Jesteśmy w miarę solidnie osadzeni w rzeczywistości. Przynajmniej tak nam się wydaje. Tak więc, gdy planowaliśmy wycieczkę na weekend do Shijiazhuang, nie spodziewaliśmy się cudów. Po prostu, uznaliśmy, że siedzenie ciągle w jednym miejscu jest nudne, nieproduktywne, kończy się na dłubaniu w laptopie przez cały weekend, a przecież szkoda byłoby nie skorzystać z czasu wolnego. Wielu z naszych studentów pochodzi z Shijiazhuang. Wiele razy słyszeliśmy, jakie to fajne miejsce i żeby koniecznie odwiedzić. Przesadnie im nie wierzyliśmy, ale w końcu postanowiliśmy się wybrać. Jeżeli już się gdzieś mieszka, to jednym z przywilejów jest możliwość odkrywania miejsc, których nie ma w przewodnikach i które znają tylko lokalni. Po rozrzuceniu decyzji po okolicy, zebrało się nas pięć osób. Wybraliśmy datę, skołowali wszystkie możliwe bilety, następnie zarezerwowali nocleg przez Ctrip, i hej przygodo!
Dotarcie do hotelu proste nie było ('tak, prosto, lewo. Nie, to tam trzeba iść. Nie, nie, to bardziej tak po skosie'), w końcu udało się zebrać dwie taksówki i dotrzeć na miejsce. Niepotrzebnie. Zarezerwowany przez nas nocleg okazał się nie być uprawniony do przyjmowania obcokrajowców. Po podzwonieniu sobie do Ctrip i ich telefonach na recepcję, dostaliśmy przeprosiny. Powiedzieli, że hotel mówił, że może przyjmować gości z całego świata, ale okazało się, że tak troszkę skłamali, żeby sobie dodać prestiżu, bo tak naprawdę to nie mogą. Tak przy okazji, jest to problem w całym Hebei - miejsc, które mogą nocować obcokrajowców jest jak na lekarstwo. Ctrip powiedział, że znajdzie nam lepszy nocleg. W oczekiwaniu na ich działania poszliśmy szukać sami. W pięciu miejscach dostaliśmy odmowę (mei you!). W końcu Ctrip przekręcił, że mają dla nas pokoje za 188 RMB. Ech, miało być 118, no ale dobrze. Nasz hotel okazał się mieć bardzo piękną recepcję, z wielkim żyrandolem z kryształu. Ceny wypisane zaczynały się od 600 RMB, więc po prostu hit życia.
Tyle, że nie.
Recepcjonista wygrał konkurs na najgorszego w całych Chinach (a byliśmy wszyscy w różnych miejscach). Nie mógł znaleźć naszych obecnych wiz (a wszyscy mamy po trochę chińskich naklejek), więc się denerwował i krzyczał, oczywiście nie dając sobie pokazać, że to-ten. Policzenie ceny za trzy pokoje okazało się zadaniem ponad jego siły, poszło mniej więcej tak:
- 1000 RMB
- Jakim cudem trzy razy 188 dało panu 1000?
- Depozyt po 100 od pokoju
- Trzy razy 188 to 564, depozyt to 300, więc raczej 864.
- ZAWSZE SĄ KŁOPOTY Z OBCOKRAJOWCAMI!!! Dajcie 800!
- Dobrze, ale proszę wypisać nam kwity na depozyt.
- KŁOPOTY!!! Laowai to kłopoty!!! 600!
Daliśmy 600, w tej sytuacji w najgorszym razie mogli nam nie oddać 36 RMB, a nie ponad 400.
Pokój pewnie był fajny jakieś 20 lat temu, gdy zbudowali ten hotel. Cuchnęło dość solidnie stęchlizną i pleśnią, dywan miał plamy po pawiach (w sensie alkoholowym, nie ornitologicznym). Widok z okna oferował możliwość bycia na bieżąco z jedną ze stacji kolejowych Shijiazhuang, jak również z robotnikami, którzy wydawali się szukać sensu w swoich życiach stojąc na dachu i patrząc w siną dal. Nie przyjechaliśmy do Shijiazhuang, żeby siedzieć w pokoju, więc na miasto.
