niszowego baru („restauracji innej niż wszystkie”). Niestety, rzeczywistość kulinarna stolicy Mołdawii jest smutna, lokali jest mało. Większe są szanse na chwycenie czegoś do ręki z ulicy (chyba, że święto, bo wtedy to nie). Koncepcje wegetariańskie to absolutna abstrakcja, lepiej się nie wygłupiać i nawet nie pytać.
Spacer wieczorową porą po stolicy pozwolił odkryć pomnik Stefana III Wielkiego (w wersji lokalnej: Stefan cel Mare, tak też nazywa się główna ulica stolicy Mołdawii). Udało mi się jeszcze nacieszyć się łukiem tryumfalnym i parkiem katedralnym, a potem stwierdzić, że to chyba na tyle. Żadna z tych atrakcji wielkim hitem nie jest, gdzie indziej ledwo by się na nie zwróciło uwagę, ale tu nie do końca mamy wybór, więc zachwyca, chociaż nie zachwyca.
Wieczorem rozważałem wyjście do baru. Koło hotelu był jeden, który miał dość dobre recenzje. Szybko odkryłem, że splajtował na trochę przed mym przyjazdem. Nie miałem wielkiej ochoty na sprawdzanie, jaki jest standard obsługi w klubach, które wyglądały na burdele. Niekoniecznie chciałem też łazić po nocy jakoś bardzo daleko. W ten sposób night life ograniczył się do hostelu. Smutno trochę, ale co zrobić, jak nie ma imprezy, to można próbować ją rozkręcić.
Czasem tak bywa, że się nie da, bo obsługa pracuje, a zbyt wielu gości nie ma. Nawet jak cham się uprze, to mu nie dadzą. Musiałem też zmienić nocleg na mniej porywającą kanapę w dormitorium. Do tej czwórki mieli przyjechać ludzie, do innej inni, hostelowy próbował kombinować, że mi da coś na jedną noc, coś jeszcze na inną. Powiedziałem, żeby się nie wygłupiał i że mogę spać na czymkolwiek. Poznałem też trochę historii jego życia: w czasach zimnej wojny pracował jako wojskowy dla armii USA. Jego zadaniem było namierzanie celów strategicznych na wypadek wojny atomowej. Mówił, że tak siedział w 80-tych w jakimś smutnym hangarze, patrzył na zdjęcia satelitarne Ukrainy i miał wielką nadzieję odwiedzić kiedyś tych ludzi, a niekoniecznie ich zbombardować. Czasy się zmieniły, ZSRR się zakończył, a on się emerytował. Postanowił pojechać do miejsca, które wiele lat obserwował, i to nie jako turysta. Przybył, zobaczył i został na Ukrainie na ponad rok. Tam również pracował w hostelu – z tego, co zrozumiałem, aspekt finansowy pracy interesował go mniej niż to, żeby była ona w postsowiecie. Potem pewnego dnia trafił mu się deal: znana międzynarodowa sieć hoteli postanowiła otworzyć się w Kiszyniowie. Problem jednak jest taki, że legendarna korupcja oznaczała, że nie dadzą rady tego zrobić – amerykańska skarbówka podobno słabo reaguje na pozycje w księgowości w stylu „łapówka dla komisji nadzoru budowlanego w Mołdawii”. Zaproponowali więc memu człowiekowi, wówczas na Ukrainie, żeby relokował się do Mołdawii, kupił ziemię i dokonał jakichś prac budowlanych, a oni to potem odkupią od niego. Był właśnie na etapie realizowania tego wielkiego planu.
Oczywiście bardzo mnie zaskoczyło, że jest korupcja. Co lepsze, Mołdawia od jakiegoś czasu promuje swój lokalny język. Nie znają go za bardzo ludzie ani politycy, ale budowanie dumy narodowej to budowanie dumy narodowej, więc składanie dokumentów stało się lepsze, stało się weselsze, a paru tłumaczy może sobie dorobić – bo dokumenty muszą być po mołdawsku, broń panie boże po rosyjsku lub rumuńsku. A że mało kto umie, to chodzi do tłumaczy, że przełożyć z rosyjskiego na mołdawski, a potem przekazać je urzędnikowi, który po mołdawsku też tak sobie.
