Grupa Beginner.
Gdy nauczyciel otrzymuje grupę Beginner, to koledzy po fachu klepią go po plecach i mówią, że rozumieją, łączą się w bólu i że znają tu taki fajny bar, a w nim bywa Sasza, który to sprzedaje dobre psychotropy bez recepty. Przez jakiś czas wydawało mi się, że takie kursy to fatamorgana. Gdzieś tam sobie do nich książki leżą, ale jakim cudem zebrać ludzi na grupę? Chyba w pobliskim domu seniora, a i w to śmiałem wątpić.
Mówi się, że w angielskim nie ma już całkowicie początkujących, zwłaszcza w szeroko rozumianych krajach europejskich, są co najwyżej tzw. false beginners - ludzie, którzy za wiele po angielsku nie sklecą, ale znają nieco słów z życia i jakoś tam się skomunikują. W końcu rosyjski nie jest językiem oderwanym całkowicie od wszystkich innych i słów, które brzmią jak w angielskim nie brakuje. Ba, takie 'supermarket' to nawet się podobnie pisze, rosyjskie nazwy miesięcy też można częściowo przynajmniej skojarzyć z angielskimi. Piosenki grywane przez stacje radiowe często są we wiadomym języku, więc i z tego coś się da ogarnąć, liczebniki to też raczej sprawa znana wszystkim. Moskiewskie metro gada i pisze po angielsku, więc choćby jeżdżąc do pracy automatem powinno się coś tam wchłonąć. Do tego jak testujemy potencjalnych uczniów, to jeżeli ktoś na 'Do you speak English?' Odpowiada 'Yes, Marlboro!' A do tego dorzuci 'My name is Sasha and I am from Russia', to już trafia do Elementary. Te grupy też nie są bardzo popularne, ale jednak, nie są to aż takie białe kruki jak Beginner.
Miałem dwa kontakty z poziomem Beginner: jedno zastępstwo w czerwcu, gdzie w trybie indywidualnym uczył się pan Wiktor 60+. Znał niemiecki, ale w życiu nie miał styczności z angielskim i naprawdę chłopa uczyłem liczebników do 20, a także, że A to ej, a Y to nie ygrega, tylko łaj. Drugim kontaktem był test, który mi się trafił. Na wszystkie moje pytania potencjalny uczeń odpowiadał po rosyjsku 'Nie mówię po angielsku, ja niczego nie rozumiem'. Ponieważ test oralny powinien trwać z pięć minut, musiałem się nieźle namęczyć, żeby chociaż trzy z panem wysiedzieć i stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że nie zna nawet jednego koloru po angielsku, a i do dziesięciu mi nie policzy. Pomyślałem sobie, że może dopiero skądś przyjechał - krążą legendy o poziomie szkół oddalonych od większych aglomeracji, i nie są to legendy, które można dzieciom czytać na dobranoc. Podobno wszelakie syberyjskie tajgi oferują taki poziom edukacji, że po dekadzie nauki angielskiego można nie być w stanie kupić paczki papierosów, bo tak szałowe kadry tam uczą. Nawet w Dagestanie, czyli jakby bliżej cywilizacji niż Kamczatka, spotkałem ludzi, którzy mimo przejścia przez lata nauczania nie umieli powiedzieć niczego. Jednak w Moskwie poziom szkół nie jest katastrofalny, a znam kilka placówek, które naprawdę uczą i wymagają, więc szanse na absolutnych początkujących oceniałem nisko. Poza tymi dwoma przypadkami przez kilkanaście miesięcy pracy tutaj więcej ani słowa o grupach Beginner nie słyszałem.
Usłyszałem, a raczej przeczytałem, gdy okazało się, że będzie mi dane takową uczyć. Myślałem, że to jakaś pomyłka. Jednak nie, okazało się, że naprawdę zostanie takie coś otwarte, a ja to będę prowadził.
