Pod koniec listopada mój telefon nagle zaczął dziko dzwonić. Dzwoniła babcia z Żukowki i kręciła do mnie przez niemal cały piątek. Był to jeden z takich dni, że miałem co robić, więc nie odbierałem, postanowiłem sprawę zignorować, niech będzie to ten przypadek, że brak odpowiedzi jest najbardziej znaczącą wiadomością. Mieliście dzwonić ponad miesiąc temu, nie zadzwoniliście, po sprawie. Za dwa tygodnie miałem mieć egzamin i żadne, żadne, nawet najbardziej harosze kopiejki mnie nie interesowały, bo piłowałem zestawy egzaminacyjne, czytałem literaturę przedmiotu, a jeszcze do tego uczyłem kilka grup.
Koło 21 wróciłem do domu, odbiłem sobie cydr i oddzwoniłem. Tylko dlatego, że miałem DWANAŚCIE nieodebranych połączeń i zacząłem się zastanawiać co też mogło wprawić ich w taką determinację. Poza tym bałem się, że będę mi wydzwaniali przez całą sobotę. Po drugiej stronie słuchawki czekał mnie surrealizm na miarę Salvadora Dalego.
- JAKIE TO SZCZĘŚCIE, ŻE PAN DZWONI!
- Nie no, luz, ja tylko miałem cały dzień szkołę, a nie będę omawiał prywatnego ucznia w miejscu pracy.
- To cud! Bo my wiemy, że bóg nam ciebie zesłał!!!
Napiłem się dużo cydru.
- Bo my od dawna szukamy nauczyciela dla Danii i on nikogo nie akceptuje, on chce pana.
- No dobrze, tylko mieliście dzwonić dwa miesiące temu, ja obecnie nie mam na nic czasu.
- Ja dam matkę Danii! Ona pana przekona
Chyba jak zakrzywi czasoprzestrzeń albo nauczy mnie bilokacji...
Matka Danii wybrała angielski. Kadziła mi dobre kilka minut zanim przeszła do rzeczy. A rzecz taka, że Danię trzeba edukować.
- No fajnie, tylko ponad miesiąc nie dzwonicie, a teraz nagle wielka pasja do nauki. Ja mogę z tym żyć, ale pewnie zaraz wam się znowu odwidzi.
Oczywiście, że nie odwidzi się, oni zrozumieli, że koniecznie to ja muszę uczyć Danię. Przy tym ile chcieli płacić, to mogli sobie zatrudnić profesora uniwersytetu. Rozpoczęto wielkie przepraszanie, że milczeli. Czułem się durnie, to jest w końcu biznes, a nie małżeństwo ani wojna, przepraszać to można świat za Ksenię Sobczak.
Umówiliśmy się na za dwa tygodnie, bo wcześniej za nic nie mogłem. Stwierdziłem, że czy bóg mnie zesłał, czy Aeroflot, to im się pewnie odwidzi przez te dwa tygodnie i temat zginie. Myślałem, że to koniec rozmowy, ale myliłem się. Wesoła karuzela śmiechu dopiero się rozkręcała.
- Chcielibyśmy, żebyś pan z nami jechał na Sylwestra na NIEZROZUMIAŁEM
- Przepraszam, dokąd???
- To jest na Wyspach Kanaryjskich, mamy tam dom.
- Jakie Wyspy Kanaryjskie? Wy mnie w ogóle nie znacie, a ja was.
- Ach, proszę jechać! To właśnie lepiej się poznamy. Spędzimy miłe dwa tygodnie! Pozna pan Danię i nas!!!
Skończył mi się cydr i zaschło w gardle. Kto zaprasza obcą osobę na wspólne spędzenie dwóch tygodni świąt w prywatnej rezydencji na Wyspach Kanaryjskich? Przecież to jakiś obłęd. Co im powiedzieć? Pomógł nawyk planowania wszystkiego z wyprzedzeniem: miałem już kupione bilety do Woroneża. Gdzie oni mi tam z jakimiś banalnymi Kanarami jak tu Woroneż czekał na odkrycie!
Zagrałem kartą aligatorzą. No już we dwójkę nas tak bardzo brać nie chcieli, chociaż mieliśmy się zastanowić, czy aby nie chcemy, bo w sumie by się dało.
Nie, nie chcieliśmy.
Koło 21 wróciłem do domu, odbiłem sobie cydr i oddzwoniłem. Tylko dlatego, że miałem DWANAŚCIE nieodebranych połączeń i zacząłem się zastanawiać co też mogło wprawić ich w taką determinację. Poza tym bałem się, że będę mi wydzwaniali przez całą sobotę. Po drugiej stronie słuchawki czekał mnie surrealizm na miarę Salvadora Dalego.
- JAKIE TO SZCZĘŚCIE, ŻE PAN DZWONI!
- Nie no, luz, ja tylko miałem cały dzień szkołę, a nie będę omawiał prywatnego ucznia w miejscu pracy.
- To cud! Bo my wiemy, że bóg nam ciebie zesłał!!!
Napiłem się dużo cydru.
- Bo my od dawna szukamy nauczyciela dla Danii i on nikogo nie akceptuje, on chce pana.
- No dobrze, tylko mieliście dzwonić dwa miesiące temu, ja obecnie nie mam na nic czasu.
- Ja dam matkę Danii! Ona pana przekona
Chyba jak zakrzywi czasoprzestrzeń albo nauczy mnie bilokacji...
Matka Danii wybrała angielski. Kadziła mi dobre kilka minut zanim przeszła do rzeczy. A rzecz taka, że Danię trzeba edukować.
- No fajnie, tylko ponad miesiąc nie dzwonicie, a teraz nagle wielka pasja do nauki. Ja mogę z tym żyć, ale pewnie zaraz wam się znowu odwidzi.