Czasem tak bywa, że się nie da, bo obsługa pracuje, a zbyt wielu gości nie ma. Nawet jak cham się uprze, to mu nie dadzą. Musiałem też zmienić nocleg na mniej porywającą kanapę w dormitorium. Do tej czwórki mieli przyjechać ludzie, do innej inni, hostelowy próbował kombinować, że mi da coś na jedną noc, coś jeszcze na inną. Powiedziałem, żeby się nie wygłupiał i że mogę spać na czymkolwiek. Poznałem też trochę historii jego życia: w czasach zimnej wojny pracował jako wojskowy dla armii USA. Jego zadaniem było namierzanie celów strategicznych na wypadek wojny atomowej. Mówił, że tak siedział w 80-tych w jakimś smutnym hangarze, patrzył na zdjęcia satelitarne Ukrainy i miał wielką nadzieję odwiedzić kiedyś tych ludzi, a niekoniecznie ich zbombardować. Czasy się zmieniły, ZSRR się zakończył, a on się emerytował. Postanowił pojechać do miejsca, które wiele lat obserwował, i to nie jako turysta. Przybył, zobaczył i został na Ukrainie na ponad rok. Tam również pracował w hostelu – z tego, co zrozumiałem, aspekt finansowy pracy interesował go mniej niż to, żeby była ona w postsowiecie. Potem pewnego dnia trafił mu się deal: znana międzynarodowa sieć hoteli postanowiła otworzyć się w Kiszyniowie. Problem jednak jest taki, że legendarna korupcja oznaczała, że nie dadzą rady tego zrobić – amerykańska skarbówka podobno słabo reaguje na pozycje w księgowości w stylu „łapówka dla komisji nadzoru budowlanego w Mołdawii”. Zaproponowali więc memu człowiekowi, wówczas na Ukrainie, żeby relokował się do Mołdawii, kupił ziemię i dokonał jakichś prac budowlanych, a oni to potem odkupią od niego. Był właśnie na etapie realizowania tego wielkiego planu.
Oczywiście bardzo mnie zaskoczyło, że jest korupcja. Co lepsze, Mołdawia od jakiegoś czasu promuje swój lokalny język. Nie znają go za bardzo ludzie ani politycy, ale budowanie dumy narodowej to budowanie dumy narodowej, więc składanie dokumentów stało się lepsze, stało się weselsze, a paru tłumaczy może sobie dorobić – bo dokumenty muszą być po mołdawsku, broń panie boże po rosyjsku lub rumuńsku. A że mało kto umie, to chodzi do tłumaczy, że przełożyć z rosyjskiego na mołdawski, a potem przekazać je urzędnikowi, który po mołdawsku też tak sobie.
Drugą osobą, z którą udało mi się porozmawiać, był jakiś syn przyjaciela hostelu. Mieszkał tam przejściowo i poszukiwał sensownej pracy, co wiązało się z emigracją do Kiszyniowa. Rozumiem, że z perspektywy jego miejsca pochodzenia, to miało szanse powodzenia. Dzieliliśmy pokój, ale na większość dnia znikał „załatwiać”. Co można załatwić w poniedziałek wielkanocny? Nie wiem. Dużo czytał, zwłaszcza o historii XX wieku w tej części świata, miał przy łóżku wiele książek o wojnie. Cieszył się, że w końcu trafił się turysta mówiący po rosyjsku. Jednak w żaden sposób nie udało mi się przekonać go, że przyjechałem tam dobrowolnie i że interesują mnie różne miejsca w jego kraju. Gdy pytałem o muzea, monastyry, winiarnie, to drapał się po głowie i mówił, że chyba faktycznie, są takie atrakcje, ale większości nie kojarzy, a już o aspekcie zwiedzaniowym nie miał absolutnie żadnego pojęcia. Patrzył jak na wariata, gdy mnie spotykał i mówiłem, że widziałem taki pomnik w takim parku albo że byłem w muzeum.
Tego wieczora czułem się pokonany przez okoliczności przyrody. Zasiadłem z koniakiem z kraju, którego nie ma, i oddawałem się radościom związanym z posiadaniem tego wysublimowanego trunku. Nie powaliły mnie jego walory smakowe, ale też przesadnie nie cierpiałem spożywając go sobie niespiesznie. Potem przyszli Hiszpanie, którzy byli w jednej z głównych atrakcji kraju, czyli w winnicach Cricova. Na pytania, czy warto, ogólnie odpowiedzieli, że nie. Tak też podejrzewałem widząc dość zaporową cenę za krótką wycieczkę. 25 euro to w Mołdawii wielu obywateli ma na tydzień, a nie na rzut okiem na piwniczkę z winami. Gdzieś w tym wszystkim przewinął się pracownik hotelu z USA. Opowiadał nowo przyjętym gościom, że nie wolno tu pić wódki i mocnych alkoholi, ale wino i piwo spokojnie. Poszedłem złożyć donos na samego siebie, że mam koniak i że ogólnie mogę iść po piwo jeżeli mu to poprawi humor.
Popatrzył na butelkę.
Na mnie.
- Sam to wypiłeś?
- Ano, chcesz to się częstuj, już mi się trochę znudził ten koniak.
Pokręcił głową z niedowierzaniem, schował u siebie i powiedział, że odda mi przy wyjeździe.
Popatrzył na butelkę.
Na mnie.
- Sam to wypiłeś?
- Ano, chcesz to się częstuj, już mi się trochę znudził ten koniak.
Pokręcił głową z niedowierzaniem, schował u siebie i powiedział, że odda mi przy wyjeździe.
