Od stycznia zrobiło się tam smutniej, bo odeszła prymuska. Jej rodzice przysłali pismo do sekretariatu naszej szkoły, w którym napisali, że bardzo dziękują mi, jak i całemu kolektywowi szkoły. Tłumaczyli, że dziecko muszą zabrać z powodów finansowych, ale jak tylko się odbiją, to powrócą. Chwała im, że nie wiedzieli, że nie powinno się takich pism przesyłać na filię, tylko na centralę. Filia sobie przeczyta, pokaże nauczycielowi i jeszcze sobie pomyślimy, że coś tam fajnie zrobiliśmy. Centrala takie coś zakopie pod stertą innych papierów i nigdy nikomu nie powie. Co innego gdyby to była skarga, wówczas centrala skrzętnie odnotuje nasze niecne postępki i w odpowiednim momencie ciśnie nam nimi w twarz (oczywiście gdyby skarga na filię trafiła do filii, wówczas mielibyśmy do czynienia z dokładnie odwrotną procedurą). A tak przeczytaliśmy sobie, głębiej westchnęli i poszli dalej robić swoje.
Również w tej grupie miałem ucznia, którego rodzice co miesiąc mieli wypisać, bo chcieli się przeprowadzić do Dubaju, ale w końcu zostawał. Po jednym z takich ogłoszeń, gdy był już pewien, że to jego ostatnia lekcja, przyniósł mi liryk.
Miałem grupę, o której trudno wiele powiedzieć, poza tym, że wszystko szło w standardzie, jedni byli lepsi, drudzy gorsi, brak powodów do skrajnych opowieści i odczuć.
'Może dla pana to jest dobry wynik, dla mnie to porażka! Ona powinna mieć 100%'
Ile można tłumaczyć, że jeżeli by miała 100%, to musiałbym ją przenieść do grupy wyżej, gdzie by znowu miała koło 80%? Jeżeli ktoś ma 9-10 lat i jest na środku A2, to naprawdę nie idzie tej osobie źle.
Była to jedyna grupa, w której się pożegnałem. To jak się na mnie wkurwili, to ja się tak na centralne biuro nigdy nie wkurwiłem. Myślę, że ludzie przy rozwodach sobie takich tekstów nie walą. 'Jak możesz nas zostawić? Kto nas teraz nauczy angielskiego? Przecież jest marzec, jak możesz odejść???'. Wściekli się, wyszli z sali, ale po minucie wrócili zapłakani. Gdyby ktoś wtedy robił zdjęcia, to mógłbym dzielić celę z pewnym księdzem z Modlniczki, którego los życia poniósł na Dominikanę. Jak wyjaśnić dziesięciolatkom, że poza nimi nie mam zbyt wielu radości życia i że ja po prostu mam dosyć jeżdżenia po Moskwie, mam dosyć fatalnych grup, dziwnych godzin pracy i tego, że moja pensja topnieje w oczach z miesiąca na miesiąc? Że z tego, co płacą, ja widzę bardzo mało. Więc nie wyjaśniłem niczego, tylko powiedziałem, że wypada nam się cieszyć, że udało nam się spotkać i spędzić ten czas ze sobą.
Grupę dostałem, bo przydzielona wcześniej nauczycielka była kobietą, a rodzice zażyczyli sobie mężczyznę. Bo kobieta nie utrzyma dyscypliny. Ponieważ mamy pełne równouprawnienie, to dano im mężczyznę. W tamtej grupie Klaus Barbie nie utrzymałby dyscypliny.
Po pierwsze, suma doświadczeń jest taka, że dzieci mają kłopoty z dłuższymi lekcjami. Należy więc uczyć je w piątkowy wieczór od 18 do 19:45. Po drodze 15 minut przerwy, więc nawet jeżeli czasem udaje się zrobić coś sensownego w pierwsze 45, to i tak na drugie 45 się wyluzują i dramat. Potwierdziła się teoria, że jeżeli z dziećmi jest coś nie tak, to musisz koniecznie poznać ich rodziców, wtedy dopiero zobaczysz nie tak. Matka jednego z nich była pracowniczką FSB i po paru rozmowach z nią zrozumiałem dlaczego Rosjanie mawiają, że policja, to jedno, bywa lepiej lub gorzej, ale FSB to są dopiero bydlaki. Chciałbym powiedzieć, że obalę ten stereotyp, ale po co kłamać? Współczuję każdemu kto musiał coś z tą panią załatwić. I sobie współczuję, że musiałem zmarnować taki kawał życia.
Gdy koło grudnia uszczęśliwiono mnie grupą czterolatków, dostałem ciężkiej kurwicy. Proszę, że nie chcę najmłodszych, dostaję CZTEROLATKI??? W dwóch salach obok w tym czasie nauczyciele godzinowi robią sobie nastolatków, a ja siedzę i uczę Saszę i Maszę jak się używa nożyczek??? Czy wyście do reszty ochujali???