Oczywiście, że nie odwidzi się, oni zrozumieli, że koniecznie to ja muszę uczyć Danię. Przy tym ile chcieli płacić, to mogli sobie zatrudnić profesora uniwersytetu. Rozpoczęto wielkie przepraszanie, że milczeli. Czułem się durnie, to jest w końcu biznes, a nie małżeństwo ani wojna, przepraszać to można świat za Ksenię Sobczak.
Umówiliśmy się na za dwa tygodnie, bo wcześniej za nic nie mogłem. Stwierdziłem, że czy bóg mnie zesłał, czy Aeroflot, to im się pewnie odwidzi przez te dwa tygodnie i temat zginie. Myślałem, że to koniec rozmowy, ale myliłem się. Wesoła karuzela śmiechu dopiero się rozkręcała.
- Chcielibyśmy, żebyś pan z nami jechał na Sylwestra na NIEZROZUMIAŁEM
- Przepraszam, dokąd???
- To jest na Wyspach Kanaryjskich, mamy tam dom.
- Jakie Wyspy Kanaryjskie? Wy mnie w ogóle nie znacie, a ja was.
- Ach, proszę jechać! To właśnie lepiej się poznamy. Spędzimy miłe dwa tygodnie! Pozna pan Danię i nas!!!
Skończył mi się cydr i zaschło w gardle. Kto zaprasza obcą osobę na wspólne spędzenie dwóch tygodni świąt w prywatnej rezydencji na Wyspach Kanaryjskich? Przecież to jakiś obłęd. Co im powiedzieć? Pomógł nawyk planowania wszystkiego z wyprzedzeniem: miałem już kupione bilety do Woroneża. Gdzie oni mi tam z jakimiś banalnymi Kanarami jak tu Woroneż czekał na odkrycie!
Zagrałem kartą aligatorzą. No już we dwójkę nas tak bardzo brać nie chcieli, chociaż mieliśmy się zastanowić, czy aby nie chcemy, bo w sumie by się dało.
Nie, nie chcieliśmy.
Dwa tygodnie później telefon milczał. Czyli jednak im się odwidziało, cóż za niespodzianka! Zrujnowaliby mi jeszcze wyjazd do Woroneża tymi Kanarami! Dopiero pod koniec grudnia zadzwonili, że jednak tak. Rozmowa miała miejsce w poniedziałek, poprosiłem, żeby mi potwierdzili w czwartek wieczorem. Miałem ogólnie nieco luźniej w życiu, więc ni mnie to grzało, ni ziębiło, że taki cyrk odchodzi.
Nie zadzwonili, więc w czwartkowy wieczór zaprzyjaźniłem się z cydrem i ruskim piwem Emelia, bo akurat w następny piątek szedłem do roboty na 18. Pooglądaliśmy sobie filmy do 2 w nocy, bo skoro mogliśmy, to czemu nie? Z racji tego, że plan miałem taki luźny, to nie ustawiałem żadnego budzika.
Ze snu wyrwało mnie Badlands Springsteena, bo taki właśnie mam dzwonek połączenia przychodzącego. Była 9:27 i była to oczywiście babcia z Żukowki, z dramatycznym pytaniem o której się widzimy, bo Dania w sumie dzisiaj już nie pójdzie do szkoły. Normalnie kraj jeszcze szedł, jak nie na lekcje, to na Jołki i inne gówno, ale 'normalnie' to nie arystokracja z Żukowki spod greckiego portyku. Zebrałem jakoś tam myśli, że niech będzie 11:30, ale nie Kuncewo, nie dam rady w takim czasie się zebrać i dojechać. Musi być moja stacja metro, Oktyabrskoe Pole. Babcia zgodziła się bez najmniejszych oporów. Zjadłem śniadanie, umyłem się, zebrałem materiały dla Danii - leżały gotowe od jakichś dwóch miesięcy. Rozpoczął się festiwal słuchania Badlands jako połączenia przychodzącego, tym razem od kierowcy, a nie od babci.
Jakie są ulice na Oktyabrskim Polu?
Podałem główne.
On, że dobra.
Pięć minut później znowu Badlands, może bym pojechał na stację Kutuzowskaja.
Pan z chuja spadł chyba, z 50 minut będę jechał. Może być coś przy stacjach Szczukino albo Poliżajewskaja, bo te są blisko mnie.
Dobra, to Szczukino.
Badlands.
Że w sumie Oktyabrskoe Pole.
3 minuty później, Badlands.
Może Szczukino jednak.
Dobra, Szczukino.
Dostałem się tam parę minut przed czasem, Badlands, szukamy się, znaleźliśmy się. Jedziemy. Rozpocząłem się zastanawiać, czy ja aby na pewno chcę tego utworu tak często słuchać.
Nie zadzwonili, więc w czwartkowy wieczór zaprzyjaźniłem się z cydrem i ruskim piwem Emelia, bo akurat w następny piątek szedłem do roboty na 18. Pooglądaliśmy sobie filmy do 2 w nocy, bo skoro mogliśmy, to czemu nie? Z racji tego, że plan miałem taki luźny, to nie ustawiałem żadnego budzika.
Ze snu wyrwało mnie Badlands Springsteena, bo taki właśnie mam dzwonek połączenia przychodzącego. Była 9:27 i była to oczywiście babcia z Żukowki, z dramatycznym pytaniem o której się widzimy, bo Dania w sumie dzisiaj już nie pójdzie do szkoły. Normalnie kraj jeszcze szedł, jak nie na lekcje, to na Jołki i inne gówno, ale 'normalnie' to nie arystokracja z Żukowki spod greckiego portyku. Zebrałem jakoś tam myśli, że niech będzie 11:30, ale nie Kuncewo, nie dam rady w takim czasie się zebrać i dojechać. Musi być moja stacja metro, Oktyabrskoe Pole. Babcia zgodziła się bez najmniejszych oporów. Zjadłem śniadanie, umyłem się, zebrałem materiały dla Danii - leżały gotowe od jakichś dwóch miesięcy. Rozpoczął się festiwal słuchania Badlands jako połączenia przychodzącego, tym razem od kierowcy, a nie od babci.
