W sobotę dzieci miały szkołę, więc spotkaliśmy się pod nią o 17:30. Oczywiście na imprezę wybrano najlepszy lokal w mieście. W końcu to córa partyjnego, nie jakieś dziecko z łapanki, czy latorośl hunańskiego rolnika. Z pewną ulgą zarejestrowaliśmy, iż rodzice będą siedzieć pokój obok, my zaś będziemy przebywać z młodzieżą, którą to w każdą środę męczę swoją obecnością. Pozwoliło nam to na w miarę nieskrępowane rozmowy z uczniami. Oczywiście dramat zaczął się, gdy przypomnieliśmy nieśmiało, że nie jemy mięsa. Na stół wjeżdżały kolejne dania, każde z nich bardziej mięsne niż poprzednie, a my jak na złość niczego nie jedliśmy, bo wiedzieliśmy, że czego jak czego, ale jedzenia, to nie zabraknie. No w końcu muszą dać jakieś warzywa. Muszą...
Muszą...
Nie, to nie warzywa...
Chyba w końcu rodzice wpadli na pomysł zamówienia stosu kurzych łapek, bo na te nikt się nie skusił. Daliśmy się namówić na ślimaki, w końcu pojawiło się trochę dań warzywnych, w tym chińska pizza – kukurydza polepiona cukrem, wypas, na pewno zdrowe. Rozmowy o wszystkim i niczym, 'bo ja kocham Chiny, a lubicie chińskie jedzenie?'. Ubóstwiamy, dajcie więcej radioaktywnych ryb. Szczęśliwie wpadli na to, żeby dać nam wino czerwone, a nie bai jiu. Wino pół etykiety miało po francusku, natomiast drugie pół po chińsku. Już pierwszy łyk pozwolił nam ustalić bez cienia wątpliwości, które pół etykiety odpowiada za smak. Ci ludzie pewnie wzięli, co miało być dobre, a że znają się na tym jak wilki na gwiazdach, to dostali produkt, z którego tylko nieznaczna część pochodziła z importu. Chyba jedynie ta nalepka.
Nie było nawet źle, rozmowa jakoś tam szła, nawet coś tam po chińsku im mówiłem (żałośnie rzecz jasna), aż w końcu podano urodzinowy tort.
No cóż, były to moje urodziny, więc byłem przygotowany więcej niż solidnie. Zapasy alkoholu czekały już od południa. Cóż z tego, skoro ledwo dobiegłem do łazienki, bo musiałem zwymiotować po cudownie słodkim torcie numer dwa. W ten magiczny sposób historia zatoczyła pewne koło: w 32. urodziny rzygałem o 21. W 15-te też. W 1997 - bo wymieszałem Martini z koniakiem. W 2014 - bo zjadłem tort od chińskiej uczennicy. Po jakiejś godzinie rozstałem się ostatecznie z tym cudem i mogłem rozpocząć standardowe obchodzenie tego wielkiego dnia, czyli piwo, wino, gin, dwa papierosy palone jednocześnie, a w tle Springsteen, Cohen, NIN, Manson i Slayer.