Moim głównym impresariem moskiewskim została matka Nastii. Kilka dni po pierwszej i ostatniej lekcji z jej dziecięciem zadzwonił do mnie nieznany numer. Zazwyczaj jak w Moskwie dzwoni nieznany numer, to znaczy, że będą chcieli pieniądze i lepiej nie odbierać, ale jakoś tak chwyciłem. Był to Andriej, który dowiedział się od nastiowej matuli, że jest tu geniusz nauczania, który daje prywatne lekcje w dobrej cenie i mieszka niedaleko od niego.
Tu zacząłem mieć problem, bo cena była zaniżona dla Anastazji, a niekoniecznie dla kogoś kogo w życiu na oczy nie widziałem. Ponieważ jednak był październik, a ja miałem bardzo niewiele do roboty (moje godziny w głównej pracy wynosiły całe osiem tygodniowo plus trochę zastępstw), to się zgodziłem. Wiedziałem, że żywotność prywatnych uczniów jest krótka, więc myślałem, że najwyżej, ze dwa tygodnie i amen. Podczas tej pierwszej rozmowy ustaliłem, że córka ma lat osiem i nie umie niczego. Jest to mój ulubiony wiek, adres był minutę od metra, więc postanowiłem zobaczyć i w wypadku rozczarowania ukręcić sprawie łeb.
Zaopatrzyłem się w zestaw kserówek z książki, którą mógłbym uczyć wyrwany ze snu o 5 rano i pojechałem zobaczyć co też życie dobrego przyniosło. Trochę trudno było mi uwierzyć, że Ira nie umie niczego, moskiewskie szkoły w tej części miasta jednak czegoś uczą, małe są szanse, że ktoś w wieku ośmiu lat nie umie niczego, obstawiałem więc, że rodzice po prostu nie doceniają córki i wydaje im się, że umie mało, a tymczasem ona umie bardzo dużo - często tak bywa.
Jednak nie było tak tym razem.
Chryste Panie, jak to możliwe, że w wieku ośmiu lat dziecię nie umie czytać i pisać w swoim PIERWSZYM języku? Toż w takiej sytuacji ekscentrycznym pomysłem jest męczenie biedaczki jakimś egzotycznym alfabetem! No ale próbujmy!
Ira stała się stałą pozycją w moim grafiku i przerażała mnie wiele miesięcy. Kopiejka szybka i stabilna, ale chwilami wielce męcząca. To dziecko nie było w stanie zrozumieć niczego, a jeszcze mniej zapamiętać. Miałem wręcz wrażenie, że się uwstecznia. Czego bym jej nie przyniósł, to jej nie interesowało. Wszystko robiła na odwal, oczywiście z milionem komentarzy. Po sześciu miesiącach dalej toczyliśmy koszmarne zmagania z alfabetem, zresztą takie same toczyła z cyrylicą. Do tego bardzo szybko weszła w irytujący tryb nastolatki, więc w wieku 9 lat miała wszystkie wady podrostka i dziecka, bez zalet związanych z żadną z tych grup wiekowych. Zadania po jakimś czasie dawałem babci, która obiecała, że zrobią. Często robili na odwal, w ogóle lub też robiła je babcia. Jeżeli proszę o regularne prowadzenie tygodniowego kalendarza jedzenia, to trudno mi uwierzyć, że przez cały tydzień, dzień w dzień, wypełniała go tym samym kolorem, a do tego codziennie jadła to samo - kuchnia rosyjska bywa ciężka, ale bez przesady. Jeżeli daję jej wzorki do rysowania, to zapewne chodzi mi, żeby kółka wyglądały jak kółka, a nie trójkąty.
Przy tym wszystkim okrutnie było mi żal wszystkich zaangażowanych po drugiej stronie; ojca, który był dla mnie zawsze przemiły i kilkakrotnie paliliśmy sobie pod klatką schodową dyskutując o życiu. No i babci, która chciała, żeby wnuczce jakoś poszło w życiu, tylko robiła za nią absolutnie wszystko i sprawiała, że im dalej w las, tym bardziej Ira miała wywalone na naukę absolutnie czegokolwiek. Pewnego dnia z dumą pokazała mi, że ma pałę z matematyki, tym samym zabijając jakąś naiwną wiarę, że może chociaż przedmioty ścisłe jej idą.