Do domu wracałem przerażony: z jednej strony to godne podziwu, że ludzie próbują w końcu ruszyć w temacie nauki najpopularniejszego języka świata. Z drugiej strony, problemem był w mniejszym stopniu poziom tegoż, a bardziej dość daleko posunięta swoboda myśli. To nie tak, że ci ludzie nigdy nie widzieli angielskiego. Oni go widzieli i uznali, że ich nie interesuje, ale po paru latach nagle odkryli, że może się przydać w pracy lub podróżowaniu. Z czterech osób, samych kobiet, dwie przerażały: były to panie, które przeszły kilka lat edukacji w zakresie języków obcych, ale i tak udało im się nie opanować niczego. Dwie pozostałe twierdziły, że w szkole miały niemiecki. Gdy pewnego dnia odezwałem się w tym języku chcąc im pokazać pewną analogię do tego, co akurat mieliśmy w angielskim, okazało się, że i tak nie da rady. Zrozumiałem, że jest im wstyd, więc nie drążyłem tematu.
Przy okazji, wielu Rosjan i w innych sytuacjach mówiło mi, że nie znają angielskiego, bo w szkole mieli niemiecki. Gdy mam bardziej chamowaty dzień, to po usłyszeniu tego, odzywam się w języku Goethego. Zazwyczaj okazuje się, że jednak nie umieją i niemieckiego.
Jednak prawdziwa zabawa i pełna pompa zaczęła się, gdy należało połączyć miasta z krajami. Autorzy książki stwierdzili, że każdy przecież wie, że taki Londyn jest w Anglii, Tokio w Japonii, a Berlin w Niemczech. Bez tej wiedzy za bardzo nie dało się zrobić ćwiczenia (Helmut jest z Berlina, więc jest Niemcem). Proste jak jebanie, autorzy książki naprawdę nisko zawiesili poprzeczkę.
Nie docenili córek Rusa.
Jedna z pań była pewna, że Dublin jest w Niemczech i prawie się ze mną pokłóciła, że śmiem mówić, że nie. Jeszcze nie skończyłem mdleć, gdy dowalono mi pytaniem, czy Kanada to kraj, czy miasto. Madryt to chyba we Francji? Wielki Mur ulokowano w Japonii, a gejsze w Chinach. Siedziałem i myślałem, że to jakaś bardzo zaawansowana forma rosyjskiej ukrytej kamery i zaraz ktoś wyskoczy i krzyknie 'MAMY CIĘ!'. Po powrocie z tej lekcji walnąłem się w naszej kuchni, odbiłem piwo i mówiłem Aligatorowi, że są wypadki, w których nieznajomość języka związana jest bardziej z nieznajomością niczego, a nie braku talentów do odkrywania , że 'koszka' to 'cat'.
Druga osoba odpadła po półtora miesiąca. Dzięki znajomości z nią stwierdziłem, że muszę kiedyś odwiedzić Komsomolsk na Amurze, bo jak tam jest więcej takich ludzi, to ubawię się setnie. Kobieta uważała, że jest bardzo mądra, inteligentna i lotna, więc nie musi robić zadań domowych. Na moje delikatne sugestie, żeby jednak od czasu do czasu zrobiła ćwiczenia, reagowała opowieściami o tym, że jest inteligentna. W tej inteligencji nie mogła pojąć, że angielski i rosyjski nieco się różnią i że 'I from Moscow' nie jest do końca poprawnie. Oczywiście człowiek stara się motywować pozytywnie, ale trudno mi było eksplodować entuzjazmem, gdy słyszałem, że 'He from Germany, She Russia' i to po raz setny. Pisownia liczebników przebijała to, co widuję u dzieci - ja wiem, że angielski ma kurewską pisownię, no ale nie da się tego przeskoczyć, trzeba wrąbać na pamięć. Na moje poprawki pani reagowała informacją, że przecież to to samo, i że i tak się da zrozumieć, a 'tlelv', to przecież niemal to samo, co 'twelve'. Jej wiara we własne siły wzruszała, pani była całkowicie bezkrytyczna i przeświadczona o swoim geniuszu. A że jej odpowiedzi nie zgadzały się z kluczem? (bo mnie to nie mogła uwierzyć na słowo, w końcu skąd ja mogę wiedzieć?) A, co