HA-HA-HA!
TAKIEGO!!!
A oto jak to było naprawdę.
Gdy wyjeżdżaliśmy na zimową przerwę wakacyjną, poinformowano nas, że musimy koniecznie wrócić do 25 lutego, żeby 26 móc wziąć udział w Bardzo Ważnym Zebraniu. Z jednej strony spodziewaliśmy się, co to będzie za zebranie, z drugiej dostaliśmy ponad miesiąc wolnego, więc nie wypadało nie wrócić na czas. Z żalem kupiliśmy bilety na 25, bo na 26 były o wiele taniej (koło 50$ na osobę mniej). Wróciliśmy tak gładko jak jeszcze nigdy, wszystko punktualnie, nic nie zginęło na lotniskach, aż niewiarygodne, gdy wie się, jakie są realia latania w Chinach (8 na 10 samolotów ma obsuw) i ile lotów wokół nas było opóźnionych.
Już 25 okazało się, że zebranie będzie 27. Świetnie, nie przepłaciłem solidnie za bilet po nic. Podczas naszej nieobecności mieli wymienić zamki w drzwiach. Być może dzięki temu udałoby się dać nam drugi klucz. Niespodzianka: nie wymienili, więc dalej mamy jeden klucz na dwie osoby (bardzo wygodne, ale podobno się go nie da dorobić).
27 lutego, godzina 17, zaczyna się Bardzo Ważne Zebranie. Paru osób i tak nie było, bo jeszcze nie wrócili z wakacji. Rozsądni ludzie, nie to co my. Zebranie przebiło wszystkie, jakie odbyły się do tej pory:
- w jednej sali odbywały się symultanicznie dwa spotkania - nasze i jakieś chińskie. Mówiący musieli się przekrzykiwać.
- udało nam się jednak dowiedzieć, że podczas sesji był audyt i miał parę uwag do naszej pracy. Jakich? Ludzie gadali ze sobą podczas sprawdzania egzaminów. Ktoś włączył złe słuchowisko na egzaminie (ludzie mieli pytania do innego). Niektórzy byli spóźnieni na różne lekcje i egzaminy.
Jęknęliśmy. Pierwsze - akurat my oboje sprawdzaliśmy egzaminy w pokoju z Chinkami. To jak one pieprzyły, to nie dało się wysiedzieć. Gdybyśmy torturowali plantację kanarków, to nie zbliżyłyby się one nawet na rzut kamieniem w skali jazgotu do tego, co prezentowały nasze koleżanki po fachu. Ale cholera, jak widziałem innych z naszej drużyny, to zazwyczaj siedzieli sami i nie mieli nawet z kim gadać. Oczywiście, poza chińskim kolektywem, który wył na całego przez dwa ponad dwa tygodnie egzaminowania. Słuchowiska przeprowadzali tylko i wyłącznie chińscy nauczyciele, zresztą nie sądzę, żeby ktokolwiek z naszych mógł sobie pomylić nagranie dla swojej grupy, bo my te grupy znamy, podobnie jak i swoje egzaminy. Oczywiście nie było sensu o tym rozmawiać, więc pokiwaliśmy z zadumą głowami, że przejebane, że ktoś gadał i nie wiedział, co ma grać na egzaminie. Powtórzono nam też wielokrotnie, że mamy być punktualni. Akurat większość z nas przyłazi dobre dziesięć minut przed startem lekcji, więc może udałoby się pani adresować takie skargi bardziej personalnie? Ja wiem, że w kulturze tutejszej dominuje kolektyw, ale nie mam zamiaru być pouczanym o tym, że mam być punktualny, skoro do nędzy ciężkiej jestem!
Potem dowiedzieliśmy się, że poza znanymi nam dokumentami, są i nowe. Jeden z nich to instrukcje do kursu dla studentów. 10 sekcji. Opisane głównie po chińsku. Mamy to sklecić i dać uczniom na zajęciach, a oni to podpiszą. Takie ogólne reguły zajęć, warunki zaliczenia, zadań domowych. Dobra, strona A4. Potem, że mamy pisać pamiętnik: po każdych zajęciach należy zapisać swoje przemyślenia. W jednym-dwóch zdaniach, oddać na koniec semestru. W sumie nie wiem w jakim celu, ale dobrze, mogę pisać. Przydzielono nam asystentów, żeby nieco odciążyć naszą bezpośrednią przełożoną. Wygrałem dwie sztuki. Pierwsza, Xena, okazała się tak rozgarnięta, że wolałbym dostać losowo wybranego studenta.
- W którym miejscu zaczyna się ten kurs?
- W którym chcesz.
- No nie bardzo, to jego drugi semestr, ktoś zapewne doszedł do jakiegoś etapu w tej książce, tam należałoby też kontynuować
- Nieważne, nieważne
- Dobrze, sam ustalę. Jak się rozbija ocena z tego kursu?
- Nie wiem
- W zeszłym semestrze miałem podobny, szło 70% egzamin, 15% obecność, 15% aktywność.
- Jak chcesz, jak chcesz.