Jakie są ulice na Oktyabrskim Polu?
Podałem główne.
On, że dobra.
Pięć minut później znowu Badlands, może bym pojechał na stację Kutuzowskaja.
Pan z chuja spadł chyba, z 50 minut będę jechał. Może być coś przy stacjach Szczukino albo Poliżajewskaja, bo te są blisko mnie.
Dobra, to Szczukino.
Badlands.
Że w sumie Oktyabrskoe Pole.
3 minuty później, Badlands.
Może Szczukino jednak.
Dobra, Szczukino.
Dostałem się tam parę minut przed czasem, Badlands, szukamy się, znaleźliśmy się. Jedziemy. Rozpocząłem się zastanawiać, czy ja aby na pewno chcę tego utworu tak często słuchać.
Kierowca był w wieku emerytalnym, pogawędkę rozpoczęliśmy od tego, co Polacy myślą o zamachu w Berlinie. Opowiedział, że pracował przez wiele lat na Szczukino, ale już nie pamięta niczego, poza tym, że na Oktyabrskim Polu bardzo źle się autem jeździ. To są żelazne punkty rozmów z kierowcami w Moskwie, gdzie jak bardzo źle się jeździ i jak dramatycznie nie da się zaparkować. Ponieważ jeździ się źle wszędzie, a zaparkować nie da się nigdzie, to owoce tych rozmów są dość przewidywalne, niemniej nierzadko satysfakcjonujące.
Z tej rozmowy o problemach topograficznych zachodniej Moskwy jakoś gładko przeszliśmy do tego, że Stalin miał racę deportując Czeczenów. Ich to trzeba wybić do nogi! Że jemu bohater Związku Radzieckiego w Leningradzie w 1976 mówił o tym, że Czeczeni mordowali Rosjan za jakieś głupie spalenie wioski! No kto to widział, że za spaloną wioskę mordować żołnierzy? Że głowy takich młodych rosyjskich żołnierzy na pale nabijali, co 100 metrów głowy Rosjan były! I poszło!
Arabowie nie mają nawyków pracowania.
Niemcy to już nie Niemcy.
Dobrze, że Stalin deportował Niemców Nadwołżańskich (używano określenia 'Niemcy z Saratowa').
Ukraina to nie jest kraj! Jak Polacy mogli zapomnieć, że Ukraińcy ich mordowali?
Miłe 30 minut ruskiego nacjonalizmu w rozkwicie, w tym jeszcze pozycja Chin w świecie, co mają zrobić kraje OPEC, jakie są trendy na kursach walut, no nie nudziłem się. Miałem takich rozmów z milion, więc za bardzo się nie piłowałem o ten nacjonalizm, bo i tak wiem, że do niczego to nie prowadzi. Zawsze miło usłyszeć, że Stalin miał rację. Tak sobie gadaliśmy, ja robiłem balony z gumy i trochę posklinałem rzeczywistość mojej pracy i kursy walut, dodając, że PLN dołuje lepiej od rubla. Rosjanie uwielbiają słyszeć, że Polsza, co im uciekła w Jewro Sajuz, ma ekonomię w dupie i walutę też. Zaprawdę, można na tym budować przyjaźnie międzynarodowe.
Po przybyciu na miejsce okazało się, że moim kierowcą był dziadek Danii. Widziałem faceta kilkadziesiąt sekund w październiku, gdy bawił się w kinooperatora. Po takim czasie i w ciuchach zimowych, a także kaszkiecie, nie poznałem. Chwała, że nie rzuciłem niczego o pojebanych nowobogackich pracodawcach, co nie wiedzą czego chcą i dzwonią po sto razy.
Jeszcze zanim wszedłem, ujrzałem, że hacjendę solidnie odwalili na święta. Na parapecie mieli wypchanego lisa śnieżnego, w ogrodzie dinozaury ustąpiły miejsca Mikołajowi i reniferom. Czyli jednak nie kupili sobie tego czasopisma o pokazywaniu bogactwa bez popadania w kicz...
Tym razem byłem lepiej przygotowany i miałem czarne skarpetki, a nie w szopy, dzięki temu mogłem maskować swoje stopy na niektórych dywanach. Dania w sumie się ucieszył, że przybyłem, ale też bez przesady. Babcia zaordynowała naukę, Dania powiedział, że woli film. Na te słowa babcia dała się przekonać i wysłano nas na film do znanej mi już nieźle sali kinowej na trzecim piętrze. Następne kilkadziesiąt minut ogarniałem Smurfs 2 - losy Gargamela, kota i bohatera zamienionego w kaczkę. Efekty naukowe tego podejścia były do przewidzenia. W czasie seansu pobawiłem się takimi gwoździkami jak z klipu do Only NIN, już nawet nie udawałem, że próbuję coś z nim osiągnąć, ale czułem się arcydurnie. Potem przyszedł brat Danii, Maksim. Maksim miał cztery lata, był biegły w angielskim, francuskim, no i rzecz jasna, rosyjskim. Za nim pojawiła się Katia, znana mi z poprzedniej wizyty domowa guwernantka, co się z Danim nie polubiła. A jako, że ze mną też nie, więc można by powiedzieć, że mieliśmy przynajmniej coś wspólnego, chociaż Dani chyba nie posądzała o to, że chce jej odebrać chleb. Gdy tylko się dowiedziała, że nie mówię po francusku, przeszła z Maksimem na ten język. W efekcie Maksim mówił po rusku z Danią, ze mną po angielsku, a z nią po francusku. We wszystkich trzech narzeczach komentował Smurfs 2, do tego omawiał ze mną Star Wars: Rogue One, używając przy tym całego zaawansowanego słownictwa - blasters, light sabres - wszystkich imion bohaterów i Present Perfect, do tego czasów ciągłych. Gdzieś tak kątem oka widziałem, że Dania nie jest za szczęśliwy, że ucinamy sobie pogawędkę, a na niego nikt nie zwraca uwagi. No cóż, co poradzić? Ty przez godzinę chimerycznie milczysz, a brat wpada i jest oceanem energii.