Następnego dnia postanowiłem odkryć magiczny Kiszyniów. Był 30 kwietnia, dzień teoretycznie pracujący, ale de facto dzień pomiędzy świętami wielkanocnymi a 1 Maja, czyli nie do końca. Łatwiej niż dzień wcześniej można było coś zjeść na mieście, i były też czynne niektóre muzea. Na pierwszy ogień poszło Muzeum Narodowe. To jest klasyczne trochu śmiszne, trochu straszne. Są próby datowania historii Mołdawii do czasów imperium rzymskiego, bo coś tam znaleźli. Jest narodowy cielec, który ma mieć kilka tysięcy lat, i którego mają na fladze. Było trochę malarstwa historycznego, trochę ZSRR (w tym gułagi, dla mnie najciekawsze), ale przebijało podkreślanie, że Mołdawia to powinna być w Rumunii, ergo w Europie. W sumie dość dziwne, większość krajów z tak krótką państwowością najnowszą tworzy mitologię narodową, a w Mołdawii najbardziej podkreśla się, co też mają wspólnego z Rumunią. W muzeum mieli chyba najtańsze suweniry w historii muzealnictwa, za niewiele ponad euro nabyłem dość pokaźnych rozmiarów cielca mołdawskiego.
Muzeum sztuki było już tylko kuriozalne i męczące, głównie za sprawą wystawy malarstwa nowoczesnego, które takim było dobre 50 lat temu. Muzeum wojska już nie dałem rady, wiem dobrze, co w nim jest, bo w każdym postsowiecie jest dokładnie to samo. Niestety, zamknięte było muzeum etnograficzne, które wydawało się mieć pewien potencjał.
Pozostawało cieszyć się życiem miasta w dzień jakby świąteczny, ale nie do końca. Z jakiejś totalnie zapomnianej tablicy na bocznej ulicy dowiedziałem się, że w Kiszyniowie było trzęsienie ziemi i dlatego tak to teraz wygląda. Obawiam się, że hasło „wszyscy do odbudowy Kiszyniowa” spotkało się raczej z kiepskim odzewem. Znalazłem, że jest park do odpoczywania. Ano był, całkiem nowy i w miarę fajnie zrobiony. Ostatecznie muszę powiedzieć, że w Kiszyniowie najlepiej wypadały boczne uliczki. Główne są nudne, ale na bocznych co jakiś czas widać coś ciekawszego. Oczywiście nie jest to poziom Paryża czy nawet Lwowa, ale jest jakieś poczucie odkrywania ziem ludzkości nieznanych, bo przecież na żadnych mapach nie wypisują, że ktoś przerobił słupki drogowe na bohaterów komiksów, jak też uczyniono w jednym z przerażająco sztucznych parków.
Bez problemu za pomocą mapy można za to znaleźć „Kompleks pamięci Wieczność”. Oczywiście, wojna. Z jakiegoś powodu na różowawo.
Największym plusem tych obiektów jest to, że są raczej tanie albo darmowe, bilety to jakieś 10 lejów od sztuki, czyli 2 PLN. Co do ekspozycji wewnątrz, to… Jest inaczej. Przede wszystkim, obiekty te borykają się z problemem stworzenia jakiejś tożsamości narodowej, której Mołdawia poszukuje pomiędzy Rosją a Rumunią. Nie wymiatam z historii tego kawałka świata, ale ostatnie sukcesy militarne odnotowali oni pod koniec XV wieku, a potem był oklep od jednych, w zęby od drugich. W malarstwie widać trochę chwil historycznej chwały, a także życie codzienne na przełomie wieków. Sekcja archeologiczna była dość skromna, ale podkreślano, że do tych terenów docierali Grecy, więc oznacza to, że Mołdawia należy do dziedzictwa europejskiego. Ten trend widać nie tylko w muzeum – flaga narodowa to właściwie rumuńska. W godle (wybranym w 1990 roku) też nawiązania do cywilizacji europejskiej. Sowietyzmu nie ma właściwie nigdzie, poza życiem codziennym. Ulicami Kiszyniowa jeżdżą trolejbusy, które mają więcej lat niż niepodległa Mołdawia. W wielu miejscach widać, że coś się posypało, ale już się nie odbudowało. W pewnym sensie jest tak źle, że aż robi się dobrze.
Największym plusem tych obiektów jest to, że są raczej tanie albo darmowe, bilety to jakieś 10 lejów od sztuki, czyli 2 PLN. Co do ekspozycji wewnątrz, to… Jest inaczej. Przede wszystkim, obiekty te borykają się z problemem stworzenia jakiejś tożsamości narodowej, której Mołdawia poszukuje pomiędzy Rosją a Rumunią. Nie wymiatam z historii tego kawałka świata, ale ostatnie sukcesy militarne odnotowali oni pod koniec XV wieku, a potem był oklep od jednych, w zęby od drugich. W malarstwie widać trochę chwil historycznej chwały, a także życie codzienne na przełomie wieków. Sekcja archeologiczna była dość skromna, ale podkreślano, że do tych terenów docierali Grecy, więc oznacza to, że Mołdawia należy do dziedzictwa europejskiego. Ten trend widać nie tylko w muzeum – flaga narodowa to właściwie rumuńska. W godle (wybranym w 1990 roku) też nawiązania do cywilizacji europejskiej. Sowietyzmu nie ma właściwie nigdzie, poza życiem codziennym. Ulicami Kiszyniowa jeżdżą trolejbusy, które mają więcej lat niż niepodległa Mołdawia. W wielu miejscach widać, że coś się posypało, ale już się nie odbudowało. W pewnym sensie jest tak źle, że aż robi się dobrze.