Oczywiście nikt nie musiał mi się z niczego tłumaczyć, zrugano mnie, że jestem niegrzeczny i nieprofesjonalny, że mam uczyć, co mi dają, że mogłem sobie psychiczną od Lewitana utrzymać, to bym nie miał problemu. Na pytanie, gdzie kurwa są te grupy, co mi je rozpisaliście w sierpniu (zaistniała 1 z 6), odpowiedzi nie dostałem. Nie pisałem nawet, że skoro panna zmienia nauczycieli częściej niż podpaski, to szanse na jej utrzymanie miałem raczej niskie i że oby wam tak ktoś kiedyś zrobił. Był grudzień, do końca kontraktu miałem trzy miesiące. Nie chciałem być oskarżony o sabotaż, więc zabrałem się do tych czterolatków z taką pasją, jak do żadnych innych zajęć jakie w tamtym sezonie miałem.
Nie będzie to piękna opowieść w stylu 'Gliniarza w przedszkolu', że po paru tygodniach pokochałem moich uczniów, ale nie będzie to też opowieść w stylu 'TO!' jak zostałem klaunem wciągającym dzieci do studzienki kanalizacyjnej. Zostałem jedynie klaunem.
Nauczyłem się jednak paru rzeczy, przede wszystkim tego jak bardzo pomaga rutyna. Po paru lekcjach pierwsze i ostatnie kilkanaście minut robiliśmy niemal to samo zmieniając odpowiednio sety leksykalne (tak do ośmiu słów, ale raczej sześciu), więc musiałem planować tylko środek. W przypadku tej grupy wiekowej postęp mierzy się bardziej tym, że nie chcą chodzić do kibla, a wolą siedzieć na lekcji. Te dzieci (trójka) nigdy nie były wcześniej w szkole i miałem nieco w gaciach, że jestem pierwszym nauczycielem jakiego spotkają w swej edukacji. Absolutną fikcją było prowadzenie tego jedynie po angielsku, sam po rosyjsku nie mówiłem, ale na różne pytania i problemy reagowałem. Nie mam pojęcia jak robią to ludzie, którzy nie rozumieją uczniów, gdy ci proszą o wypuszczenie ich do toalety. Bywały przypadki, że ktoś się u kogoś polał, wtedy nie tylko nauczyciel miał w gaciach.
Dodajmy do tego, że nasze sale nie były przesadnie przystosowane do tej grupy wiekowej – mieliśmy stoliki i krzesełka odpowiednich rozmiarów, ale do tego w sali było np. ostro kanciaste biurko nauczyciela, tak akurat z rogiem na wysokości czoła-oka dziecka. Na podłodze bywał syf po poprzednich starszych grupach (jak bardzo chciałeś, to mogłeś po nich posprzątać, sprzątaczka przychodziła po 21). Mimo tych przeciwności losu, kilka razy nawet się uśmiałem i wychodziłem uradowany.
Pewnego dnia zapytano mnie (oczywiście w języku Puszkina, a nie Szekspira):
- Pan teraz pracuje na czwartym piętrze. A czy jak będzie pan pracował wystarczająco dobrze, to czy za rok będzie pan na piątym piętrze?
Za rok to ja będę w piwnicy, w takim białym stroju z bardzo długimi rękawami, które się wiąże na plecach.
- Proszę pana, to trzeba wyjaśnić! Jest już noc, a pan pracuje, normalni ludzie nie pracują, a pan tak. DLACZEGO?
Synu, ja sobie to pytanie zadaję już od dobrych kilku lat…
Z dumą też ogłaszałem co jakiś czas współpracownikom, że NIKT NIGDY w tej grupie się nie rozpłakał. W skali tego, jakie ryki zdarzało się słyszeć, było to pewne osiągnięcie. Opus Magnum radości nastąpił na jednej z naszych ostatnich lekcji – zrobiłem im różdżki do rzucania czarów. Kij tam z angielskim, wszyscy rzucali czary, a jeden nawet mówił VZHUH! (co poza pewnym walorem rozrywkowym specjalnie dobre nie było, bo mieli mówić Abracadabra 1-2-3!). VZHUH to taki mem internetowy, kot-magik, który sprawia, że coś się dzieje lub nie. Np. VZHUH i złapała cię drogówka. VZHUH i zostałeś gejem. VZHUH i nie masz kaca. Nie wiem jakim cudem on to poznał, ale prawie się udusiłem ze śmiechu.
Zaczęła mnie trochę wkurwiać inna rzecz: nauczyciele nieznający rosyjskiego szli sobie po takich zajęciach do domu. Rosjanie i ta garstka z nas, która rosyjskim operowała, spędzała czasem i 20 minut na rozmowach pod salą. Niby wygrywałem sobie to, że same zachwyty, ale nasz zakład nie przepisywał zachwytów klientów na kopiejki dla nauczycieli, ani nawet na dyplomy pracownika roku. Dla mnie taka rozmowa była dość oczywista, przecież to czteroletnie dziecko nie wyjaśni w domu, że lepili bałwanki, bo się uczyli słów o zimie, a potem rodzic sobie myśli “co za gówno, za co ja płacę???’. No więc u mnie rodzice na bieżąco wiedzieli, że labirynty robimy, żeby ćwiczyć prowadzenie linii, kropki łączymy, żeby ćwiczyć proste linie, a łączenie takich samych obrazków to wstęp do rozróżniania małych i dużych liter. W efekcie nikt mi z tej grupy przez trzy miesiące nie odszedł, a wszyscy wydawali się dość szczęśliwi.