Zaproszono mnie na posiłek, dziecięta odmówiły pójścia. Skomplementowałem babci co mogłem znad talerza zupy z grzybów, na które mnie nie stać i jakich w sklepach, gdzie kupuję jedzenie, nie sprzedają. Posiliłem się też truskawkami i czereśniami (takie cuda w grudniu kosztują fortunę!) oraz francuską bagietką (oczywiście świeżo przywiezioną z piekarni). Przypiłowałem, że ja naprawdę muszę z Danią siąść do roboty.
Poszedłem do jego pokoju i usiedliśmy.
Dania wyjął grę planszową z wiewiórką z Ice Age i odmawiał zajęcia się czymkolwiek dopóki nie zagramy. Zagraliśmy, oszukiwał, wygrał. To robimy.
Dałem mu ćwiczenia na pisanie. Dość dobrze zaczął, ale jak zrobił błąd, to go poprawiłem i tak nim to wstrząsnęło, że uciekł dwa piętra niżej, schował się do szafy i nie chciał wyjść. Spocząłem obok jego kryjówki i bawiłem się z psem. Od naszego ostatniego widzenia pies wypadł z łask Dani i snuł się porzucony po tej wielkiej rezydencji. Siedziałem więc przy szafie, zabawiałem psa i prosiłem Danię, żeby wyszedł. Dania nie wychodził przez kilka minut, więc poszedłem szukać babci. Po drodze spotkałem z pięć osób ze służby, więc: Zdrastvujtie, gdie babuszka? W końcu znalazłem babcię, a jej udało się przekonać Danię do tego, że z szafy uciekł do sypialni rodziców i schował się pod kołdrą. Teraz uparcie odmawiał wyjścia spod kołdry zamiast z szafy, była to zawsze jakaś odmiana i urozmaicenie. Zastanawiałem się tylko co ja robię w tym filmie i kto wynajął tego scenarzystę. Babcia powiedziała do wnuka, że przecież brat taki grzeczny, a on to co? Brak reakcji. Postraszyła go tym, że zadzwoni do ojca, ale i to nie zrobiło to na nim wielkiego wrażenia. Dość szybko zrozumiałem dlaczego. Dobyła telefonu i dała na głośnomówiący. Rozmowa z ojcem wyglądała mniej więcej tak:
- Dania, ale zrób ćwiczenia z angielskiego! Jak ładnie zrobisz, to pozwolę Ci przyjść do mnie do pracy na popołudnie. No zrób, no ja cię proszę, no Dania!
Dania dał się przekonać, początkowo do bycia ze mną w pokoju, bo jeszcze nie do uzupełniania obrazka literkami. Zaproponowałem mu dość prosty interes: robisz trzy worksheety i masz mnie z głowy.
Zrobił w 10 minut, prawie wszystko dobrze, już go za wiele nie poprawiałem, bo przecież mógł mi znowu uciec.
Nie mógł uwierzyć, że deal jest deal i że tyle, tak jak mu powiedziałem. Że robota skończona, ma wolne, może sobie uciekać do szafy, pod kołdrę albo do pracy ojca.
Chwilę później poszedłem do babci i zacząłem objaśniać sytuację:
- po pierwsze, przestańcie go w jego obecności porównywać do brata na skali 'jesteś gorszy od Maksima, chociaż ma 4 lata, a ty 6', bo go zajebiecie, w sumie już zajebaliście.
Z tej rozmowy o problemach topograficznych zachodniej Moskwy jakoś gładko przeszliśmy do tego, że Stalin miał racę deportując Czeczenów. Ich to trzeba wybić do nogi! Że jemu bohater Związku Radzieckiego w Leningradzie w 1976 mówił o tym, że Czeczeni mordowali Rosjan za jakieś głupie spalenie wioski! No kto to widział, że za spaloną wioskę mordować żołnierzy? Że głowy takich młodych rosyjskich żołnierzy na pale nabijali, co 100 metrów głowy Rosjan były! I poszło!
Arabowie nie mają nawyków pracowania.
Niemcy to już nie Niemcy.
Dobrze, że Stalin deportował Niemców Nadwołżańskich (używano określenia 'Niemcy z Saratowa').
Ukraina to nie jest kraj! Jak Polacy mogli zapomnieć, że Ukraińcy ich mordowali?
Miłe 30 minut ruskiego nacjonalizmu w rozkwicie, w tym jeszcze pozycja Chin w świecie, co mają zrobić kraje OPEC, jakie są trendy na kursach walut, no nie nudziłem się. Miałem takich rozmów z milion, więc za bardzo się nie piłowałem o ten nacjonalizm, bo i tak wiem, że do niczego to nie prowadzi. Zawsze miło usłyszeć, że Stalin miał rację. Tak sobie gadaliśmy, ja robiłem balony z gumy i trochę posklinałem rzeczywistość mojej pracy i kursy walut, dodając, że PLN dołuje lepiej od rubla. Rosjanie uwielbiają słyszeć, że Polsza, co im uciekła w Jewro Sajuz, ma ekonomię w dupie i walutę też. Zaprawdę, można na tym budować przyjaźnie międzynarodowe.
Po przybyciu na miejsce okazało się, że moim kierowcą był dziadek Danii. Widziałem faceta kilkadziesiąt sekund w październiku, gdy bawił się w kinooperatora. Po takim czasie i w ciuchach zimowych, a także kaszkiecie, nie poznałem. Chwała, że nie rzuciłem niczego o pojebanych nowobogackich pracodawcach, co nie wiedzą czego chcą i dzwonią po sto razy.