Okolice hotelu wyglądały dość depresyjnie, chwyciliśmy przewodnik i przemieścili do muzeum naszej ukochanej prowincji. Wymagało to zatrzymania łącznie sześciu taksówek - obecnie w Shijiazhunag budowane jest metro, więc całe miasto jest rozkopane. Jak skończą, to będzie wygodniej, ale dnia 25 kwietnia 2015 roku taksiarze byli dość wybredni w kwestii obieranych tras.
Hebei Museum zaczęło się dobrze, po machnięciu paszportami dostaliśmy darmowe bilety. Muzeum jest ogromne, łącznie spędziliśmy w nim ponad dwie godziny ciesząc się artefaktami z przeszłości prowincji.
Tak nie do końca - chińskie muzea są dość monotonne i jeżeli akurat nie pobłogosławiło ich cudownymi zbiorami, to ogląda się głównie dzidy i garnki sprzed wieków. Tu hitem były dwa jadeitowe stroje do pochówku i analizy pierwotnych zapisów chińskiego, które ktoś dość dobrze przetłumaczył na angielski - jak chcą się czymś pochwalić, to wtedy im wychodzi. Mimo tego nie sądzę, że Hebei Museum w Shijiazhuang sprawi, że ktoś będzie tam pielgrzymował podczas dwóch tygodni w Chinach. Innym aspektem wizyty była ludność lokalna: łącznie zostaliśmy poproszeni OSIEM razy, żeby sobie z kimś zrobić zdjęcie. Z jednej strony nie chcemy być niemili i jeżeli akurat nie mamy najgorszego dnia w życiu, to się zgadzamy i pozujemy w objęciach z jakimiś lokalnymi. Z drugiej strony, po jakimś szóstym pacjencie zaczęliśmy się zastanawiać, na ile wystarczy nam cierpliwości. Sąsiadowi skończyła się przy czwartym, reszta z nas przetrwała wszystkich, łącznie nawet z panelem 'chcę sobie poćwiczyć angielski'.
Przynieśli nam nieco inne rzeczy niż te, o które poprosiliśmy. Gdy to nieśmiało zauważyliśmy, podali nam na przeprosiny tofu i donieśli jakiś tam makaron. Mimo, że zapłaciliśmy za wszystko przy zamawianiu, okazało się, że lecimy im jeszcze 18 RMB. Rozpoczęła się bardzo długa rozmowa i próby zrozumienia dlaczego. Udało się zangażować w to nawet fa piao (rachunek), na którym widniało, że jesteśmy na czysto z płaceniem. Najfajniejsza część konwersacji koncentrowała się na tym, że przynieśli nam inny makaron niż chcieliśmy, bo uznali, że jest lepszy. Przyznam, że po tym wszystkim mój podziw dla poziomu chińskiego australijskiego sąsiada wzrósł - jeżeli potrafisz robić chryję w języku, to jesteś właściwie biegły. W sumie to powinna być pierwsza lekcja w książkach do chińskiego, 'Jak wykłócić się o rachunek?'. Nie żadne 'nazywam się', 'jestem z Polski/Australii', tylko 'czemu nie dostałem tego, co zamówiłem? Jakie 20 RMB? Jak to nie ma?'. Ostatecznie zapłaciliśmy, bo młoda dziewczyna, która prowadziła z nami negocjacje, wydawała się być na krawędzi łez. Wiemy też, że jeżeli kasa by się nie zgadzała, to potrącono by jej różnicę z pensji, więc będąc na 90% pewnym, że nie powinniśmy niczego dopłacać, daliśmy wspólnie zebrane 18 RMB i tym samym poprawili jej samopoczucie.
I zagwarantowali tym samym, że w podobny sposób potraktują każdego białego, który się tam zaplącze.