Poza ukulturalnianiem się, musiałem czasem coś zjeść. Pomny doświadczeń z dnia wcześniejszego, zabrałem się do sprawy dość poważnie. W jednym z podziemnych przejść znalazłem typową radziecką stołówkę.
- Gdzie siada, to przecież stolik obsługi! - wprowadziło mnie w klimat właściwy tym miejscom. Kilkukrotne „NIE MA!” w odpowiedzi na próby złożenia zamówienia jeszcze pogłębiło to uczucie. Dusiłem się ze śmiechu, raz na jakiś czas taka dawka „Misia” na żywo jest relaksująca. Właściwie jedyne, co dostałem tam bez problemu, to było piwo, za jakieś 3,5 PLN. Takie jest prawo podłej radzieckiej stołówki, że priorytetem jest piwo, a nie jedzenie. To było, oczywiście, bardzo takie sobie.
- Gdzie siada, to przecież stolik obsługi! - wprowadziło mnie w klimat właściwy tym miejscom. Kilkukrotne „NIE MA!” w odpowiedzi na próby złożenia zamówienia jeszcze pogłębiło to uczucie. Dusiłem się ze śmiechu, raz na jakiś czas taka dawka „Misia” na żywo jest relaksująca. Właściwie jedyne, co dostałem tam bez problemu, to było piwo, za jakieś 3,5 PLN. Takie jest prawo podłej radzieckiej stołówki, że priorytetem jest piwo, a nie jedzenie. To było, oczywiście, bardzo takie sobie.
Dogrywkę z sowietologii miałem na dworcu. Już w miarę wiedziałem, ile czasu chcę spędzić w Mołdawii, pozostało opracować drogę ucieczki. Internet w podobnych sytuacjach w takich krajach lubi być bezradny, informacja hostelowa poradziła sobie trochę lepiej, tzn. powiedzieli mi, że tak, że są busy do Kijowa. Zresztą sam internet może by wystarczył, ale lokalni sprawiają, że taka ciekawostka technologiczna słabo się sprawdza. Przygodę z transportem z Kiszyniowa rozpocząłem od BlaBlaCar. Opcji przejazdów na trasie Mołdawia-Polska akurat nie było, ale to mnie nie zaskoczyło. Znalazłem za to dużo transportu do Kijowa i rozpocząłem pisać do kierowców. Wszyscy się zgadzali, żeby po chwili odwołać przejazd. Po jakimś czwartym razie, pojechałem na dworzec.
- Dzień dobry, chciałem dowiedzieć się, o której jest jutro autobus do Kijowa.
- Da paszport.
- Ale jeszcze nie wiem, czy mi pasuje godzina…
- DA PASZPORT!!! Ma szczęście, są jeszcze miejsca.
- Kiedy jest autobus?
- Jutro.
- O jakiejś godzinie, czy tak sobie jutro?
- 21:30.
Całe szczęście, bo przecież mogli zrobić widełki w stylu „jakoś między 12 a 18”. Zapłaciłem, wypisano mi bilet.
Tego wieczora spotkałem w hostelu rodaka. Robił to samo, co ja dzień wcześniej, tyle, że lokalnym koniakiem, jednak jemu czujna obsługa hotelowa zabrała ten trunek znacznie szybciej. Zasiedliśmy przed hostelem, poszli kilka razy po piwo, ja miałem mołdawskie chardonnay. Niestety, nawet w kraju pochodzenia, mołdawskie trunki są fatalne. Nie był to jakiś najtańszy jabol, ale i tak smakował wielce średnio. Z piwem jest lepiej, są nawet craft bary, w których nie ma nikogo. Jednak wino, na którego potentata Mołdawia się promuje, niestety, dla mnie jest mierne. Mimo tego, wieczór minął przyjemnie, omówiliśmy sytuację w polskiej piłce nożnej, różne kierunki podróży, blaski i cienie życia. Chociaż nie była to jakaś wielka wyprawa, to zawsze miło z rodakami omówić rzeczywistość innego kraju i wspólnie się nad nią zadumać, lub też porobić sobie z niej jaja.
- Dzień dobry, chciałem dowiedzieć się, o której jest jutro autobus do Kijowa.
- Da paszport.
- Ale jeszcze nie wiem, czy mi pasuje godzina…
- DA PASZPORT!!! Ma szczęście, są jeszcze miejsca.