Jeszcze zanim wszedłem, ujrzałem, że hacjendę solidnie odwalili na święta. Na parapecie mieli wypchanego lisa śnieżnego, w ogrodzie dinozaury ustąpiły miejsca Mikołajowi i reniferom. Czyli jednak nie kupili sobie tego czasopisma o pokazywaniu bogactwa bez popadania w kicz...
Tym razem byłem lepiej przygotowany i miałem czarne skarpetki, a nie w szopy, dzięki temu mogłem maskować swoje stopy na niektórych dywanach. Dania w sumie się ucieszył, że przybyłem, ale też bez przesady. Babcia zaordynowała naukę, Dania powiedział, że woli film. Na te słowa babcia dała się przekonać i wysłano nas na film do znanej mi już nieźle sali kinowej na trzecim piętrze. Następne kilkadziesiąt minut ogarniałem Smurfs 2 - losy Gargamela, kota i bohatera zamienionego w kaczkę. Efekty naukowe tego podejścia były do przewidzenia. W czasie seansu pobawiłem się takimi gwoździkami jak z klipu do Only NIN, już nawet nie udawałem, że próbuję coś z nim osiągnąć, ale czułem się arcydurnie. Potem przyszedł brat Danii, Maksim. Maksim miał cztery lata, był biegły w angielskim, francuskim, no i rzecz jasna, rosyjskim. Za nim pojawiła się Katia, znana mi z poprzedniej wizyty domowa guwernantka, co się z Danim nie polubiła. A jako, że ze mną też nie, więc można by powiedzieć, że mieliśmy przynajmniej coś wspólnego, chociaż Dani chyba nie posądzała o to, że chce jej odebrać chleb. Gdy tylko się dowiedziała, że nie mówię po francusku, przeszła z Maksimem na ten język. W efekcie Maksim mówił po rusku z Danią, ze mną po angielsku, a z nią po francusku. We wszystkich trzech narzeczach komentował Smurfs 2, do tego omawiał ze mną Star Wars: Rogue One, używając przy tym całego zaawansowanego słownictwa - blasters, light sabres - wszystkich imion bohaterów i Present Perfect, do tego czasów ciągłych. Gdzieś tak kątem oka widziałem, że Dania nie jest za szczęśliwy, że ucinamy sobie pogawędkę, a na niego nikt nie zwraca uwagi. No cóż, co poradzić? Ty przez godzinę chimerycznie milczysz, a brat wpada i jest oceanem energii.
Zaproszono mnie na posiłek, dziecięta odmówiły pójścia. Skomplementowałem babci co mogłem znad talerza zupy z grzybów, na które mnie nie stać i jakich w sklepach, gdzie kupuję jedzenie, nie sprzedają. Posiliłem się też truskawkami i czereśniami (takie cuda w grudniu kosztują fortunę!) oraz francuską bagietką (oczywiście świeżo przywiezioną z piekarni). Przypiłowałem, że ja naprawdę muszę z Danią siąść do roboty.
Poszedłem do jego pokoju i usiedliśmy.
Dania wyjął grę planszową z wiewiórką z Ice Age i odmawiał zajęcia się czymkolwiek dopóki nie zagramy. Zagraliśmy, oszukiwał, wygrał. To robimy.
Dałem mu ćwiczenia na pisanie. Dość dobrze zaczął, ale jak zrobił błąd, to go poprawiłem i tak nim to wstrząsnęło, że uciekł dwa piętra niżej, schował się do szafy i nie chciał wyjść. Spocząłem obok jego kryjówki i bawiłem się z psem. Od naszego ostatniego widzenia pies wypadł z łask Dani i snuł się porzucony po tej wielkiej rezydencji. Siedziałem więc przy szafie, zabawiałem psa i prosiłem Danię, żeby wyszedł. Dania nie wychodził przez kilka minut, więc poszedłem szukać babci. Po drodze spotkałem z pięć osób ze służby, więc: Zdrastvujtie, gdie babuszka? W końcu znalazłem babcię, a jej udało się przekonać Danię do tego, że z szafy uciekł do sypialni rodziców i schował się pod kołdrą. Teraz uparcie odmawiał wyjścia spod kołdry zamiast z szafy, była to zawsze jakaś odmiana i urozmaicenie. Zastanawiałem się tylko co ja robię w tym filmie i kto wynajął tego scenarzystę. Babcia powiedziała do wnuka, że przecież brat taki grzeczny, a on to co? Brak reakcji. Postraszyła go tym, że zadzwoni do ojca, ale i to nie zrobiło to na nim wielkiego wrażenia. Dość szybko zrozumiałem dlaczego. Dobyła telefonu i dała na głośnomówiący. Rozmowa z ojcem wyglądała mniej więcej tak:
- Dania, ale zrób ćwiczenia z angielskiego! Jak ładnie zrobisz, to pozwolę Ci przyjść do mnie do pracy na popołudnie. No zrób, no ja cię proszę, no Dania!
Dania dał się przekonać, początkowo do bycia ze mną w pokoju, bo jeszcze nie do uzupełniania obrazka literkami. Zaproponowałem mu dość prosty interes: robisz trzy worksheety i masz mnie z głowy.
Zrobił w 10 minut, prawie wszystko dobrze, już go za wiele nie poprawiałem, bo przecież mógł mi znowu uciec.
Nie mógł uwierzyć, że deal jest deal i że tyle, tak jak mu powiedziałem. Że robota skończona, ma wolne, może sobie uciekać do szafy, pod kołdrę albo do pracy ojca.
Chwilę później poszedłem do babci i zacząłem objaśniać sytuację:
- po pierwsze, przestańcie go w jego obecności porównywać do brata na skali 'jesteś gorszy od Maksima, chociaż ma 4 lata, a ty 6', bo go zajebiecie, w sumie już zajebaliście.
- po drugie rutyna i normy. Nie może być tak, że składa się modły i obietnice za to, że chłopak zrobi proste ćwiczenie.
