Taaaa... Miałem tak w najlepszej, strasznie chcieli ze mną dyskutowac o gwałcie, ale nie dałem się. Reszta poszła mniej więcej tak:
Po pierwsze, uczniowie nie znają słów takich jak ‘terrorism’ i ‘drugs’, o innych nawet nie mówiąc. No ale dobra, wdraża się w trakcie. Co z tego, jeżeli Mandaryni uważają, że przejechanie kogoś samochodem zasługuje na karę śmierci, a uprowadzenie samolotu na karę pieniężną? Ogólnie wszyscy się dziwili, że chcemy czegoś od nich, bo oni przyszli spać. Doszedł też problem intelektualny, okazało się, że dupiani uczniowie śmieją się z lepszych, nazywają ich psami i pachołkami obcokrajowców. W efekcie w większości grup najlepsi przestali gadać. Słabsi nie są w stanie, więc miałem niemało lekcji, w czasie których zadawałem pytania i bezskutecznie czekałem na narodziny odpowiedzi. Wyrwanie do odpowiedzi dziewczynki, która tydzień wcześniej całkiem ładnie mówiła, nie przynosiło efektów, milczała, by ponownie nie zostać parobkiem imigranta. Z drugiej strony, te pytania były tak banalne... Może przesadzam, może nie powinienem wymagać od ludzi, którzy uczą się DWUNASTY rok angielskiego, żeby podali mi cechy dobrego policjanta? I to nawet nie pełnymi zdaniami, tylko łaskawie krzyknęli jakiś przymiotnik. Po dwóch lekcjach zgadzałem się nawet na rzeczownik. Wiele to nie pomogło. Miewałem takie kurioza:
- Co cechuje dobrego policjanta?
- Przystojny.
- A dobrą policjantkę?
- Ładna.
Odpowiedzi na miarę siedemnastolatków.
Po dwóch dniach zacząłem robić lekcję o weselu. Tam ja mówię więcej, uczniowie mniej. W sumie nie powinienem, ale co? Mam sam sobie odpowiadać na pytania o morderstwie? Ale i ze ślubem wiele lepiej nie było. Po roku w Chinach i trzech weselach mam jakieś pojęcie o tym, jak to wygląda. Moi uczniowie po życiu siedemnastu lat w Chinach wiedzą mniej ode mnie. I tak lecimy:
- O której zaczyna się wesele?
- O 2 w nocy.
Moje wszystkie były koło południa...
- Jaki jest strój pana młodego?
- Czerwony garnitur!
Koszulka polo, gówniana koszulka, czarny gajer - takie widziałem.
- Ilu jest gości weselnych?
- Ponad 1000.
Hm, koło setki bym powiedział.
Wymowa moich uczniów potrafi chwilami powalić, coś tam pytam, uszu mych dobiega ‘100 eels’. Pytam się, czy to tradycja, prezent, jedzenie, jeszcze coś innego.
- One hundred eels.
Po chwili okazało się, że chodzi o 100 years. Inna grupa, słyszę bought. Nie pasuje mi za nic. Bought. Literujemy. Bother. No rzeczywiście, pisze się podobnie, wymawia niestety inaczej.
Czasem to nawet szło, dowiadywałem się, że ci bardziej ogarnięci chcieliby wyrwać kogoś zza granicy (‘najlepiej z Polski’ nierzadko padało, zaskakujący wybór!), a potem oddalić się w stronę zachodzącego słońca. Oczywiście nie brakowało odpowiedzi, że trzeba się parzyć ze swoimi, bo to patriotyczny obowiązek. Przepłynąłem ten tydzień, ale za karę nakazałem większości grup nauczyć się słów z podręcznika do następnej lekcji. Niestety, bardziej chyba siebie ukarałem, bo obawiam się, że wiem, jak to będzie wyglądało. Słowa są durne i bardziej będę zaskoczony jeżeli naprawdę to przygotują niż jeżeli nie.
