Główny sezon na zmiany pracodawców zaczyna się w czerwcu (jeszcze zależy na jaki kraj, niektóre mają inne rozkłady jazdy), ale postanowiliśmy, że tłuczemy we wszystko, co wydaje się lepsze niż to, co mamy.
Pisanie ogłoszeń o pracę to temat na długi esej. Czego byśmy się chcieli dowiedzieć z oferty? Może tego, jaki jest wiek uczniów, w jakim celu się uczą (czy ogólnie, czy mają zaraz zdawać CAE), jakich rozmiarów są klasy, w co też są wyposażone. Kiedy zaczyna się i kończy semestr. Czy przyłażę, odwalam lekcje i tyle, czy też mam być duszą towarzystwa, pomagać lokalnym nauczycielom i prowadzić kółko zainteresowań? Jakich kwalifikacji ode mnie oczekujecie? W wersji deluxe: po co takich? Czy szkoła ma jakieś curriculum, czy robimy wszystko metodą 'hurraaaaaa!'? A, może jeszcze ile chcą zapłacić, czy są jakieś premie, bilety, wakacje płatne? Czy dają mieszkanie? Czy są jakieś opcje rozwoju zawodowego (zazwyczaj nie ma żadnych)? Jak się ma sprawa z wizami, pozwoleniem na pracę, ubezpieczeniem zdrowotnym? Już koszta życia w kraju sobie sam wyszukam. Wszystkie te informacje zajęłyby może z osiem linijek.
A co zazwyczaj piszą?
- że będziesz miał wielkie wakacje i sobie odpoczniesz - to zazwyczaj znaczy, że oferta skierowana do młodszych Brytyjczyków i Amerykanów, szkoła potrzebuje białej twarzy, a nie nauczyciela. Płaca będzie żenująco niska, do tego zostaniesz ulokowany 500 km od cywilizacji.
- historię szkoły – założona wtedy, oferuje wspaniałe opcje rozwoju dla młodzieży i nauczycieli, pół strony o tym, najlepiej z jakimiś zdjęciami sufitów i bramy wejściowej.
- praca ze słodkimi dzieciaczkami z ... - w miejscu kropek wstawiamy nazwę egzotycznego kraju. To znaczy, że będzie to przedszkole. To znaczy, że uczniowie mogą się porobić w pieluchy podczas Twoich zajęć lub zacząć płakać za mamą.
Podanie daty rozpoczęcia i zakończenia semestru przerasta ponad połowę ogłoszeniodawców. Ulubiony termin to ASAP. Nie brakuje ogłoszeń z np. kwietnia ze start datą na styczeń.
Zwycięzca z zeszłego roku, szkoła z północnych Chin:
The winter fishing in December and January is a special attraction. In December 2006, 104,500 kilograms were caught in a single net, amounting to the current world record, verified by Guinness World Records.
Informacja zaiste kluczowa dla uczących angielskiego.
Teraz uwierzcie lub nie: najlepiej napisaną ofertę pracy znaleźliśmy z Bułgarii! Zaś szkoły z Francji lubią dawać ogłoszenia jedynie po swojemu. Ostatecznie nie zdecydowaliśmy się aplikować chyba tylko do Somalilandu.
Problemem jest pełno wolontariatów, w tym wolontariatów opartych na tym, że to TY płacisz, żeby ci pozwolili pracować. Na tym stoi pełno krajów afrykańskich. Krew zalewa jak się widzi. Opinie o przydatności większości z nich są podzielone. A raczej jednolite: marnowanie czasu i pieniędzy.
Po rozesłaniu się do kolejnych szkół z całego świata (w imię 'hej, przygodo!' wysłaliśmy się nawet do placówki na Saharze, o dziwo odpowiedzieli bardzo szybko i miło, że niestety, nie da rady) i dostawaniu odpowiedzi na jakieś 10% aplikacji (zazwyczaj, że sorry, ale chcą tylko natywnych), uznaliśmy, że trzeba się przeprosić z Chinami. Inną bajką jest to, że Chiny dość sensownie płacą. W branży ESL w Azji trudno wyskoczyć ponad pensję 1500$, to wręcz górny pułap (było zostać bankierem...). Plusem szukania pracy w Chinach jest to, że mamy tu pewne doświadczenie i wiemy jak wszystko działa. Do tego Chińczycy odpisują z wielkim zapałem, niektórzy to od razu by kontrakt chcieli podpisywać.
