Niektórym brakuje daru wiary. Mi też się w tym temacie nie przelewa. Myślałem, że już do końca świata będę robił na chińskim folwarku pańszczyźnianym, by moja Kierowniczka mogła sobie kupić fajniejsze ciuchy. Niemniej magiczny kontrakt dobiegł końca. Po prostu, 19 stycznia to był mój ostatni dzień pracy na rzecz pewnej szkoły.
Kierownictwo postanowiło trzymać w sekrecie fakt mego odejścia. Dołożono starań, by nikt nie wiedział o tym, że już nie będę uświetniał swą osobą ich placówki. Dzięki temu wszyscy byli na bieżąco. Chciałem cywilizowanie pożegnać się z ludźmi, z którymi pracowałem przez ostatni rok lub przynajmniej kilka miesięcy. ‘Chciałem dobrze, wyszło jak zwykle, no chuj, mnie już nie będzie, sobie sami dacie radę albo i nie, sayonara jak mawiają wasi wrogowie’. Paru osobom powiedziałem plus minus to, innym się nie udało. Niech sobie dyrekcja kłamie na całego, i tak moje na wierzch wypłynie, bo Chinki z nudów wyplotkują, co trzeba.
Wtajemniczeni (czyli jakaś połowa populacji miasta) wiedzą, że wyjeżdżamy, więc zaprosili nas na hot pota. Na którą godzinę można się umówić, gdy mówi się ‘dinner’? Amerykanin powiedział, że 5-7 wieczorem, Brytyjczyk, 3-7. Chińczycy zaś powiedzieli, że na 11.
RANO.
Niech będzie, przecież po co bym sobie miał pospać w wolne? Spotkanie z całą pompą, przyszli nauczyciele, którzy już dawno nie pracują z nami, przyszli też wtajemniczeni. Rozmowy w 90% po chińsku, ale przynajmniej pojedliśmy dość dobrze, obalili po piwie, miły start dnia. Koło 13 wydawało się, że to już koniec tych atrakcji, ale nie, myliliśmy się: to teraz do KTV.
O kurwa...
Chcieli nam sprawić przyjemność, a wyszło nieco inaczej. I to delikatnie mówiąc. Tym razem przynajmniej było ogrzewanie, ale i tak raczej nudno, a do gadania za głośno. Z jedzeniem postarali się bardziej niż szkoła, więc przynajmniej orzeszki, chipsy i po piwie na głowę. Na cztery godziny siedzenia. Małym piwie.
- W waszej nowej lokalizacji może nie być KTV.
- Obawiam się, że będzie, ale dzisiaj nacieszyliśmy się zdecydowanie na zapas.
Z plotek szkolnych: nowa szkoła w Ningbo na razie kosztowała 50 tysięcy RMB, nie 100. Jak tak dalej będzie topniała ta stawka, to się okaże, że za darmo. Prawdziwie piękny pomysł kryje się jednak w kwestii rekrutacji pracowników: dyrekcja chce zatrudnić ludzi w Huainan i wysłać ich do Zhejiang. Tam mają im zostać opłacone mieszkania, prawdopodobnie pokoje sześcioosobowe. Bo tak będzie taniej. Teraz przełożę to na realia polskie: chcesz zatrudnić ludzi w Białymstoku, a potem wysłać ich do Poznania z białostockimi pensjami, by pomieszkali w warunkach akademickich. Idą zakłady:
- albo nikogo nie znajdą
- albo znajdą ludzi na katastrofalnym poziomie
- którzy im uciekną, bo w Ningbo znajdą sobie lepsze prace.
- bo w Ningbo jest nieco więcej szkół angielskiego i o ile pewnie niską ceną dałoby się wiele ugrać, o tyle nie wróżę sukcesu w kwestii jakości.
Potencjalne problemy: w Zhejiang mówią w swoim wariancie chińskiego, tak odmiennym, że ludzie z Anhui go nie rozumieją. Chińczycy są dość rodzinni, więc o ile jeszcze pogodzą się z wyjazdem do dużego miasta, by robić karierę i kasę, o tyle trudno zrozumieć, czemu chcieliby oddalić się od rodzin, by mieć to samo, co tu, ale za to przy wyższych kosztach życia.