- po trzecie, on z angielskiego i ogólnego rozwoju jest ogólnie ponad poziomem. Tak, jego brat jest jeszcze na innym etapie życia, ale Dania puszczony do naszej szkoły, stestowałby o wiele wyżej niż większość uczniów w jego wieku.
- po czwarte, czy on ma jakichś kolegów? Bo szuka przyjaźni jak szalony. Od paru godzin we mnie, a ja mam o kilka lat więcej niż on i to nie bardzo tak może być.
- po czwarte, czy on ma jakichś kolegów? Bo szuka przyjaźni jak szalony. Od paru godzin we mnie, a ja mam o kilka lat więcej niż on i to nie bardzo tak może być.
Dowiedziałem się, że to chwała, że on nie jest zapóźniony, bo bali się, że to istny debil. Maksim ma opanowane trzy języki, a Dania zaczął mówić dopiero jak miał cztery lata.
No późno, ale bywa. Był pierwszy, więc się z niego bardzo cieszyli i być może go nieco rozpieścili.
Nieco...
O zabawki to się przewracałem, większość leżała w pogardzie. Ale jak tylko wykazywało się zainteresowanie, to Dania prezentował kolejne igruszki i nawet próbował mi opowiedzieć coś o nich po angielsku. Widziałem też, że ma słabą cierpliwość, słabszą niż większość dzieci, ale to nie takie dziwne, skoro miał takie przeładowanie bodźcami na każdym kroku i w każdej chwili.
Na me ostatnie pytanie padła odpowiedź, że niestety nie, nie ma żadnych kolegów.
Bo ja przecież widzę, że on jest niesłowiański.
Ano nie jest modelowym Iwanem, wygląda gruzińsko-ormiańsko.
Czy ja słyszę, że źle wymawia głoski w ruskim?
No słyszę, że te ż, szcz, cz mu słabo wychodzą, bywa, mam więcej takich uczniów. Ba, są ludzie, którzy całe życie mają z tym problemy.
Z tego powodu w szkole się z niego śmieją. Nie ma żadnych kolegów: 'Sąsiedzi prędzej pozwolą dzieciom bawić się z psem niż z nim. Z PSEM! W szkole go wyzywają i się z niego śmieją, że jest czarny! No czy on jest czarny? No przecież nie jest! I nie ma się z kim bawić!'.
Odparłem, że wydaje mi się, że mamy tu kilka problemów. Na dzień dobry, ja mam nieco więcej lat niż on. My się tam oczywiście możemy jakoś zaprzyjaźnić, ale to nie ma niczego wspólnego z językiem angielskim, tylko z całkiem innymi rzeczami. Obawiam się, że nie rozwiążecie tego kupując mu nauczyciela w charakterze kolegi, chociaż przy tym ile chcecie płacić, to ja sobie sam kupię kilku przyjaciół.
Babcia na to, że mi powie, bo nie jestem Rosjaninem, więc chyba może i ja to zrozumiem, bo wiem jacy są Rosjanie. Opowiedziała mi, że są ostracyzowani społecznie. Że nikt z sąsiadów nie chce mieć z nimi do czynienia, nigdzie ich nie zapraszają, do nich nie przychodzą, a na ulicy unikają. Do tego Dania potrzebuje męskiej ręki, a w domu takiej nie ma.
Wyjaśniłem jak tylko delikatnie potrafiłem, że to nie może być moja ręka, bo najpewniej mnie znienawidzi, a w najlepszym razie będzie się mnie bał, a to nie o to chodzi. Że rutyna i praca, bardziej niż osiągi. No i tak sobie pogadaliśmy, ona swoje, ja swoje, jedno z drugim styczne rzadko znajdywało. Padło pytanie, czy mógłbym przyjść następnego dnia. Może jednak chciałbym się do nich wprowadzić? Dobrze zapłacą!!!
Nogi się pode mną ugięły.
No późno, ale bywa. Był pierwszy, więc się z niego bardzo cieszyli i być może go nieco rozpieścili.
Nieco...
O zabawki to się przewracałem, większość leżała w pogardzie. Ale jak tylko wykazywało się zainteresowanie, to Dania prezentował kolejne igruszki i nawet próbował mi opowiedzieć coś o nich po angielsku. Widziałem też, że ma słabą cierpliwość, słabszą niż większość dzieci, ale to nie takie dziwne, skoro miał takie przeładowanie bodźcami na każdym kroku i w każdej chwili.
Na me ostatnie pytanie padła odpowiedź, że niestety nie, nie ma żadnych kolegów.
Bo ja przecież widzę, że on jest niesłowiański.
Ano nie jest modelowym Iwanem, wygląda gruzińsko-ormiańsko.
Czy ja słyszę, że źle wymawia głoski w ruskim?
No słyszę, że te ż, szcz, cz mu słabo wychodzą, bywa, mam więcej takich uczniów. Ba, są ludzie, którzy całe życie mają z tym problemy.
Z tego powodu w szkole się z niego śmieją. Nie ma żadnych kolegów: 'Sąsiedzi prędzej pozwolą dzieciom bawić się z psem niż z nim. Z PSEM! W szkole go wyzywają i się z niego śmieją, że jest czarny! No czy on jest czarny? No przecież nie jest! I nie ma się z kim bawić!'.
Odparłem, że wydaje mi się, że mamy tu kilka problemów. Na dzień dobry, ja mam nieco więcej lat niż on. My się tam oczywiście możemy jakoś zaprzyjaźnić, ale to nie ma niczego wspólnego z językiem angielskim, tylko z całkiem innymi rzeczami. Obawiam się, że nie rozwiążecie tego kupując mu nauczyciela w charakterze kolegi, chociaż przy tym ile chcecie płacić, to ja sobie sam kupię kilku przyjaciół.