Nie samą pracą człowiek żyje. Z racji weekendu postanowiliśmy wybrać się do pobliskiej metropoli, Shaoyang. Szukaliśmy po necie czegoś o tej mieścinie o populacji trzech milionów, wiele nie znaleźliśmy, jeden artykuł, że patologia, drugi, że nie ma po co jechać. Ależ nam się chciało... Plan był prosty: wybywamy, w jakieś półtorej godziny dojedziemy, zakupy, zachodnie jedzenie, powrót.
Taaaa....
Autobus jechał prawie trzy godziny, bo zatrzymywał się w każdej wiosce po drodze. Raz nawet na 40 minut. Przesłuchałem chyba ze cztery płyty. Wyświetlano nam filmy z Sylvestrem Stallone, więc najpierw całe ‘Rambo 4’, potem niemal całe ‘Escape to Victory’. Nie wiem, czy kiedykolwiek oglądnąłem dwa filmy ze Sly’em w jeden dzień.
Dotarliśmy tak późno, że pognaliśmy do najbliższego marketu. Na naszej liście zakupów była wódka, białe wino, buty sportowe rozmiar 45, puzzle 1000 elementów, normalne pieczywo, Pepsi light lub Cola Zero. Udało się kupić jedynie colę i kiepskie pieczywo, całej reszty wielki sklep nie miał. Miał za to Chińczyków w liczbie kilku milionów, którzy szybciutko przypomnieli nam, czemu od jakiegoś roku rozwija się u nas rasizm. A raczej nie rasizm, gdybym zobaczył białych tak się zachowujących, to też by mnie krew zalała. Chyba mi kiedyś odbiorą ten cenny dyplom z kulturoznawstwa. Wpuściłbym tam paru profesorów, co nam mówili ładne rzeczy o społeczeństwach rozwijających się, ciekawe ile by wytrzymali. Autochtoni darli się, pchali w każdą stronę, łazili pod prąd, blokowali schody ruchome, puszczali swoje dzieci luzem (dwa razy się na jakimś gnoju prawie wywaliłem), pchali się w kolejkach, po prostu horror w wesołych bagniskach. Najgorsze są chińskie miasta średnich rozmiarów, w małych się mniej spieszą i nie aktorzą aż tak na cywilizowanych, w dużych się nieco już wyrobili, ale w średnich to po prostu katastrofa.
Powrót był średnio radosny, bo jak dzień idzie chujowo, to iść chujowo nie przestanie tak nagle. Najpierw nasz człowiek w Dongkou okazał się nie wiedzieć absolutnie niczego o Shaoyang. W końcu okazało się, że autobusy jeżdżą z innego dworca niż nas wysadzono, tam zaś się okazało, że za autobus autostradowy należy dopłacić dodatkowo, bo jak nie, to znowu pojedziemy przez wioski. Wydawało się, że już witamy się z gąską, ale o czym zapomnieli powiedzieć, to że kierowca wysadzi nas zaraz przy wjeździe do miasta, bo i po co miałby jechać na dworzec? Niech sobie człowiek połazi i poszuka samemu. Nie wiem na kiego chuja budują w Chinach dworce dla autobusów, o ile zazwyczaj zaczynają z nich podróż, o tyle niemal nigdy tam nie kończą, tylko wywalają człowieka na poboczu drogi. Jak nie znasz miasta (lub tej części miasta, gdzie wypadło pobocze), to masz wkurw +10, stratę czasu, albo zabawę z taksówką.
Wyszło to wszystko cholernie drogo, wiele się kupić nie udało, cholernie zmęczyć owszem, cały wolny dzień zjebany, witamy w Chinach. Każda podróż po tym kraju sprawia, że przez kolejny miesiąc nie mam zamiaru ruszać się z domu. Tym razem było dokładnie tak jak zwykle. Za miesiąc pewnie znowu się gdzieś przejedziemy i znowu nas trafi szlag.