- Kiedy jest autobus?
- Jutro.
- O jakiejś godzinie, czy tak sobie jutro?
- 21:30.
Całe szczęście, bo przecież mogli zrobić widełki w stylu „jakoś między 12 a 18”. Zapłaciłem, wypisano mi bilet.
Tego wieczora spotkałem w hostelu rodaka. Robił to samo, co ja dzień wcześniej, tyle, że lokalnym koniakiem, jednak jemu czujna obsługa hotelowa zabrała ten trunek znacznie szybciej. Zasiedliśmy przed hostelem, poszli kilka razy po piwo, ja miałem mołdawskie chardonnay. Niestety, nawet w kraju pochodzenia, mołdawskie trunki są fatalne. Nie był to jakiś najtańszy jabol, ale i tak smakował wielce średnio. Z piwem jest lepiej, są nawet craft bary, w których nie ma nikogo. Jednak wino, na którego potentata Mołdawia się promuje, niestety, dla mnie jest mierne. Mimo tego, wieczór minął przyjemnie, omówiliśmy sytuację w polskiej piłce nożnej, różne kierunki podróży, blaski i cienie życia. Chociaż nie była to jakaś wielka wyprawa, to zawsze miło z rodakami omówić rzeczywistość innego kraju i wspólnie się nad nią zadumać, lub też porobić sobie z niej jaja.
Następnego dnia udałem się do Stare Orhei-Orheiul Vechi. Bardziej obowiązuje druga nazwa, ale poprawne jej wymówienie raczej słabo mi wychodziło. Droga była dość męcząca, bo najpierw okazało się, że muszę czekać ponad dwie godziny na marszrutkę - zamiast o 11, była o 13. Podobno zmienili z okazji początku maja. Naprawdę, nie jest łatwo zabić dwie godziny w Kiszyniowie. Warunki transportu są wiadome, czyli babiny wracające z targu z tonami jakichś podejrzanych roślin, które pewnie potem spożywają z całymi rodzinami. Dystans z Kiszyniowa do atrakcji numer jeden Mołdawii to jakieś 60 kilometrów, ale jedzie się dobrze ponad godzinę, bo wiadomo: ktoś wsiada, ktoś wysiada, ktoś chce pogadać, a na kogoś trzeba poczekać. Już Kiszyniów wygląda dość biednie, smutno i bez perspektyw, jednak mołdawska wieś to klasa sama w sobie. Kusiło zapytać mnie ludzi: co wy robicie z czasem wolnym? Pewnie telewizja, bo poza tym smutne drogi, smutne wsie z malutkimi sklepami (też wyglądającymi na umiarkowanie radosne).
Po przybyciu na miejsce czekała na mnie główna atrakcja kraju, monastyr. Same okolice są ładne, do tego można w końcu napaść oczy do syta jakimś wzniesieniem, a nie tylko pola, pola i pola. Monastyr zaś jest taki sobie, wręcz rozczarowujący, gdy popatrzy się na całkiem ładną okolicę. Muzeum historii było nieczynne – ma to sens, bo akurat turystów był najazd. Lokalna przedsiębiorczość odpowiedziała znacznie lepiej na potrzeby rynku i dość gęsto sprzedawała pamiątki i jedzenie. Ostatecznie rozbiło się to tak: ponad trzy godziny na dojazd, 15 względnie ciekawych minut, dwie godziny na powrót (godzina czekania i godzina jazdy).
Po przybyciu na miejsce czekała na mnie główna atrakcja kraju, monastyr. Same okolice są ładne, do tego można w końcu napaść oczy do syta jakimś wzniesieniem, a nie tylko pola, pola i pola. Monastyr zaś jest taki sobie, wręcz rozczarowujący, gdy popatrzy się na całkiem ładną okolicę. Muzeum historii było nieczynne – ma to sens, bo akurat turystów był najazd. Lokalna przedsiębiorczość odpowiedziała znacznie lepiej na potrzeby rynku i dość gęsto sprzedawała pamiątki i jedzenie. Ostatecznie rozbiło się to tak: ponad trzy godziny na dojazd, 15 względnie ciekawych minut, dwie godziny na powrót (godzina czekania i godzina jazdy).
Gdzieś podobno jest dom, w którym mieszkał Puszkin, gdy go zesłali do Kiszyniowa. Nie znalazłem. Niczego już nie znalazłem, wymęczyłem resztę wieczoru, ogarnąłem się, odebrałem koniak i poszedłem na autobus. Nie było litości: nabity pod sufit. Tym razem przynajmniej siedziałem koło miłej dziewczynki, która czytała „Braci Karamazow”. Czytanie w mołdawskim autobusie to sport nieco ekstremalny, drogi są dziurawe i co chwilę się podskakuje, światła brak. Wywietrznik w dachu był wyrwany, co było całkiem w porządku dopóki nie zaczęło padać. Na szczęście siedziałem kawałek od tej dziury, ale na niektórych pasażerów padało. Jeden pan ze stoickim spokojem wydobył pelerynę, ubrał ją i tak jechał, a deszcz padał. Potem padać przestało, pan zdjął pelerynę, schował ją i powrócił do spania. U nas to by były skargi, pojazd niedopuszczony do ruchu, a tam absolutny zen.