Babcia na to, że mi powie, bo nie jestem Rosjaninem, więc chyba może i ja to zrozumiem, bo wiem jacy są Rosjanie. Opowiedziała mi, że są ostracyzowani społecznie. Że nikt z sąsiadów nie chce mieć z nimi do czynienia, nigdzie ich nie zapraszają, do nich nie przychodzą, a na ulicy unikają. Do tego Dania potrzebuje męskiej ręki, a w domu takiej nie ma.
Wyjaśniłem jak tylko delikatnie potrafiłem, że to nie może być moja ręka, bo najpewniej mnie znienawidzi, a w najlepszym razie będzie się mnie bał, a to nie o to chodzi. Że rutyna i praca, bardziej niż osiągi. No i tak sobie pogadaliśmy, ona swoje, ja swoje, jedno z drugim styczne rzadko znajdywało. Padło pytanie, czy mógłbym przyjść następnego dnia. Może jednak chciałbym się do nich wprowadzić? Dobrze zapłacą!!!
Nogi się pode mną ugięły.
Po oglądnięciu grafiku Danii ustaliliśmy, że spotkamy się we wtorek dość późnym wieczorem.
Rozkład zajęć Danii na każdy dzień zawierał język obcy, logopedę, psychologa i hokej lub basen. Miał więcej do roboty niż Springsteen na tournee. Ja nawet bym chciał mieć taki ładnie rozpisany tydzień, tyle, że może nie jako sześcioletnie dziecko. Wymyśliłem pewne rozwiązanie problemu samotności Danii, ale postanowiłem zachować je dla siebie. Należało go wysłać na metro Szczelkowskaja, gdzie mieszkają stada imigrantów z Azji i Kaukazu, tam znalazłby sobie kolegów, którzy gdzieś mieliby odcień jego skóry. A najlepiej na rok do Dagestanu, tam zobaczyłby jak się buduje przyjaźnie i relacje międzyludzkie bez oglądania się na religię i pigment. Tyle, że za taki pomysł, to chyba by mnie psami pogonili. I to całą drogę z Rublowki na Szczolkowską, jakieś 56 kilometrów.
Przyszło do płacenia, babcia ponownie zadała pytanie niemalże sakramentalne: ile? Mówię, że tak jak poprzednio, czyli nie wiem. Pyta ile biorę. Mówię, że zazwyczaj naprawdę z ludźmi coś robię, a nie oglądam 'Smurfy 2', wpierdalam truskawki z melonem i ganiam się po szafach z pacjentem. Babcia, że ona mnie chce zachęcić, więc podwoi moją stawkę za godzinę. Podczas tej rozmowy babci portfel wysypał się na glebę, miała same banknoty o nominale pięciu tysięcy rubli. Będąc człowiek uczynnym, podniosłem je dla niej, a ona na to rzekła, że to moja wypłata i mogę nie oddawać. Znam bardziej subtelne sposoby płacenia służbie, np. babcia Iry zawsze mówiła dziękujemy i dawała mi pieniądze do ręki. Jakoś przyjemniej jest wtedy człowiekowi. Mimo, że zarobiłem bardzo dużo, to nie czułem się jakoś dziko doceniony ani spełniony zawodowo. Jeszcze na pożegnanie porozmawialiśmy sobie o mojej potencjalnej wyprawie na Wyspy Kanaryjskie. Gdyby mi ktoś kiedyś powiedział, że będę się wykręcał od wakacji na Kanarach na rzecz Woroneża...
Na stację Kuncewo odwiózł mnie kierowca z Kazachstanu. Jechaliśmy Skodą, wcześniej zaś Merolem. Zapewne straciłem twarz, że nie wydoiłem ich na więcej, to uznali, że mogę jeździć Skodą. Szczęśliwie, w piątkowe popołudnie ruch na drogach sprawiał, że mogliśmy znowu odbyć rozmowy o tym jak strasznie źle jeździ się po tym mieście.
Na samym początku tej wizyty spotkałem ojca. Urzekł mnie tym, że po angielsku pierdolnął z ciężkim akcentem, a po mojej odpowiedzi na 'How are you?', zapytał czy znam francuski. Na moje 'nie', odezwał się po francusku. Odpowiedziałem mu po niemiecku i na tym skończyła się nasza komunikacja. Kompleksy każdą dziurą wyłażą, no ale pokazał mi, światowiec!
Wracałem sobie i tak w sumie mózg mnie zawodził. Z jednej strony zarobiłem więcej niż za trzy dni normalnej pracy. Z drugiej żal mi było tego dziecka, któremu dorośli próbują kupić znajomych i bardzo słabo im to wychodzi. Płacąc mi, logopedzie, trenerom hokeja, służbie, Katii próbowali pozbyć się wszystkich możliwych obowiązków wobec potomka. Podziękowałem niebiosom, że w jego wieku mogłem jeździć rowerem po bagnach i nie miałem dwudziestu mieczy świetlnych, magnetycznych puzzli i truskawek poza sezonem. Miałem za to kolegów, a nawet koleżanki.
Po głowie pałętało mi się kilka pomysłów, co dalej z tym zrobić. Przede wszystkim chciałem im wyjaśnić, że to wszystko nie ma wielkiego sensu, szkoda ich pieniędzy i mojego czasu. Że powinni cieszyć się z dzieciaka, dać mu spokój, pozwolić wybrać coś, co go interesuje, może niekoniecznie musi to być hokej, niech znajdzie kumpli przy wspólnej pasji i tyle. Niech go wypuszczą z tej koszmarnej, nowobogackiej bańki i wtedy znajdzie sobie ludzi, którzy wybiorą towarzystwo jego, a nie psów. Jeżeli zaś bardzo chcą, to możemy się bawić, ale musi być atmosfera nauki. Może lepiej niech kierowca przywiezie Danię do mnie do mieszkania, bo nie ma tam żadnych zabawek i szaf do chowania się. W zamian rosyjska klasa średnia, dywan na ścianie i wybijający sracz, ręcznik jeden dla wszystkich, a papier toaletowy nie z jedwabiów. Wiedziałem, że to nie przejdzie...