Poza mną.
Przygotowywanie lekcji zajmowało mi dosłownie oceany czasu! Wycinałem, kleiłem, lepiłem, kserowałem. Nierzadko te 45 minut w sali znaczyło dla mnie ponad 100 poza klasą. Poczucie postępu uczniów było dość śladowe, ogarnęli trochę kolorów i liczebników, jakieś zabawki, ale jak na trzy miesiące nauki, to nie bardzo dużo. Co gorsza, miałem tę grupę od 18:15 do 19:00, czekałem na nich od 16:20, a w grudniu o 19:15 zaczynałem dorosłych na B2. Bywało więc, że o 19:13 ucinałem rozmowy po rosyjsku z rodzicami, wpadałem na B2, i zaczynałem mówić w stylu:
- O, panie Aleksandrze, jak miło, że pan przyszedł! Dobry ma pan dzisiaj humor? Bo ja tak, jestem bardzo, bardzo szczęśliwy!
Na to pan Aleksander patrzył na mnie i mówił:
- No morduję ten projekt inżynieryjny już trzeci tydzień, ciągle nam się nie wylicza, a terminy gonią, mailami mnie zasypują, do tego śniegiem walnęło, żona męczy o nowy samochód.
- Ooo, to pięknie! Bardzo-ładnie-pan-mówi!. A pani Masha? Jak-tam-sytuacja-w-służbie-celnej-na-lotnisku?
Dopiero po kilku takich wymianach mój mózg przestawiał się na to, że ci ludzie znają już alfabet i nie będziemy sobie robili ‘VZHUH!’ różdżką. Chociaż przynosiłem im rzeczy, które robiłem na modłę tych dla dzieci, tylko na jakiś Past Perfect Passive. Działały. I też zajmowały oceany czasu do przygotowania, ale tu widziałem więcej sensu w mej pracy.
Szczęśliwie lub nieszczęśliwie, tę dorosłą grupę otwarto nieco przez pomyłkę, chodziły na nią tylko dwie osoby i z końcem grudnia ją zamknięto, tym samym zapewniając sobie pewność, że ani pan Aleksander, ani pani Masza nigdy nie wrócą do naszej szkoły. Grupa pierwotnie otworzyła się we wrześniu, prowadziła ją moja koleżanka i gdy po miesiącu odeszła jedna osoba, zajęcia zawieszono. Potem wymyślono, że dołączy tam kolejna uczennica i zaproszono ich ponownie na zajęcia. Gdy ich reaktywowano, moja koleżanka miała 28 godzin i odmówiła wzięcia ich ponownie, dostałem ich ja. Robiłem tam takie lekcje, że jak oficjalnie mieliśmy kończyć o 21:30, to dwa razy nas musieli wyrzucać z budynku o 21:40. Oni oboje mieli milion rzeczy do powiedzenia, a ja nie miałem zamiaru im w tym przeszkadzać, z gramatyki tłukli najdziwaczniejsze ćwiczenia na 80-100%. Rozmowy takie, że tylko przynieście piwa – polityka, literatura, nacjonalizm, praca, sztuka, media, dwie bardzo ogarnięte osoby. I ja. Był ogień, była pasja, była walka, po obu stronach. Zamęczony byłem okrutnie, ale dziękowaliśmy sobie wszyscy wylewnie za ten wspólnie spędzony miesiąc. Ci biedni ludzie czekali tyle czasu, żeby odbyć całe osiem lekcji i dowiedzieć się, że muszą czekać jeszcze dłużej jeżeli chcą skończyć poziom, ewentualnie mogą zapłacić o wiele więcej za zajęcia w tak małej grupie. Przecież mówili, że jak pieniądze idą za uczniem to jakość zabija, a obsługa z szacunkiem. Na pewno.
Istnieje powiedzenie, że jeżeli jesteś winien bankowi 100 tysięcy złotych, to masz problem. Jednak jeżeli jesteś winien 100 milionów złotych, to wtedy bank ma problem. Ta sama logika działała u nas na zakładzie. Gdy miałem 20 godzin, to szukałem sobie kolejnych czterech, żeby dociągnąć do 24, żeby nie być zagrożonym żadnym zastępstwem w dziwnym miejscu i o dziwnej godzinie. Gdy na początku stycznia spadłem na 14,6 godzin, szukać czegokolwiek przestałem. To szkoła miała problem, a nie ja. Nie istniała żadna ludzka siła, żeby mi wpakować 24 godziny. Już do końca kontraktu nie miałem ani tygodnia w takim wymiarze pracy.
Nastał czas coveru.