Od listopada pojawiła się pewna dodatkowa zachęta do odwiedzania Iry: kot. Został znaleziony na transformatorze wysokiego napięcia, dokąd porwały go wrony. Jakiś lokalny bohater wdrapał się na słup, przegonił ptaki i zniósł rozdziobanego malutkiego kotka ze złamanym ogonem. Kolektyw sąsiedzki postanowił ratować zwierzę i w ten sposób kociątko trafiło pod irowy dach. Była to mała radość, ilekroć przychodziłem, to mogłem doglądać kota (któremu imię zmieniano przynajmniej raz na miesiąc). Prawdopodobnie przez wiele miesięcy naszej współpracy kot nauczył się więcej niż Ira. Niewykluczone, że magiczne kamienie, które babcia kupowała z gazetami i eksponowała na szafie też coś tam opanowały, niestety Ira nie.
W odróżnieniu od mieszkania Anastazji, tu wszystko było w naszym standardzie: kilogramy gratów, sypiące się AGD i dziwaczne dekoracje w stylu wypchanego ptaszka w klatce, dziecięcych plakatów z Winx i smutnych puzzli ze zwierzętami. Tyle, że ten kot wnosił trochę życia do salonu.
W wigilię Ira wręczyła mi choinkowe bańki nawiązujące do rosyjskich bajek. Wzruszyłem się, zwłaszcza Emelią (to jedna z głupszych bajek kraju, ale na jej cześć zrobili tanie piwo). Jeszcze nie skończyłem dziękować, gdy Ira wywaliła:
- Jak się nie podoba, to do taty pretensje, on kupił, mi tylko kazał dać i złożyć życzenia.
Królowa salonów.
Po stronie zysków niematerialnych, kilka razy dowiedziałem się od Iry o tym, że w szkole mówili im coś ciekawego. Choćby to, że Amerykanie ukradli Dziadka Mroza, zmienili mu imię, a czasem nawet pokazują go jako Murzyna w zielonym stroju. Albo o tym, że budownictwo mieszkaniowe w USA jest na o wiele niższym poziomie niż w Rosji. Czy też dramatyczna opowieść o tym, że zorganizowali im Dzień Kobiet i dostała niedobre czekoladki i brzydkie kwiatki. Już w tym wieku Ira rozwinęła materializm mogący zawstydzić większość z jej rówieśników. Niestety, tylko w tej dziedzinie udało jej się wyprzedzić swoją grupę wiekową.
Na jakiś czas Ira stała się moją ostatnią prywatną uczennicą. Przez cały październik dzwonili do mnie ludzie z pytaniami o edukowanie ich dzieci. Stadami. Musiałem odmawiać, bo albo nie wyrabiałem się czasowo, albo nie miałem ochoty zajechać się na śmierć. Co dziwne, ilekroć chciałem kogoś polecić, to nie, my wiemy, że pan i pan ładnie mówi po rusku. Zacząłem podnosić ceny. Nikogo to nie zraziło, bo wiele szkół prywatnych od września wywaliło swoje w kosmos. Dzięki temu można było mieć nauczyciela dojeżdżającego do mieszkania ucznia w cenie porównywalnej do szkoły językowej. Ba, ja to jeszcze byłem skromny, znam ludzi, którzy zaczęli prosić o 3000 rubli za 90 minut, a nawet 5000! I zdarzało się, że dostawali takie pieniądze.
Początkowe doświadczenia w uczeniu prywatnym mnie samego nauczyły kilku rzeczy:
- sprawdzać bardzo dokładnie odległość ucznia od metra. Jeżeli ludzie od razu nie mówią, że to trzy minuty z buta, zakładać, że będzie bardzo daleko. Albo spuścić po brzytwie, albo piłować cenę.
- krzyczeć dużo kopiejek, więcej niż to warte i więcej niż by wypadało. Ludzie w Moskwie lubią dużo płacić. Jeżeli powiesz za mało, to uznają, że jesteś desperatem, a potem jeszcze stękać, że po dwóch tygodniach dziecko na CPE nie gotowe. Skoro płacą dużo, to przecież nie powiedzą sobie tak łatwo, że wywalają pieniądze w błoto.