Na tym etapie dnia usłyszeliśmy 'mei you' tyle razy, że ogłosiliśmy konkurs: za każde mei you, które ci powiedzą, dostajesz jeden punkt. Za okrzyk 'Laowai!' lub 'Waiguoren!' pięć. Jeżeli jednak tobie uda się krzyknąć laowai lub powiedzieć komus mei you, dostajesz 25 punktów. Gdy zlokalizowaliśmy park ze średnio dorodnym Mao Zedongiem przy wejściu, poszliśmy do sklepu po piwo. Nie mieli zimnego importowanego (było solidnie ponad 20 stopni, nawet koło godziny 19, gdy tam trafiliśmy), ale nie takie trudności już pokonywaliśmy! Przy kasie pani zapytała czy mamy kartę stałego klienta.
- MEI YOU!!! MEI YOU!!! MEI YOU!!! - krzyczeliśmy z sąsiadem jeden przez drugiego. W końcu obaj przyznaliśmy sobie po 25 punktów, bo nie mogliśmy ustalić, kto był pierwszy. Kobieta została z miną wyrażającą pełne zrozumienie dla artykułów z prasy krajowej, które głoszą, że obcokrajowcy są dość solidnie pierdolnięci. Następne dwie godziny upłynęły nam na spożywaniu piwa z widokiem na Mao Zedonga. Koło 22 wróciliśmy do hotelu, by paść w objęcia Morfeusza.
Bez większych problemów odebraliśmy depozyt, co wprawiło nas w niemal ekstatyczny nastrój - spodziewaliśmy się wielkiej walki o te 36 RMB, oskarżeń o to, że ten dywan to myśmy ofajdali i takich tam innych usług, za które płaci się dodatkowo. Odwiedziliśmy lokal ze śniadaniem, w którym to nabiłem sobie dość dużo punktów w mei you zabawie. Wystarczyło prosić o dania bez mięsa. I tak skończyłem z wielkimi pierogami pełnymi padliny, no ale czekała na nas uczta dla oczu. Wyruszyliśmy w trasę. Przygotowani byliśmy dość solidnie, wiedzieliśmy, że trzeba jechać na dworzec XiWang. Tam mają być autobusy do Cangyan Shan (Góry Cangyan). Miejsce stało się sławne dzięki dziełu Anga Lee (taki reżyser z Anglii... Nie, z Tajwanu. Czyli prawie z Chin) 'Przyczajony tygrys, ukryty smok'. Wiedząc jak to wygląda na filmie i zdjęciach, spodziewaliśmy się doznań z przynajmniej średniej półki, w duszy mając nadzieję, że jednak będzie lepiej.
O kurwa...
Było lepiej.
Lepiej nie mówić.
Wysłaliśmy kobiety jedną taksą, sami z sąsiadem wzięliśmy drugą (naście minut zajęło znalezienie kogoś, kto chciałby jechać na XiWang). Zajechaliśmy. Pizda jak chuj widzimy. To jakiś zdezelowany punkt odbioru złomu? Okazało się, że to stacja autobusowa. Niestety, miastowa, na Cangyan nic się nie wybierało. Za to solidnie jebało, wyglądało nędznie i smutno. Na krawężnikach siedzieli jacyś ludzie z barachłem, totalny trzeci świat. Czemu on nas tu wysadził?
Dzięki jakiemuś studentowi udało się ustalić, że to jest Xiwang Station, ale w sensie pętla autobusowa. Dla ułatwienia, dokładnie tak samo nazywa się stacja, która oferuje przejazdy po okolicy. Lepiej, musieliśmy wziąć kolejną taksówkę, żeby dojechać do tej dobrej, jakieś 2-3 kilosa od pętli autobusowej. Nasze rozmowy nie wpiszą się raczej w kanon dyskursu etnograficznego dla przyszłych pokoleń. W końcu dotarliśmy, ileś tam zapłaciliśmy i wyjaśnili, co też nam tak długo zajęło.