tam, to przecież to samo, czy 'he is', czy 'you is'! Do tego ciągle bawiła się telefonem, bo przecież ona jest inteligentna i wszystko łapie w lot, ma podzielną uwagę, więc jej nie przeszkadza umawianie się z siostrą na piwo i odkrywanie tego, że w trzeciej osobie liczby pojedynczej dodajemy S (a raczej nie opanowanie tej wiedzy). W końcu nawet jak go nie doda, to będzie tak samo. W odróżnieniu od pani z Terespola, ta mi nie działała na nerwy, więc jak zniknęła, to nawet mi było szkoda, bo przynajmniej miała fajne poczucie humoru. Ubierała się jak domina z taniego pornosa, więc miałem rewię mody - co lekcję inne wysokie obcasy, nierzadko do kolan. Do tego zwiewne bluzki, czego bym raczej nie polecał osobie jej postury, ale tak jak nie miała kompleksów na punkcie swojej znajomości języka, tak też uważała, że ze swoim bębnem wygląda powabnie.
- Panu to powinni dawać mleko za szkodliwe warunki pracy.
Niegdyś w Związku Radzieckim ludzie pracujący w bardziej wyzywających fizycznie zawodach dostawali przydział mleka, żeby wynagrodzić im okoliczności wykonywania robót. Na pewno to wiele pomagało jakimś górnikom czy stolarzom. Przyznam, że trudno mi było się nie zgodzić. Naprawdę, nie ma żadnego logicznego uzasadnienia tego, że jedne języki inaczej używają przyimków niż drugie. Możemy sobie oczywiście pogadać o tym, że angielski jest głupi z tym całym 'to be' i w ruskim tego nie ma, a da się mówić, ale obawiam się, że daleko nas to nie zaprowadzi.
Poziom Beginner jest nieco krótszy od innych, ale jednak trwa te swoje 10 tygodni. Oficjalnie, bo mnie nakazano kurs skrócić do niecałych ośmiu. Oczywiście dowiedziałem się o tym bardzo późno i w efekcie ostatnie dwa tygodnie było tak wypakowane, że bałem się, że mi obie panie umrą. To naprawdę nie jest idealna sytuacja, gdy w jednej lekcji uczysz can/can't i za chwilę poprawiasz z always/usually/never, dwa wzorce odmiany czasownika (o modalności przecież nie będziesz na tym poziomie truł, więc pukają się w czoło jakie to durne), a tu jeszcze ludziom się ciągnie jakiś błąd z poprzedniej lekcji. W efekcie wszystko się pierdoli jak koty w marcu, sam bardzo dobrze wiesz, że robisz za dużo i przeciążasz ludzi, no ale zostały dwie lekcje, to wszystko będzie na teście, nie ma wyboru, musisz piłować. Potem dajesz zadanie domowe, którego zrobienie zajmie uczennicom dobre dwie godziny, a połowa pewnie nie do końca wyjdzie.
Jeszcze na wyższych poziomach da się w takich sytuacjach kombinować i wywalać całe lekcje, ale na Beginnerze wszystko jest tak cholernie podstawowe, że nie możesz, no nie możesz. W efekcie nierzadko zaczynaliśmy wcześniej i kończyli później - ze 135 minut robiło się czasem pod 170, a i tak nie wszystko mogłem zrobić jak wymaga tego dobra praktyka uczenia. Nie muszę chyba nawet pisać, że nikt mi za to nie zapłacił ani kopiejki. Im dłużej jednak to wszystko trwało, tym większą pasję do uczenia ich miałem. Postęp był wręcz namacalny, nigdy nie miałem uczniów, którzy poświęcaliby tak wiele czasu i sił na naukę jak te dwie kobiety. Z czasem więc chodziłem tam z przyjemnością, w co nie mógł uwierzyć absolutnie nikt. Współpracownicy myśleli, że robię sobie jaja mówiąc, że w sumie fajnie się tego uczy i że szybko mi czas leci, znacznie szybciej niż z wieloma innymi grupami. Pytali czy ironizuję. Okazało się, że nawet tacy, którzy przeszli taki test bojowy, nie pokochali swoich Beginnerów i bardzo intensywnie modlili się o koniec zajęć.