- znajomość rosyjskiego wygrywa bardzo wiele. Więcej niż amerykański czy brytyjski paszport. Bardzo wielu rodziców jest Me English No i cenią sobie możliwość porozmawiania z guwernerem. Te rozmowy są o niczym i donikąd też prowadzą, ale mimo wszystko, lubią wiedzieć, że jakby co, to można pogadać, choćby o tym, że jest zimno.
- wszystko jest robione na ostatnią chwilę. Początkowo marzyłem, żeby ustalić stabilny grafik, który pozwalałby mi na oszczędność czasu i mniej jeżdżenia po mieście. A gdzie tam, nie dość, że mój rozkład jazdy w głównej pracy ciągle ulegał zmianom, tak i plany moich uczniów były wielce niestabilne. W efekcie co tydzień biegałem gdzie indziej w innych godzinach. W Moskwie wszyscy tak żyją, ale ponieważ przez pierwszy rok tak nie miałem, naiwnie myślałem, że i drugi mi się uda. Nie udał.
- jeżeli ktoś chce zacząć 'za tydzień' to chleba z tej mąki nie będzie. Zapomną, coś im wypadnie, przełożą, przestaną się odzywać. Tylko 'TERAZ!!! ZARAZ!!!'. Innych terminów stolica Rosji nie zna. Najlepiej teraz-zaraz, bo dziecko duka, a za tydzień ma egzamin B1. Albo ktoś ma słomiany zapał, który potrwa parę dni. Jeżeli się w to bawić, to lepiej pogodzić się z tym, że dojdzie do dwóch-trzech lekcji, a potem sprawa sobie spokojnie umrze.
- gdy rok temu kolega mówił mi, że wystarczy złapać jednego prywatnego ucznia, a potem występuje efekt lawiny, to myślałem, że bredzi, a przynajmniej przesadza. Nie bredził i nie przesadzał. Z jednej Nastii wyrosło mi ponad pięć możliwości. Z nich wyrastały kolejne. Gdybym akceptował wszystkich, to musiałbym rzucić główną pracę i zająć się tylko nimi. Oczywiście zarabiałbym o wiele lepiej i na swoich warunkach, ale niestety, rosyjska wiza pracownicza stanowiła pewną przeszkodą w tym pomyśle. Zdrowiej też jeść dłużej, ale mniejszymi łyżkami.
Pewnego dnia babcia Iry dała mój numer swojej znajomej. Tak rozpoczyna się opowieść o jednym z najbardziej pamiętnych, przerażających i dochodowych doświadczeń w całej mej karierze nauczycielskiej.
Tu zacząłem mieć problem, bo cena była zaniżona dla Anastazji, a niekoniecznie dla kogoś kogo w życiu na oczy nie widziałem. Ponieważ jednak był październik, a ja miałem bardzo niewiele do roboty (moje godziny w głównej pracy wynosiły całe osiem tygodniowo plus trochę zastępstw), to się zgodziłem. Wiedziałem, że żywotność prywatnych uczniów jest krótka, więc myślałem, że najwyżej, ze dwa tygodnie i amen. Podczas tej pierwszej rozmowy ustaliłem, że córka ma lat osiem i nie umie niczego. Jest to mój ulubiony wiek, adres był minutę od metra, więc postanowiłem zobaczyć i w wypadku rozczarowania ukręcić sprawie łeb.
Zaopatrzyłem się w zestaw kserówek z książki, którą mógłbym uczyć wyrwany ze snu o 5 rano i pojechałem zobaczyć co też życie dobrego przyniosło. Trochę trudno było mi uwierzyć, że Ira nie umie niczego, moskiewskie szkoły w tej części miasta jednak czegoś uczą, małe są szanse, że ktoś w wieku ośmiu lat nie umie niczego, obstawiałem więc, że rodzice po prostu nie doceniają córki i wydaje im się, że umie mało, a tymczasem ona umie bardzo dużo - często tak bywa.
Jednak nie było tak tym razem.
Chryste Panie, jak to możliwe, że w wieku ośmiu lat dziecię nie umie czytać i pisać w swoim PIERWSZYM języku? Toż w takiej sytuacji ekscentrycznym pomysłem jest męczenie biedaczki jakimś egzotycznym alfabetem! No ale próbujmy!