- No nie do końca, bo ten kurs jest zatwierdzony przez jakąś radę i zapewne w jego opisie powinno być jak się to rozbija. Jak mam napisać instrukcje dla uczniów, skoro nawet tego nie wiemy?
- Napisz, czy będą zadania domowe
- Czy należy te zadania wliczać do oceny końcowej?
- Nie wiem
- Czy mają one być pisemne, czy oralne?
- Nie wiem
Niestety, mniej więcej w tym momencie spotkanie dobiegło końca. Okazało się, że w tej samej sali zaraz zacznie się następne. Na pustym kampusie na dwanaście tysięcy osób nie dało się znaleźć innego pomieszczenia, wszystkie zebrania musiały odbywać się w tym samym czasie i miejscu. Bo na pewno nie chodziło o pokazanie nam, że mają w dupie jakiekolwiek ustalenia związane z naszymi zajęciami. W końcu chińscy nauczyciele przygotują naszych studentów najlepiej, a my jesteśmy tu przypadkiem.
Mimo wszystko, ilość dokumentów nie wydawała się przerażająca. W kilka godzin ogarnąłem to dla moich kursów, mniej więcej w sobotni wieczór miałem wszystko prawie gotowe. W poniedziałek wysłałem.
We wtorek wróciła odpowiedź skierowana do wszystkich, że źle piszemy instrukcje do kursów, bo nie ma w nich informacji o tym, że - litania. W załączniku nasze i chińskie, do tego tekst: 'patrzcie jak dużo piszą chińscy nauczyciele, bierzcie z nich przykład!'. Pięć stron po chińsku, nikt nie wie o czym, mogła sobie to być nawet instrukcja do pralki. Tak się to pisze, chamy!
Hm, problem, że akurat w moich instrukcjach zawarłem wszystko, o co się słońce czepiasz. W załączniku dałaś pierwszą wersję dokumentu naszego kolegi, nie moją. Do tego on ci to wysłał z pytaniem, czy to dobre, a ty wysłałaś to do wszystkich, że złe. Ja bym się wkurwił, no ale on tu szerzy Jezusa już drugi rok, to może ma większe pokłady cierpliwości. Może jednak pogadaj o tym z nim, a jak piszesz do mnie, to odnieś się do tego, co dostajesz ode mnie? Bo ja nie wiem, co mam poprawiać.
Były jednak i inne perły. Z modelowego dokumentu dowiedzieliśmy się, że wprawdzie obecność mamy sprawdzać, ale ma ona nie wpływać na końcową ocenę z kursu. Czyli ktoś z 10 nieobecnościami i ktoś z jedną może dostać to samo. Że mamy podać dokładne daty paru rzeczy. A podacie nam dokładne daty świąt narodowych? Bo będą jakieś trzy, więc byłoby dobrze wiedzieć co na nie planujecie, czy lekcje przepadną, czy będą odrabiane. Ma być English Week, wtedy też zapewne nie będzie lekcji, ale może nam powiecie kiedy to on będzie? Maile z takimi pytaniami są ignorowane. A odpowiedzi o rozkład świąt w nadchodzącym semestrze to chyba nawet Xi Jinping nie zna. Zrobiliśmy im te dokumenty tak pi razy okno, kilka godzin nikomu niepotrzebnej roboty. Szczęśliwie, moja druga asystentka okazała się dość ogarnięta i trochę mi pomogła z paroma rzeczami, których sam nie wiedziałem (w stylu: kodowe oznaczenie kursu, konieczne do zdania przedmioty, żeby można było na niego uczęszczać, na jakie można iść potem, wycena kredytów za zaliczenie przedmiotu). Aligator miał mniej szczęścia, bo jej koordynatorka okazała się nie być w stanie znaleźć załącznika w mailu (poważnie), do tego pracowała w trybie psychozy - trzy dni ciszy, żeby nagle urodzić pięć maili, po których znowu dostała katatonii. W końcu się obraziła, co zostało powitane z radością.
Rekordem i podsumowaniem była rozmowa numer dziesięć o tym, jak te instrukcje do kursu mają wyglądać. Okazało się, że zasadniczo wszystko mamy napisane, ale dokument jest za krótki, bo ma tylko dwie strony, a powinien mieć pięć - chiński ma pięć. Nie bardzo było jasne, co też ma nich być. Padło pytanie:
- Hm, czy to ważne, co my tam damy, czy to tylko ma po prostu mieć około pięciu stron?
- Nieważne, ale nie może być krótszy.
W końcu wlepiliśmy kawałek z innego dokumentu o lekcjach i wyszło pięć. Na pewno nasi uczniowie wiele z niego zrozumieją.
Poszedłem do kolegi, który miał jedną z moich grup wcześniej i pytam, co zrobili, w dziesięć minut się dowiedziałem. Pokazuje mu listy obecności, a ten szok:
- Ja go oblałem! Jego też! Ona nie zdała żadnej części egzaminu i jeszcze jej dowaliłem za nieobecności! Czemu ty ich masz na tym kursie?