Tajemnicą Poliszynela jest to, że większość nowych nauczycielek jest nieco mniej wykwalifikowana niż poprzednie rozdanie, które sobie poszło do lepszych prac. Narzekają na to rodzice, których intryguje również częstotliwość zmian w obsadzie pedagogicznej, podobnie jak i rozmiar grup. Ostatnio padł rekord: 34 osób w jednej sali! Przypomnę, że to prywatna szkoła. Co jeszcze lepsze: połączono w ten sposób dwie grupy, które są na innym poziomie zaawansowania. Tę lepszą akurat znam dobrze, więc było mi durnie robić im lekcję, która jest dla nich dowcipem. Dyrekcji nie ruszyło, bo i w następnym tygodniu ich nie podzielili.
Gdy przybyłem, to podobno mieliśmy pod 1500 uczniów. Teraz około 800. Śmiem twierdzić, że to nie moja zasługa. Rok temu byli tu ludzie z doświadczeniem (chińskim, bo chińskim, ale jednak). Teraz mamy świeżynki po studiach. Przykręćcie jeszcze trochę śrubę, płaćcie jeszcze mniej, to na pewno wam się to nie rozpierdoli z łoskotem.
Recepta ratunkowa jest prosta: dać ludziom motywację finansową, zagonić do roboty tych, którzy siedzą i grają na tabletach (w wielu przypadkach nie wiem jakiej roboty, chyba jedynie miotłę im dać), rozwiązać od dawna zgłaszane kwestie (rozmiar grup, rodzice na salach) i mieć nadzieję i nadzieje, że nie jest za późno. Ale o czym ja mówię, skoro nowi nauczyciele nie mają żadnych umów i pracują za jakieś śmieszne grosze, a pierwsza wypłata kończy się dzikim dramatem i nieporozumieniem? Skoro przez TRZY miesiące nie udaje się znaleźć rozwiązania problemu takiego, że nauczycielka idzie na macierzyński, więc może ktoś powinien przejąć jej grupę? Że kolejna odchodzi za dwa tygodnie, inna w kwietniu, a następne dwie są w ciąży? To już nie mój burdel i nie moje dziwki, ale po raz kolejny widzę jak zachłanność morduje biznes, który mógłby wyżywić legion.
Były też smutne aspekty wyjazdu z Huainan. Po raz ostatni spotkałem się z Davidem. Nie znam słów w żadnym języku, by wyrazić moje uczucia wobec jego osoby. W sumie żegnaliśmy się aż trzy razy, on chyba też nie zaczął żywić obrzydzenia wobec mnie. Pożegnanie numer jeden to KTV, numer dwa w naszym mieszkaniu - wszedł na chwilę, żeby zabrać jakieś niepotrzebne nam rzeczy. Gadaliśmy ponad dwie godziny. O wszystkim, tak jak zawsze.
O Chinach, Polsce, Europie, Azji, bananach, aronii i cenach lotów. Ja piłem piwo, on mleczną herbatę. W sumie też jak zawsze. Dałem mu wielkiego kota, który macha łapą i przynosi szczęście. Kupiliśmy go razem w kwietniu, za moją pierwszą wypłatę (niecałą, 90 RMB kosztował - David wyszukał przecenę ze 135), z racji rozmiarów nie było szans, żeby go tachać ze sobą. Trzeci raz, w ostatni dzień, gdy nas odwiózł na dworzec i czekał z nami na spóźniony autobus. Gdy odjeżdżaliśmy, stwierdziłem, że przez ten rok tak bardzo go polubiłem, że chyba nawet mógłbym przyjechać do Huainan, żeby go ponownie spotkać.
Zaprosił mnie rzecz jasna i Kierownik. W samo południe obaliliśmy bai jiu , pooglądali porady zdrowotne wiszące na ścianach restauracji i pożegnali się. Oczywiście nie mówiłem, że będę dalej w Chinach, więc wymyślił, że powinienem jechać do domu, spotkać bliskich, a potem wrócić. Najlepiej samemu i oczywiście znowu pracował u nich, bo już mogą zatrudniać obcokrajowców. Chinki obiecywały sprzedawać newsy, czy ktoś się pojawi na moje miejsce, a jeżeli tak, to jakie będą tego efekty. Wierzę, że pocieszne.
Nasz ostatni dzień roku węża w Chinach był krótki: pojechaliśmy na lotnisko w Wuhan i wsiedli w samolot do Bangkoku, tym samym zostawiając za sobą zimnicę i wielkie obchody nowego roku chińskiego (czytaj: największą migrację we współczesnym świecie, to zaś czytaj: tłok i drożyzna. Powrócimy dopiero w roku konia, zwierzęcia bez wątpienia bardziej przyjaznego niż wąż.