Ira stała się stałą pozycją w moim grafiku i przerażała mnie wiele miesięcy. Kopiejka szybka i stabilna, ale chwilami wielce męcząca. To dziecko nie było w stanie zrozumieć niczego, a jeszcze mniej zapamiętać. Miałem wręcz wrażenie, że się uwstecznia. Czego bym jej nie przyniósł, to jej nie interesowało. Wszystko robiła na odwal, oczywiście z milionem komentarzy. Po sześciu miesiącach dalej toczyliśmy koszmarne zmagania z alfabetem, zresztą takie same toczyła z cyrylicą. Do tego bardzo szybko weszła w irytujący tryb nastolatki, więc w wieku 9 lat miała wszystkie wady podrostka i dziecka, bez zalet związanych z żadną z tych grup wiekowych. Zadania po jakimś czasie dawałem babci, która obiecała, że zrobią. Często robili na odwal, w ogóle lub też robiła je babcia. Jeżeli proszę o regularne prowadzenie tygodniowego kalendarza jedzenia, to trudno mi uwierzyć, że przez cały tydzień, dzień w dzień, wypełniała go tym samym kolorem, a do tego codziennie jadła to samo - kuchnia rosyjska bywa ciężka, ale bez przesady. Jeżeli daję jej wzorki do rysowania, to zapewne chodzi mi, żeby kółka wyglądały jak kółka, a nie trójkąty.
Przy tym wszystkim okrutnie było mi żal wszystkich zaangażowanych po drugiej stronie; ojca, który był dla mnie zawsze przemiły i kilkakrotnie paliliśmy sobie pod klatką schodową dyskutując o życiu. No i babci, która chciała, żeby wnuczce jakoś poszło w życiu, tylko robiła za nią absolutnie wszystko i sprawiała, że im dalej w las, tym bardziej Ira miała wywalone na naukę absolutnie czegokolwiek. Pewnego dnia z dumą pokazała mi, że ma pałę z matematyki, tym samym zabijając jakąś naiwną wiarę, że może chociaż przedmioty ścisłe jej idą.
Od listopada pojawiła się pewna dodatkowa zachęta do odwiedzania Iry: kot. Został znaleziony na transformatorze wysokiego napięcia, dokąd porwały go wrony. Jakiś lokalny bohater wdrapał się na słup, przegonił ptaki i zniósł rozdziobanego malutkiego kotka ze złamanym ogonem. Kolektyw sąsiedzki postanowił ratować zwierzę i w ten sposób kociątko trafiło pod irowy dach. Była to mała radość, ilekroć przychodziłem, to mogłem doglądać kota (któremu imię zmieniano przynajmniej raz na miesiąc). Prawdopodobnie przez wiele miesięcy naszej współpracy kot nauczył się więcej niż Ira. Niewykluczone, że magiczne kamienie, które babcia kupowała z gazetami i eksponowała na szafie też coś tam opanowały, niestety Ira nie.
W odróżnieniu od mieszkania Anastazji, tu wszystko było w naszym standardzie: kilogramy gratów, sypiące się AGD i dziwaczne dekoracje w stylu wypchanego ptaszka w klatce, dziecięcych plakatów z Winx i smutnych puzzli ze zwierzętami. Tyle, że ten kot wnosił trochę życia do salonu.
W wigilię Ira wręczyła mi choinkowe bańki nawiązujące do rosyjskich bajek. Wzruszyłem się, zwłaszcza Emelią (to jedna z głupszych bajek kraju, ale na jej cześć zrobili tanie piwo). Jeszcze nie skończyłem dziękować, gdy Ira wywaliła:
- Jak się nie podoba, to do taty pretensje, on kupił, mi tylko kazał dać i złożyć życzenia.
Królowa salonów.
Po stronie zysków niematerialnych, kilka razy dowiedziałem się od Iry o tym, że w szkole mówili im coś ciekawego. Choćby to, że Amerykanie ukradli Dziadka Mroza, zmienili mu imię, a czasem nawet pokazują go jako Murzyna w zielonym stroju. Albo o tym, że budownictwo mieszkaniowe w USA jest na o wiele niższym poziomie niż w Rosji. Czy też dramatyczna opowieść o tym, że zorganizowali im Dzień Kobiet i dostała niedobre czekoladki i brzydkie kwiatki. Już w tym wieku Ira rozwinęła materializm mogący zawstydzić większość z jej rówieśników. Niestety, tylko w tej dziedzinie udało jej się wyprzedzić swoją grupę wiekową.