Według jakiejś informacji netowej, autobusy miały być często i miały kosztować 23 RMB. Ku naszemu zaskoczeniu, dali nam bilet za 12. Spytaliśmy się kilka razy: tak, tak, na górę Cangyan. Najpierw pytaliśmy kupując te bilety. Potem wchodząc do autobusu, a potem jeszcze kierowcę. Wszyscy twardo, że na górę i że za godzinę będziemy na miejscu. Góra jest jakieś 70 kilosa od Shijiazhuang, więc wydawało się to możliwe. Wprawdzie autobus nie wyglądał na rakietę i postrach autostrad, ale może pociśnie i będzie.
Klimatyzacji nie było, więc jakoś dziko orzeźwiająco się nie poczuliśmy. Oczywiście musiły trafić się dwie osoby, które bardzo chciały sobie poćwiczyć angielski i sprawdzić jak nam idzie z chińskim. Jechaliśmy przez rejony podmiejskie, raczej brzydkie, ale coś jakby się powoli zaczynało robić górzyście. Zanim jednak się zrobiło solidniej górzyście, to skończyła się trasa i nas wysadzili. Jedyne, co udało mi się zobaczyć, to że mieścina miała shui (wodę) w nazwie. Niestety, obecnie shui jest wspomnieniem: całe koryto rzeczne zostało przejęte przez lokalnych rolników, którzy postanowili sprawdzić, jak przyjmą im się losowo wybrane uprawy. Gdyby to jeszcze była jakaś urokliwa mieścina. Gdzie tam! Wszystko to w cieniu typowo chińskich apartamentowców, przy których budynki z wielkiej płyty to wielce wysublimowane formy architektoniczne. Widziałem różne miejsca w Chinach, nauczyłem się, że chińskie miasta są koszmarne, ale to był swoisty rekord, wioska w betonie. Depresja, nędza i stado ludzi, którzy chyba do dzisiaj są pod wrażeniem, że jacyś obcokrajowcy się do nich zabłąkali. Jeszcze będą wnuczętom snuć opowieści o tym bezprecedensowym wydarzeniu, a te będą z niedowierzaniem rozdziewać usta. Gdy nas wywalili z autobusu - koniec trasy - od razu poczęto zapraszać nas do następnego.
- Gdzie góra? - pytamy dość śmiało pani bileterki, która godzinę wcześniej roztaczała przed nami wizje Cangyan Shan
- Ten autobus, ten autobus, on jedzie na górę!
- Aha, a ile jedzie?
- Godzinę, godzinę!!! 20 RMB!
Godzinę słyszałem godzinę temu. Autobus nie ma wypisanej żadnej destynacji. Dziękuję.
- Gdzie są autobusy powrotne do Sunshine City? W sensie Shijiazhuang.
- Ale góra...
Na tym etapie to mogła być ta góra, na której Jezus dał swego czasu kazanie, a i tak byśmy nie pojechali. W końcu ruszyliśmy przed siebie. Spacer przez cośtamShui sprawił, że poczuliśmy niewyobrażalną wdzięczność i radość za to, że nie urodziliśmy się w takim miejscu. Podziękowaliśmy wszystkim niewyobrażalnym bytom, że nie musieliśmy tam spędzić choćby dnia. Po piętnastu minutach człapania czymś, co było chyba głównym traktem, złapaliśmy autobus powrotny. Niemal się ucieszyliśmy, gdy wysiedliśmy w Shijiazhuang.
Poszliśmy skorzystać z dworcowej toalety. To nigdy nie jest przesadnie wielki moment, gdy się mieszka w Chinach, ale stolica Hebei wyniosła jakość tej rozrywki na wyższy poziom: gdy weszliśmy, lokalny młodzieniec lał do umywalki. Już lata temu Charles Bukowski pisał, że w życiu tak bywa, że sika się do zlewu, ale chyba nie do końca to miał na myśli. Najgorsze dopiero się stało. Widząc to, sąsiad powiedział przerażonym głosem:
- On sika do umywalki!