Tak jakoś poskładali trasę tego autobusu, że wjeżdża on na chwilę do Naddniestrza. Dostałem wizę na 10 godzin, ale już po jakichś 30 minutach mogłem ją oddać. Z tych starć przygranicznych dość dobrze zapamiętałem toaletę na granicy mołdawsko-ukraińskiej: pan celnik puszczał nas do niej dwójkami, jedna samiczka i jeden samiec. Samiec szedł lać w trawę obok, a samiczka do kabiny. Okolice szaletu tonęły w mazi kałowo-moczno-błotnej, zapach spowijający okolicę był adekwatny. Uznałem, że wysyłanie pań do tego kibla to kolejna forma prześladowania kobiet w Europie wschodniej. Lanie w trawę było zdecydowanie wygodniejsze i przyjemniejsze dopóki po zakończeniu całej operacji nie spojrzało się na podeszwy butów.
Tak jakoś poskładali trasę tego autobusu, że wjeżdża on na chwilę do Naddniestrza. Dostałem wizę na 10 godzin, ale już po jakichś 30 minutach mogłem ją oddać. Z tych starć przygranicznych dość dobrze zapamiętałem toaletę na granicy mołdawsko-ukraińskiej: pan celnik puszczał nas do niej dwójkami, jedna samiczka i jeden samiec. Samiec szedł lać w trawę obok, a samiczka do kabiny. Okolice szaletu tonęły w mazi kałowo-moczno-błotnej, zapach spowijający okolicę był adekwatny. Uznałem, że wysyłanie pań do tego kibla to kolejna forma prześladowania kobiet w Europie wschodniej. Lanie w trawę było zdecydowanie wygodniejsze i przyjemniejsze dopóki po zakończeniu całej operacji nie spojrzało się na podeszwy butów.
W okolicach 7 rano osiągnęliśmy Kijów. Autobus do Polski miałem o 18. Kiedyś stwierdziłbym, że przecież dzień, to można łazić z plecakiem, ale na starość robię się wygodnicki. W podjęciu tej decyzji pomógł mi dworzec Vydubychi. Twór ten nakrywa czapką syfu, wstydu i beznadziei wszystkie inne dworce tej części świata. Recenzje w Google Maps głoszą, że przechowalnia bagażu okrada pozostawione rzeczy, a kieszonkowcy okradają podróżnych. Zjedzenie czegokolwiek grozi płukaniem żołądka, można dostać wpierdol, w deszcz dach przecieka, a do tego można spotkać szczury większe od kotów. Korzystając z internetu popularnej sieciówki, znalazłem sobie nocleg. A raczej opcję na przechowanie rzeczy, umycie się i przypomnienie atrakcji Kijowa. Gdyby ktoś miał podobne potrzeby, to przy ulicy Chmielnickiego jest dormitorium, w najlepszym postradzieckim rozumieniu tego słowa. Pierwszym wyzwaniem jest wejście na klatkę schodową, bo dzwonka nie ma. Szczęśliwie, piętro niżej jest lepszy hotel, więc gdy ktoś z niego wychodził, to udało mi się wejść. Ledwo wszedłem, miałem update z sowietyzmu, czyli na moje "dzień dobry" padło "dawaj diengi". Za 180 hrywien opłaciłem sobie noc, rzuciłem rzeczy na przykryte derką łóżko (obstawiam, że konie w Polsce mają o wiele lepsze) i pognałem pod prysznic.
- Poczeka pięć minut, to będzie ciepła woda.
Starałem się nie czekać, a jeszcze bardziej niczego nie dotykać. Ciepła woda rzeczywiście przyszła, a nawet wrzątek. Bo przecież w postsowietach wodociągi znają tylko dwie temperatury: lód w płynie i wrzątek. Gdy już chciałem wychodzić do miasta, pani etażowa zaprosiła mnie do kuchni na lunch. To kolejna cegiełka do opowieści, dlaczego kocham postsowiety. Gdzieś w tym wszystkim, gdzieś w tej całej tak nieprzyjaznej rzeczywistości siedzą ludzie, którzy z jakiegoś powodu przejawiają ludzkie odruchy, które wzruszają, bo nikt się ich nie spodziewa. Jedząc ciepły poczęstunek (syrniki) odpowiadałem na różne pytania o Polszy. Przy okazji sam pytałem o życie na Ukrainie. Emerytura pani wynosiła około 50 euro. Hostel był własnością jej syna, dorabiała w nim około 200-300 USD miesięcznie. Syn w Germanii. Oczywiście pani była rozczarowana kształtem przemiany społeczno-politycznych, które spotkały Ukrainę po 1991 roku.