Po tym wszystkim moja normalna lekcja z dziećmi była takim spacerkiem, że ledwo ją zauważyłem. Nawet uczenie Iry następnego dnia było łatwe i przyjemne - w końcu ona nie uciekała przede mną po szafach i jednak robiliśmy w godzinę znacznie więcej niż w trzy w sali kinowej na najdroższej ziemi w kraju.
Rozkład zajęć Danii na każdy dzień zawierał język obcy, logopedę, psychologa i hokej lub basen. Miał więcej do roboty niż Springsteen na tournee. Ja nawet bym chciał mieć taki ładnie rozpisany tydzień, tyle, że może nie jako sześcioletnie dziecko. Wymyśliłem pewne rozwiązanie problemu samotności Danii, ale postanowiłem zachować je dla siebie. Należało go wysłać na metro Szczelkowskaja, gdzie mieszkają stada imigrantów z Azji i Kaukazu, tam znalazłby sobie kolegów, którzy gdzieś mieliby odcień jego skóry. A najlepiej na rok do Dagestanu, tam zobaczyłby jak się buduje przyjaźnie i relacje międzyludzkie bez oglądania się na religię i pigment. Tyle, że za taki pomysł, to chyba by mnie psami pogonili. I to całą drogę z Rublowki na Szczolkowską, jakieś 56 kilometrów.
Przyszło do płacenia, babcia ponownie zadała pytanie niemalże sakramentalne: ile? Mówię, że tak jak poprzednio, czyli nie wiem. Pyta ile biorę. Mówię, że zazwyczaj naprawdę z ludźmi coś robię, a nie oglądam 'Smurfy 2', wpierdalam truskawki z melonem i ganiam się po szafach z pacjentem. Babcia, że ona mnie chce zachęcić, więc podwoi moją stawkę za godzinę. Podczas tej rozmowy babci portfel wysypał się na glebę, miała same banknoty o nominale pięciu tysięcy rubli. Będąc człowiek uczynnym, podniosłem je dla niej, a ona na to rzekła, że to moja wypłata i mogę nie oddawać. Znam bardziej subtelne sposoby płacenia służbie, np. babcia Iry zawsze mówiła dziękujemy i dawała mi pieniądze do ręki. Jakoś przyjemniej jest wtedy człowiekowi. Mimo, że zarobiłem bardzo dużo, to nie czułem się jakoś dziko doceniony ani spełniony zawodowo. Jeszcze na pożegnanie porozmawialiśmy sobie o mojej potencjalnej wyprawie na Wyspy Kanaryjskie. Gdyby mi ktoś kiedyś powiedział, że będę się wykręcał od wakacji na Kanarach na rzecz Woroneża...
Na stację Kuncewo odwiózł mnie kierowca z Kazachstanu. Jechaliśmy Skodą, wcześniej zaś Merolem. Zapewne straciłem twarz, że nie wydoiłem ich na więcej, to uznali, że mogę jeździć Skodą. Szczęśliwie, w piątkowe popołudnie ruch na drogach sprawiał, że mogliśmy znowu odbyć rozmowy o tym jak strasznie źle jeździ się po tym mieście.
Na samym początku tej wizyty spotkałem ojca. Urzekł mnie tym, że po angielsku pierdolnął z ciężkim akcentem, a po mojej odpowiedzi na 'How are you?', zapytał czy znam francuski. Na moje 'nie', odezwał się po francusku. Odpowiedziałem mu po niemiecku i na tym skończyła się nasza komunikacja. Kompleksy każdą dziurą wyłażą, no ale pokazał mi, światowiec!
Wracałem sobie i tak w sumie mózg mnie zawodził. Z jednej strony zarobiłem więcej niż za trzy dni normalnej pracy. Z drugiej żal mi było tego dziecka, któremu dorośli próbują kupić znajomych i bardzo słabo im to wychodzi. Płacąc mi, logopedzie, trenerom hokeja, służbie, Katii próbowali pozbyć się wszystkich możliwych obowiązków wobec potomka. Podziękowałem niebiosom, że w jego wieku mogłem jeździć rowerem po bagnach i nie miałem dwudziestu mieczy świetlnych, magnetycznych puzzli i truskawek poza sezonem. Miałem za to kolegów, a nawet koleżanki.
Po głowie pałętało mi się kilka pomysłów, co dalej z tym zrobić. Przede wszystkim chciałem im wyjaśnić, że to wszystko nie ma wielkiego sensu, szkoda ich pieniędzy i mojego czasu. Że powinni cieszyć się z dzieciaka, dać mu spokój, pozwolić wybrać coś, co go interesuje, może niekoniecznie musi to być hokej, niech znajdzie kumpli przy wspólnej pasji i tyle. Niech go wypuszczą z tej koszmarnej, nowobogackiej bańki i wtedy znajdzie sobie ludzi, którzy wybiorą towarzystwo jego, a nie psów. Jeżeli zaś bardzo chcą, to możemy się bawić, ale musi być atmosfera nauki. Może lepiej niech kierowca przywiezie Danię do mnie do mieszkania, bo nie ma tam żadnych zabawek i szaf do chowania się. W zamian rosyjska klasa średnia, dywan na ścianie i wybijający sracz, ręcznik jeden dla wszystkich, a papier toaletowy nie z jedwabiów. Wiedziałem, że to nie przejdzie...
Po tym wszystkim moja normalna lekcja z dziećmi była takim spacerkiem, że ledwo ją zauważyłem. Nawet uczenie Iry następnego dnia było łatwe i przyjemne - w końcu ona nie uciekała przede mną po szafach i jednak robiliśmy w godzinę znacznie więcej niż w trzy w sali kinowej na najdroższej ziemi w kraju.