A ja nie wytrzymałem. Dostałem ataku śmiechu. Kolejne 10 minut nie mogłem się uspokoić. Sam ledwo skorzystałem, a gdy wyszliśmy (długo zastanawiając się nad tym, czy płukać ręce nad umywalką, którą tak sprofanowano), to zataczałem się ze śmiechu. Próbowałem opowiedzieć żeńskiej części naszej drużyny, co zaszło w toalecie, ale nie byłem w stanie sklecić nawet trzech słów, nie mogłem przestać ryczeć jak osioł. Przeszło mi dopiero gdy przechodziliśmy koło psychiatryka. Zaczęliśmy robić sobie zdjęcia z tablicą znaczącą miejsce. Padły słowa:
- Pewnie w środku siedzą ludzie znacznie bardziej przyjaźni i łatwiejsi w obyciu niż ci, z którymi mamy do czynienia od ponad doby.
Nikt nie wyraził zdania odrębnego.
Tak, budowa metra.
Korek.
Po nastu minutach stania w nim, stwierdziliśmy, że na butach będzie szybciej. Czołgając się z nożem w plecach, a drugim w oku, też by było. Dość szybko dotarliśmy do jakichś centrów handlowych i gastronomii. Wybraliśmy pierogi, zamówili różne opcje (cztery razy potwierdzając, że mają być bez mięsa) i stwierdzili, że jaja jajami, ale jest już po 16 i że możemy zacząć potencjalnie milszą część dnia, czyli piwo. Oczywiście lokal z pierogami piwa nie miał, więc przeszliśmy kilkaset metrów i różne sklepy spożywcze, które uparły się piwa nie mieć. W końcu znaleźliśmy schłodzone Laoshany w budce z gazetami. To nawet pasowało do profilu weekendu. Tak samo pasowały do niego pierogi bez mięsa.
Z krewetkami.
Od krewetek wolę wołowinę, wieprzowinę, kurczaka, króliczynę, oślinę i kaczkę. Nie wpadłem na to, że pan potraktuje moje zamówienie 'szeroko', czyli bez mięsa, to rzeczy, które w chińskim nie mają mięsa w nazwie. Nawaliłem w to papryki, zalałem sosem sojowym, zjadłem z obrzydzeniem. Niestety, jestem ofiarą lewicowych tendencji i nie potrafię zmarnować jedzenia. Już wiele razy się na tym przejechałem, to był jeden z drastyczniejszych.
Po sytym posiłku (reszta była bardziej kontent niż ja), poszliśmy rzucić się w wir zakupów. Dwa centra handlowe po pierdylion pięter. Wszędzie jeden chuj. Ciuchy oryginalne za majątek, podrabiane za bezcen. Jacyś ludzie rzucający się do nas z promocją papierosów, 'tylko dzisiaj! Zamiast 130 RMB za paczkę dasz 90'. Nic ciekawego, nic czego nie mógłbym sobie kupić w Baoding. Studenci mówili nam, że Shijiazhuang jest świetne na zakupy. Sklepy w obozach koncetracyjnych były lepsze, po ponad godzinie łażenia nikt nie kupił niczego. W tym czasie korki nieco się przerzedziły, więc wróciliśmy na przystanek i pojechali na dworzec. Mieliśmy jeszcze oceany czasu, ale nie chcieliśmy przesadnie ryzykować. Okolice dworca znaliśmy z naszej sierpniowej wizyty na badaniach lekarskich i z dnia wcześniejszego, gdy przyszło nam szukać hotelu i gdy każdy kierował nas tam z miną osoby bardzo pewnej swego. Niestety, wszystkie drogi okazały się wówczas prowadzić do kurwy nędzy, a nie do hotelu, ale w oparciu o te doświadczenia skołowaliśmy sobie zimne piwa.