- Na co im tyle kraść? Żrą te pieniądze? Do grobu je wezmą? - te pytania retoryczne stanowiły podsumowanie kondycji moralnej ukraińskiej klasy politycznej. Rozmawialiśmy tuż po wyborach prezydenckich. Wiara mojej gospodyni w Zelenskiego była nikła, ale Poroszenkę jedynie lżyła za całokształt działań. Wychwalała Polszę, mówiła jak to u nas czysto, jakie dobre drogi. Chciałem powiedzieć coś miłego, więc rzuciłem, że kijowskie metro jest o wiele lepsze niż jakikolwiek system transportu w Polsce, a do tego takie tanie.
- TANIE? Metro kiedyś kosztowało 5 kopiejek, to wtedy było tanie, a teraz??? OSIEM HRYWIEN!!!
Na nasze to obecnie 1,25 PLN. Już nie pytałem, czy emeryci muszą płacić, bo jej oburzenie zdradzało, że tak.
- Poczeka pięć minut, to będzie ciepła woda.
Starałem się nie czekać, a jeszcze bardziej niczego nie dotykać. Ciepła woda rzeczywiście przyszła, a nawet wrzątek. Bo przecież w postsowietach wodociągi znają tylko dwie temperatury: lód w płynie i wrzątek. Gdy już chciałem wychodzić do miasta, pani etażowa zaprosiła mnie do kuchni na lunch. To kolejna cegiełka do opowieści, dlaczego kocham postsowiety. Gdzieś w tym wszystkim, gdzieś w tej całej tak nieprzyjaznej rzeczywistości siedzą ludzie, którzy z jakiegoś powodu przejawiają ludzkie odruchy, które wzruszają, bo nikt się ich nie spodziewa. Jedząc ciepły poczęstunek (syrniki) odpowiadałem na różne pytania o Polszy. Przy okazji sam pytałem o życie na Ukrainie. Emerytura pani wynosiła około 50 euro. Hostel był własnością jej syna, dorabiała w nim około 200-300 USD miesięcznie. Syn w Germanii. Oczywiście pani była rozczarowana kształtem przemiany społeczno-politycznych, które spotkały Ukrainę po 1991 roku.
- Na co im tyle kraść? Żrą te pieniądze? Do grobu je wezmą? - te pytania retoryczne stanowiły podsumowanie kondycji moralnej ukraińskiej klasy politycznej. Rozmawialiśmy tuż po wyborach prezydenckich. Wiara mojej gospodyni w Zelenskiego była nikła, ale Poroszenkę jedynie lżyła za całokształt działań. Wychwalała Polszę, mówiła jak to u nas czysto, jakie dobre drogi. Chciałem powiedzieć coś miłego, więc rzuciłem, że kijowskie metro jest o wiele lepsze niż jakikolwiek system transportu w Polsce, a do tego takie tanie.
- TANIE? Metro kiedyś kosztowało 5 kopiejek, to wtedy było tanie, a teraz??? OSIEM HRYWIEN!!!
Na nasze to obecnie 1,25 PLN. Już nie pytałem, czy emeryci muszą płacić, bo jej oburzenie zdradzało, że tak.
Gdy nacieszyłem się gościną, poszedłem zobaczyć, co też w Kijowie. Od 2010 roku trochę się zmieniło, jest dość ładnie, jest więcej angielskiego. Jest też o wiele więcej koncepcji wyzwolenia turysty z pieniędzy, a ceny wstępów bliższe są Polsce niż Mołdawii. Stołowaje, przynajmniej te w centrum miasta, za to na poziomie zdecydowanie europejskim, obsługa miła, rzeczy ładnie wyłożone, wszystko posprzątane, przyjemna muzyczka w tle, toaleta też cywilizowana – jeszcze kilkanaście lat temu szanse na papier toaletowy i mydło były nikłe.
Koło 16 zjawiłem się po swój dobytek, życzyliśmy sobie z panią sukcesów w życiu i zabrałem się w stronę Polszy. Po mołdawskim autobusie, ten był całkiem znośny. Oczywiście brud i deko smrodu, ale już przywykłem. Podróż w stronę Warszawy pozwoliła mi po raz kolejny podziękować zrządzeniu niebios, że nie urodziłem się na ukraińskiej wsi. Chociaż chyba miasto byłoby jeszcze gorsze – dokonałem aktualizacji swych cennych przemyśleń po jakimś drugim przystanku. Ukraina wygląda lepiej niż Mołdawia, to na pewno, ale znacznie gorzej niż Polska. Granica Unii Europejskiej w drugą stronę jest nieco trudniejsza, to znaczy sprawdzają, czy nie mamy więcej niż dwóch paczek papierosów i litra alkoholu. Niemal wszyscy mają, ale jakoś to idzie.