Trafiliśmy na stronę kolejnego rekrutera - http://www.findworkabroad.com/
Opinie na jego temat są raczej takie sobie - praca jest legalna, ale oferty nie są szałowe, obiecują na stronie złote góry, a dostaje się raczej szarą pustynię. Postanowiliśmy zaryzykować, bo kilka ofert było naprawdę solidnych. Aż za solidnych.
Etap pierwszy - należy zarejestrować się na stronie agencji. Do formularza wpisuje się przeróżne dane, w tym informacje o wykształceniu, narodowości (jest opcja East European - pewnie jak się jest kobietą i to zaznaczy, to dostaje się automatycznie oferty pracy w KTV), posiadanych certyfikatach, itp.
Etap drugi - należy uploadować skany dyplomów i CV do swojego profilu.
Etap trzeci - czekać na odzew.
Odzew nastąpił szybko, bo zaledwie po kilkunastu godzinach, do tego w niedzielne popołudnie. Chwilę pogadaliśmy z miłą panią na skypie. Bardzo cieszyła się, że nie mamy akcentów a'la Bela Lugosi w 'Drakuli'. Poinformowaliśmy, że chcemy pracować we dwoje w jednej szkole, albo przynajmniej w jednym mieście. W Chinach nie jest to problem, wiele szkół chce mieć przynajmniej dwóch nauczycieli, a para zawsze ma ten plus, że wystarczy im tylko jedno mieszkanie, więc to mniejsze wydatki dla pracodawcy. Poza tym wspomnieliśmy, że nie chcemy pracować w training center ani w przedszkolach, interesują nas tylko szkoły publiczne. Rekruterka wiadomość przyswoiła i powiedziała, że zaraz przyśle oferty. My z uśmiechami na twarzach oczekiwaliśmy wysypu nowych możliwości dla naszych karier.
Po jakichś 10 minutach od rozmowy rekruterka napisała na skypie do męskiej części naszego zespołu, czy aby na pewno chce pracować z częścią żeńską. Tak, na pewno. Co to w ogóle za pytanie?
Po 15 minutach przyszła oferta, że część męska może pracować w Chongqingu, a część żeńska 2 godziny od Chongqingu. Chongqing jest duży, ale raczej zanieczyszczony i zatłoczony, daleko poza listą destynacji marzeń. W training center, więc możliwe, że nie będą nam się pokrywały weekendy. Będziemy musieli mieszkać osobno. Pani wydawała się być zszokowana, że nam to nie pasuje. Delikatnie musieliśmy jej przypomnieć, że: a) mamy mieszkać i pracować razem; b) nie chcemy pracować w training center.
Druga oferta przyszła z Guangzhou. Kasa ok, oboje lubimy to miasto, ale... Szkoła nie załatwia wizy pracowniczej. Drobiazg, już biegniemy pracować nielegalnie w mieście, w którym jest chyba najwięcej kontroli w całym kraju. Nie, nie chcemy tej oferty.
Trzecia oferta, gdzieś w Shanxi, czyli cywilizację tam ostatnio widziano bardzo dawno temu, za to przemysł jest fajnie rozwinięty (czyli zanieczyszczenie). Training center, 20-parę godzin lekcyjnych plus praca w biurze, wiek uczniów przedszkolny, zamiast mieszkania oferują miesięczny fundusz mieszkaniowy. Kobieto, ile razy mamy Ci tłumaczyć, czego chcemy, a czego nie? Nie chcemy training center, bo tam się nie uczy, tylko wygłupia przy dzieciach, do tego często w godzinach wieczornych. Nie chcemy przedszkola! Nie chcemy funduszu mieszkaniowego, bo wiemy jak miłe i przyjemne jest szukanie mieszkania w Chinach. Już nie chcemy nawet wspominać o tym, że wiemy, ile można zarabiać w training center i że oferowana przez was pensja jest przy tym żenująca.