Me uczennice przerażała jedna rzecz: końcowy test. Nie wiedziały, że testowanie w naszej szkole przypomina odbycie stosunku z syberyjskim tygrysem - trochu śmiszne, trochu straszne. Oczywiście nie chcemy nikogo zrażać, bo by jeszcze przestał płacić, więc jeżeli ktoś nie wykaże się absolutnie dramatycznym nieogarnięciem, to zrobienie 60-70% z testu nie jest jakimś wielkim osiągnięciem. Pomagają w tym 'lekcje powtórkowe' - jeżeli ma się grupę słabszą, to de facto opowiada im się co będzie na teście. I jeżeli w teście jest 'John pojechał do Australii', to na revision robisz 'Alice pojechała do Japonii'. I tak nie zawsze to wystarcza, ale jeszcze możesz zacząć stosować kryteria 'nie jest poprawnie, ale da się zrozumieć'. Nienawidzę tego, ale jeżeli dorośli ludzie lubią się wygłupiać i im się nie chce, to ich prawo. Jak dostaną gałkę, to może odejdą, a ja będę miał problem. Ponieważ wolę mieć święty spokój i nie ponosić konsekwencji cudzego lenistwa to zawsze jakoś uskrobię dorosłym te 60%. W ten sposób związek pieniędzy z uczniem prowadzi do dzikiej patologii na rynku prywatnego szkolnictwa. Na pociechę, mogę sobie trochę popałować u dzieci. I jeszcze jedno: czasem pytania w testach są tak kretyńskie, że uznajemy je za nieważne - niestety, testów zmieniać nam nie wolno. To czasem też ratuje ludziom kilka punktów.
Moje Panie były przerażone, bo nigdy w życiu nie pisały testu językowego. Gdy się dowiedziały, że jest na 140 punktów, to prawie upadły - przecież nigdy tyle nie zrobią! Nie znają tylu słów!!! Czy ja im mogę pomóc? W odróżnieniu od wielu innych dorosłych grup, postanowiłem zrobić to wszystko na poważnie. Na lekcję powtórkową czasu nie było, więc test pisały niejako z marszu, przy okazji musiałem wyjaśnić im polecenia do niektórych ćwiczeń. Nerwicę miały totalną, a i ja się bałem jak to pójdzie. Ledwo wróciłem do domu, zacząłem sprawdzać. Bach, 114 i 113 na 140. Mogłem spokojnie zjeść kolację.
Nie miałem niestety okazji im tego powiedzieć - kurs się skończył, więc tylko poinformowano je telefonicznie, że gratulacje. Gdy dowiedziały się ile powinny zapłacić za kontynuację, to podziękowały. Próbowałem walczyć z logiką naszej szkoły, która prowadzi do tego, że lepiej nie mieć ludzi, którzy płaciliby dużo niż mieć ludzi, którzy płacą mniej, ale szans nie było. Może i lepiej, miałem poczucie osiągnięcia czegoś wielkiego - gdy weszły do sali, to nie były w stanie powiedzieć niczego. Po dwóch miesiącach opanowały tak naprawdę bardzo dużo - w końcu dwie osoby wolały odpuścić niż walczyć, one broni nie złożyły, chociaż bywało im bardzo ciężko. A te ostatnie dwa tygodnie... Myślę, że żadne z nas ich nigdy nie zapomni.
Jednak nadal uważam, że powinni dawać to mleko za jego prowadzenie.