Na jakiś czas Ira stała się moją ostatnią prywatną uczennicą. Przez cały październik dzwonili do mnie ludzie z pytaniami o edukowanie ich dzieci. Stadami. Musiałem odmawiać, bo albo nie wyrabiałem się czasowo, albo nie miałem ochoty zajechać się na śmierć. Co dziwne, ilekroć chciałem kogoś polecić, to nie, my wiemy, że pan i pan ładnie mówi po rusku. Zacząłem podnosić ceny. Nikogo to nie zraziło, bo wiele szkół prywatnych od września wywaliło swoje w kosmos. Dzięki temu można było mieć nauczyciela dojeżdżającego do mieszkania ucznia w cenie porównywalnej do szkoły językowej. Ba, ja to jeszcze byłem skromny, znam ludzi, którzy zaczęli prosić o 3000 rubli za 90 minut, a nawet 5000! I zdarzało się, że dostawali takie pieniądze.
Początkowe doświadczenia w uczeniu prywatnym mnie samego nauczyły kilku rzeczy:
- sprawdzać bardzo dokładnie odległość ucznia od metra. Jeżeli ludzie od razu nie mówią, że to trzy minuty z buta, zakładać, że będzie bardzo daleko. Albo spuścić po brzytwie, albo piłować cenę.
- krzyczeć dużo kopiejek, więcej niż to warte i więcej niż by wypadało. Ludzie w Moskwie lubią dużo płacić. Jeżeli powiesz za mało, to uznają, że jesteś desperatem, a potem jeszcze stękać, że po dwóch tygodniach dziecko na CPE nie gotowe. Skoro płacą dużo, to przecież nie powiedzą sobie tak łatwo, że wywalają pieniądze w błoto.
- znajomość rosyjskiego wygrywa bardzo wiele. Więcej niż amerykański czy brytyjski paszport. Bardzo wielu rodziców jest Me English No i cenią sobie możliwość porozmawiania z guwernerem. Te rozmowy są o niczym i donikąd też prowadzą, ale mimo wszystko, lubią wiedzieć, że jakby co, to można pogadać, choćby o tym, że jest zimno.
- wszystko jest robione na ostatnią chwilę. Początkowo marzyłem, żeby ustalić stabilny grafik, który pozwalałby mi na oszczędność czasu i mniej jeżdżenia po mieście. A gdzie tam, nie dość, że mój rozkład jazdy w głównej pracy ciągle ulegał zmianom, tak i plany moich uczniów były wielce niestabilne. W efekcie co tydzień biegałem gdzie indziej w innych godzinach. W Moskwie wszyscy tak żyją, ale ponieważ przez pierwszy rok tak nie miałem, naiwnie myślałem, że i drugi mi się uda. Nie udał.
- jeżeli ktoś chce zacząć 'za tydzień' to chleba z tej mąki nie będzie. Zapomną, coś im wypadnie, przełożą, przestaną się odzywać. Tylko 'TERAZ!!! ZARAZ!!!'. Innych terminów stolica Rosji nie zna. Najlepiej teraz-zaraz, bo dziecko duka, a za tydzień ma egzamin B1. Albo ktoś ma słomiany zapał, który potrwa parę dni. Jeżeli się w to bawić, to lepiej pogodzić się z tym, że dojdzie do dwóch-trzech lekcji, a potem sprawa sobie spokojnie umrze.
- gdy rok temu kolega mówił mi, że wystarczy złapać jednego prywatnego ucznia, a potem występuje efekt lawiny, to myślałem, że bredzi, a przynajmniej przesadza. Nie bredził i nie przesadzał. Z jednej Nastii wyrosło mi ponad pięć możliwości. Z nich wyrastały kolejne. Gdybym akceptował wszystkich, to musiałbym rzucić główną pracę i zająć się tylko nimi. Oczywiście zarabiałbym o wiele lepiej i na swoich warunkach, ale niestety, rosyjska wiza pracownicza stanowiła pewną przeszkodą w tym pomyśle. Zdrowiej też jeść dłużej, ale mniejszymi łyżkami.
Pewnego dnia babcia Iry dała mój numer swojej znajomej. Tak rozpoczyna się opowieść o jednym z najbardziej pamiętnych, przerażających i dochodowych doświadczeń w całej mej karierze nauczycielskiej.