Czwarta oferta - ta sama co wcześniej z Guangzhou. Czy to są jakieś jaja? Już o tym rozmawialiśmy. Ma pani wiele takich dobrych ofert na stronie, może coś z nich? A nie jakieś kołchozy z pensjami na poziomie 5000 RMB, za to ze stachanowskim nakładem godzin!
Piąta oferta - kolejne training center. Oni też nie załatwiają wizy pracowniczej. W tym momencie nasza cierpliwość się wyczerpała i napisaliśmy pani wprost, ile zarabiamy obecnie (a nie jest to fortuna) i jaki mamy nakład pracy. Jeżeli nie ma niczego lepszego, to dziękujemy.
Okazało się, że nie ma.
Rekruter, który na swojej stronie głosi, że w chwili obecnej ma 161 ofert pracy, nie zdołał znaleźć niczego dla dwojga nauczycieli z doświadczeniem w Chinach, odpowiednimi tytułami (większość pracujących w Chinach obcokrajowców ma tylko licencjat), wszystkimi papierami od dawna wyrobionymi i nawet ważnymi jeszcze trochę czasu. Ciekawe z czego oni żyją, bo raczej nie z załatwiania ludziom pracy.
Pytanie, na które odpowiedź zazwyczaj brzmi 'nie': czy należy używać rekrutera? Na zdrowy rozum nie, lepiej od razu gadać ze szkołą, poznać od nich ludzi, wziąć i wynegocjować kontrakt – wygląda to o wiele sensowniej. Sprawa jednak rozbija się o wizy. Mało która szkoła jest w stanie zatrudnić legalnie obcokrajowca. Modus operandi wielu jest taki: przyjedź na wizie turystycznej, a my ci wyrobimy pracowniczą wizę typu Z. Brzmi logicznie, ale jak człowiek trochę zna Chiny, to wie, że nie da się tego zrobić. Przyjeżdżamy więc na turystycznej, pracujemy, a oni nam mówią, że nie dadzą rady wyrobić wizy pracowniczej (bo coś tam, na początku masz tyle do ogarnięcia, że nie zrozumiesz niczego) i że musisz jechać do Hongkongu po kolejną turystyczną. Niektóre szkoły nam nawet ochoczo za to zapłacą (znamy chłopa, co średnio raz na miesiąc miał lot do HK, szkoła mu płaciła za nawet dobry hotel, a i zarabiał niezgorzej). Problem jest taki, że jesteś absolutnie bezsilny w starciu ze szkołą, gdyby ci na przykład nie chcieli zapłacić za ostatni miesiąc pracy. Nawet jak się po pijaku pobijesz w knajpie, to też na policję raczej nie biegnij.
Z naszych obserwacji, do 2013 można było robić na nielegalu i mało kogo łapali, ale od jakiegoś września trwają dość ostre kontrole, a kara wynosi do 20 tysięcy RMB plus deportacja, nierzadko poprzedzona parodniowym pobytem w miejscu odosobnienia, do tego jeszcze paroletni zakaz pracy w Chinach. Tak więc, niestety, lepiej mieć papiery w porządku, czyli albo iść do jakiejś poważnej szkoły (np. English First, Wall Street, Aston – te wszystko załatwiają jak najbardziej legalnie, ale EF ma taką opinię, że o rany, zaś Aston zatrudnia chyba jedynie Brytyjczyków) lub też pogodzić się z korzystaniem z rekrutera, który za tę papierologię będzie potem żył jak nasz pasożyt. Plusem agencji jest to, że można dostać dość szybko kilka ofert, przejrzeć je i myśleć, czy jest w czym rzeźbić, czy też nie ma nawet po co tematu zaczynać. Minusy: poza przykładem opisanym powyżej, można usłyszeć narzekanie na to, że jak się nie jest natywnym, to będzie bardzo ciężko coś znaleźć (bzdura, chociaż niektóre prowincje faktycznie nie mogą zatrudniać ludzi z krajów nieanglojęzycznych) albo że koniecznie musimy zrobić ich kurs nauczycielski za jedyne 150$.
Ciąg dalszy opowieści o poszukiwaniach pracy nastąpi.