Nastał wieczór. Nie zdziwiliśmy się przesadnie, że nasz pociąg jest opóźniony o niemal godzinę. Koło 19:30 wyszliśmy zapalić. Niby można było w kiblu, ale trochę głupio, do tego w kiblu waliło uryną. Stanęliśmy przed dworcem, odpaliliśmy po papierosie i od razu rzucił nam się w objęcia jakiś nieChińczyk. W mieszance chińskiego i angielskiego zaczął pytać, co wiemy o trzęsieniu ziemi w Nepalu. Nie wiedzieliśmy niczego, bo i ten weekend miał na celu oderwanie nas od komputerów. Okazał się być właśnie z tego kraju. Bał się o rodaków, mówił, że nikt nie wie niczego. Przeprosiliśmy go, że my też nie. Widząc, że z nim gadamy, okoliczni bezdomni rzucili się chmarą do nas. Jakoś tam ich pospławialiśmy, przeklinając przy tym nałóg za to, że wyszliśmy z poczekalni i dali się otoczyć, nie za to, że rak płuc na wcześnie rozumianą starość. Słońce zachodziło w chmurze smogu, który spowijał horyzont. To i tak nie był zły dzień w skali zanieczyszczeń w Shijiazhuang, wręcz taki na rodzinną wyprawę do parku. Po gargantuicznym placu dworcowym rozkładali się ludzie ze swoim dobytkiem. Grupka chłopa robiła bai jiu. Jakieś matki opatulały dzieci. Byłem jeszcze kawałek od filtra, gdy z zadumy nad tym dramatem wyrwał mnie głos sąsiada:
- Brzydziłbym się tutaj nasrać.
Sentencja ta stała się najlepszym podsumowaniem naszego weekendu w stolicy Hebei.
Pociąg w końcu przyjechał. Ledwo osiągnęliśmy Baoding, nasz pech się skończył, w ciągu paru minut złapaliśmy taksówki, nawet nas nie oszukali na kursie.
Powyższa opowieść pokazuje co to znaczy 'robić Chiny z dala od utartych szlaków'. Dopóki chcesz odwiedzać Zakazane Miasto, Terakotową Armię i Wielki Mur, to będzie raczej w porządku, może wyruchają cię na parę RMB albo gdzieś sobie poczekasz jakiś kwadrans. Jeżeli chcesz coś z szeroko rozumianej listy rezerwowej, wówczas trafiasz do piekła. Nikt nie wie niczego. Gdyby nie te strzępki chińskiego, które znamy, to wówczas bylibyśmy totalnie bezradni, nikt nie mówił w żadnym innym języku w stopniu wyższym niż nasz chiński. Informacja turystyczna jest poniżej poziomu Albanii, praktycznie jej nie ma. Ceny podchodzące pod zachodnią Europę. Standard poniżej Laosu. Trochę w życiu jeździłem, ale jeszcze mnie nie opierdalano w hotelu za to, że śmiem chcieć w nim nocować i nieźle za to zapłacić. Idea taksówki wydawała mi się być taka, że jedziemy tam dokąd pasuje mi, a nie kierowcy. Podobno za socjalizmu w Polsce też tak bywało. Z racji urodzenia w późniejszej fazie tego systemu, było to dla mnie dość nowe doświadczenie. Z takich, których raczej nie chcę powtarzać. Budżet tej pomyłki ukształtował się tak:
Pociąg: 2x 21,5 = 43
Hotel - 94
Taksówki - pod 60 na twarz
Autobus do xxxShui i z powrotem - 24
Alko impreza przy Mao w parku - pod 50
Jadło: jakieś 60
W sumie jakoś koło 350 RMB.
Pod 200 PLN.
W zamian? Odwieczna odraza i nienawiść do stolicy prowincji Hebei. Przeświadczenie, że nie ma już po co jeździć po Chinach, a przynajmniej po tej ich części. Wydatki srogie, jakość przeżyć żałosna. No ale mogę napisać, że wspomnienia: BEZCENNE!!!
Z racji wyżej opisanych doświadczeń, powstał dylemat moralny: jak traktować studentów z Shijiazhuang? Czy dawać +10% za pochodzenie, z litości za to, że tam spędzili życie? Czy odejmować 10% za to gdy mówią, że to piękne miasto i że warto odwiedzić?
Wspomniani studenci byli bardzo zdziwieni, gdy wróciliśmy i pytali nas jak nam się podobało. Powiedzieliśmy im. Tonowaliśmy nieco nasze wrażenia, ale słowo 'sunshine' nie padało zbyt często.