W imię żelaznej logiki: skoro uczeń nie dał sobie rady z kursem na poziomie II, to na kolejny semestr należy go wpisać na kurs na poziomie III. Po tym jak ja go zapewne obleję (bo już widziałem w kilku grupach taki poziom, że spokojnie wiem, co będzie z egzaminu), wpisany zostanie na poziom IV. Potem jeszcze gadałem z koleżanką z USA, ona ma tych, co ja uwaliłem, a wcześniej - bo uczyła tę grupę rok temu - ona ich oblała. Nasza koleżanka z Irlandii zachowała większość swoich grup, więc nadal też ma tych, których sama wyceniła raczej nisko. Uwalenie jej kursu z wiedzy o Irlandii było pewnym wyzwaniem, bo zakwestionowali jej większość egzaminu i odpadły pytania w stylu 'kim był James Joyce?' i 'co jest godłem?'. Uznano, że po semestrze nauki nie można wymagać takiej wiedzy od ludzi +- dwudziestoletnich, zamiast tego należy ich pytać o ulubione jedzenie i podróże, czyli mniej więcej to, co mają u nas. Podobnie wyglądał egzamin z business English - dostali pytania o jedzenie, bo tu jest szansa, że więcej osób da sobie radę. No ale niektórym i to nie pomogło.
Pomiędzy pisaniem tych wiekopomnych dzieł musieliśmy nieść kaganek oświaty. W miarę wiedziałem czego się spodziewać, więc jakiegoś szoku nie przeżyłem. Pisaliśmy wszyscy, ci którzy przed nami tu uczyli też pisali, że da się jakoś przeżyć grupy po 50 osób, ale nie da się przeżyć tego, że ci ludzie nie mają robionych żadnych testów kompetencyjnych. W efekcie w niemal każdej grupie mamy rozstrzał dwóch-trzech poziomów. Do wyboru więc ma się albo nudzenie lepszych, albo robienie rzeczy za trudnych dla słabszych. Z czasem zapewne uda się opracować jakiś model współpracy, bo to samo było jesienią. Problem, że to zajmuje około miesiąca lub dwóch, a każde z nas wiedziało na czym stoi w swoich poprzednich grupach. I tak jest lepiej, bo mam część klas po sąsiedzie, więc poszedłem do niego i mi powiedział, co mógł. Moje mają teraz Amerykanie, więc z kolei to ja im dałem trochę cynku. Wykładnia jest taka, że dzięki zmianom nauczycieli uczniowie nie przyzwyczają się przesadnie do jednego i nie nauczą się jak go robić w Jana. Ma to trochę sensu, ale ich metody kombinowania nie są jakieś wysublimowane, zaś nasze techniki nauczania znowu się aż tak dziko nie różnią, żeby nagle dostali kogoś robiącego coś w sposób cudownie eksperymentalny i całkowicie odmienny.
Po tym całym tangu z dokumentami, to prowadzenie lekcji jest dziką przyjemnością. Przez większość czasu lubię wystawać pod tablicą i się wydzierać, ale w minionym tygodniu miałem jakieś plus pięć do radości z życia, bo bycie w sali oznaczało to, że nie musiałem odpisywać na przeróżne maile, zastanawiać się, czy mój syllabus się nadaje, czy też komuś się nie spodoba. Jednak w dwóch grupach wystąpił pewien problem:
- Ten kurs prowadzony jest w oparciu o tę książkę, New Horizon 4.
- Nie, nie! Nam kazali kupić Viewing: experiencing English.
Urwana nać!
- Wyjaśnię to.
Mail:
- Z jakiej książki mam prowadzić kursy dla administracji biznesu i handlu międzynarodowego? Bo mi powiedzieliście i daliście Horizon, a oni wszyscy mają Viewing.
- Jak chcesz.
- Hm, syllabus napisałem w oparciu o Horizon. Ten kurs ma jakiś standard, także zaliczenia i egzaminu. Naprawdę wam obojętne? Bo Viewing na mój rzut oka jest trudniejszy, chociaż chyba lepszy (pisane w oparciu o jakieś pięć minut oglądania książki pożyczonej od ucznia, bo wydział nauczania nie dał mi tego białego kruka).
- Obojętne!
Pocieszamy się paroma rzeczami: drugi semestr jest w tym roku znacznie krótszy niż pierwszy. Są trzy święta, ma być jakaś wycieczka, może znowu wyczarują jakieś dni sportu. Jest już wiosna, więc najgorsza pogoda za nami, podobnie długość dnia ulega poprawie widocznej gołym okiem niemal z dnia na dzień. Przyjemnie nam się nawet łazi po kampusie, bo znamy trochę osób, więc zdarza się wymienić parę słów z byłymi uczniami. Złożyliśmy sobie obietnice, że nie będziemy się wkurwiać i że po prostu zrobimy wszystko jak plus-minus chcą, z jakimiś małymi interwencjami zdrowego rozsądku, gdy już nie będzie się dało inaczej. Podczas wakacji jakoś nam się jednak zapomniało, że nikt nam na coś takiego tu nigdy nie pozwoli.