O 7 rano byłem z powrotem w Warszawie. Cała przygoda zajęła mi pięć dni. Wróciłem wielce zadowolony. Wprawdzie nie odwiedziłem Gagauzji – autonomicznego regionu na południu Mołdawii – ale wizja kolejnych podróży autobusami mnie odrzuciła. Wprawdzie to tylko 100 kilometrów z Kiszyniowa, ale jest to 100 kilometrów po Mołdawii. Do tego tam też nie mają żadnych poważniejszych atrakcji. Taka też była Mołdawia, zgodnie z tym, co wszyscy mówili: kraj, w którym jest bardzo niewiele. Z jednej strony nie cierpiałem. Z drugiej, właściwie dowolne miejsce w Europie oferuje coś ciekawego, a dostawanie się tamże na pewno będzie łatwiejsze niż do Mołdawii. Sowietyzm trochę bawi, trochę smuci. Dla początkujących w temacie to może być jakaś atrakcja, jednak dla tych, którzy przerobili zagadnienie, nie będzie to wyprawa pełna unikatowych, magicznych doznań. Jest tanio, ale jednak nie aż tak tanio, żeby warto było jechać tylko na imprezę i zakupy. Wróciłem szczęśliwy, bo po latach myślenia o tym, w końcu udało mi się zobaczyć, jak ludzie żyją w tym kawałku świata. Przy okazji też empirycznie sprawdzić, czy Kiszyniów to naprawdę najgorsza stolica Europy. Dla mnie ten konkurs wygrywa Prisztina, a i Podgorica to koszmar. Miejsce na podium Mołdawii jednak zdecydowanie się należy, nie można im odebrać tego, że Kiszyniów jest solidnie taki sobie. Mołdawia to takie doświadczenie, które można zdobyć, ale jednak nie trzeba.
Koło 16 zjawiłem się po swój dobytek, życzyliśmy sobie z panią sukcesów w życiu i zabrałem się w stronę Polszy. Po mołdawskim autobusie, ten był całkiem znośny. Oczywiście brud i deko smrodu, ale już przywykłem. Podróż w stronę Warszawy pozwoliła mi po raz kolejny podziękować zrządzeniu niebios, że nie urodziłem się na ukraińskiej wsi. Chociaż chyba miasto byłoby jeszcze gorsze – dokonałem aktualizacji swych cennych przemyśleń po jakimś drugim przystanku. Ukraina wygląda lepiej niż Mołdawia, to na pewno, ale znacznie gorzej niż Polska. Granica Unii Europejskiej w drugą stronę jest nieco trudniejsza, to znaczy sprawdzają, czy nie mamy więcej niż dwóch paczek papierosów i litra alkoholu. Niemal wszyscy mają, ale jakoś to idzie.
O 7 rano byłem z powrotem w Warszawie. Cała przygoda zajęła mi pięć dni. Wróciłem wielce zadowolony. Wprawdzie nie odwiedziłem Gagauzji – autonomicznego regionu na południu Mołdawii – ale wizja kolejnych podróży autobusami mnie odrzuciła. Wprawdzie to tylko 100 kilometrów z Kiszyniowa, ale jest to 100 kilometrów po Mołdawii. Do tego tam też nie mają żadnych poważniejszych atrakcji. Taka też była Mołdawia, zgodnie z tym, co wszyscy mówili: kraj, w którym jest bardzo niewiele. Z jednej strony nie cierpiałem. Z drugiej, właściwie dowolne miejsce w Europie oferuje coś ciekawego, a dostawanie się tamże na pewno będzie łatwiejsze niż do Mołdawii. Sowietyzm trochę bawi, trochę smuci. Dla początkujących w temacie to może być jakaś atrakcja, jednak dla tych, którzy przerobili zagadnienie, nie będzie to wyprawa pełna unikatowych, magicznych doznań. Jest tanio, ale jednak nie aż tak tanio, żeby warto było jechać tylko na imprezę i zakupy. Wróciłem szczęśliwy, bo po latach myślenia o tym, w końcu udało mi się zobaczyć, jak ludzie żyją w tym kawałku świata. Przy okazji też empirycznie sprawdzić, czy Kiszyniów to naprawdę najgorsza stolica Europy. Dla mnie ten konkurs wygrywa Prisztina, a i Podgorica to koszmar. Miejsce na podium Mołdawii jednak zdecydowanie się należy, nie można im odebrać tego, że Kiszyniów jest solidnie taki sobie. Mołdawia to takie doświadczenie, które można zdobyć, ale jednak nie trzeba.
Jeżeli kiedyś naszłyby nas pomysły powiązania swojej kariery z Mołdawią, to pensje w naszym fachu rzadko przekraczają kilkaset dolarów. Był kiedyś program, w którym płacono bodajże 200 USD miesięcznie, kilku wolontariuszy go zrobiło, ale potem coś się skończyło: albo chętni, albo pieniądze, a najpewniej jedno i drugie. Popularne szkolne sieciówki nawet nie dotykają Mołdawii. Najwyższa pensja jaką widziałem w ogłoszeniu wynosiła 700 USD.