Miłe złego początki były takie, że grupa wieloetniczna i wielonarodowościowa zawitała do nas na Wigilię. Takich ilości zachodniego żarcia, picia i pigmentu nie widziałem od niemal roku. Ser żółty zaskoczył feerią smaku i zapachu, z czekoladą akurat jesteśmy na bieżąco, ale jakoś z alkoholem odpuszczaliśmy ostatnio, więc gdy pojawił się Absolut Raspberry (a raczej Raspberri), to niemal wykorkowałem na serce z wrażenia, że alkohol może być taki dobry.
Mój kontrakt gwarantuje mi wolne 25 grudnia. Poszedłem w tej sprawie do Kierownika. Dowiedziałem się, że pracować nie będziemy, ale będziemy wspólnie świętować. Ucieszyłem się jak człowiek, któremu zdiagnozowali syfilis. Już wiedziałem, że będzie koszmarnie. Imprezy szkolne zawsze oznaczają zmarnowany czas, pozostawało jednak kilka pytań: czy tym razem to tylko czas, czy też nerwy i zdrowie? Czy będzie to bardzo długi wymiar kary, czy może jednak bardziej humanitarny i w pół dnia się uwiniemy? Wyruszaliśmy o porze dość wczesnej jak na imprezę, bo o 13. Udaliśmy się do Stajenki, to znaczy do KTV. Tego samego, co zawsze, bo nasz Kierownik zna ichniego i nie trzeba płacić. Dostaliśmy ten sam pokój co zawsze, czyli 666 (drugi najlepszy, najlepszy jest 888). Muzyka ta sama co zawsze, hity z okolic 1995 roku. Ludzi niby więcej niż zazwyczaj, ale i tak nikogo do pogadania, bo kto może, to nie przychodzi na te libacje. W takich przybytkach dają za darmo wrzątek i to właśnie było do picia. Dla przyzwoitości zamówiono dwa malutkie dzbanki herbaty, poszły w 30 minut. A potem już tylko wrzątek, niczym nieskrępowana ekstaza pochłaniania litrów wrzątku. Do jedzenia zamówiono tacę owoców. Jedną na kilkanaście osób. Nauczyciele nie pierwszy dzień tam pracują, życie znają, więc przynieśli swoje żarcie - orzeszki, słonecznik.
- godzinę? Nie.
- dwie? Nie.
- trzy? Nie.
BITE KURWA PIĘĆ GODZIN! PIĘĆ GODZIN NA ORZESZKACH, SŁONECZNIKU I WRZĄTKU.
Po trzeciej skończyły się śpiewy, wszyscy siedzieli i klepali w komórki, prawie nikt z nikim nie gadał. Byłem już na paru imprezach pracowniczych w życiu, ale to po prostu rekord koszmaru, mordęgi i czasu trwania. Kusiło mnie wyskoczyć, kupić wódę i rozkręcić to, bo już się po prostu nie dało, ale ciągle naiwnie wierzyliśmy, że coś do jasnej nędzy ruszy, że wniosą tort, wprowadzą modelki i tańczące mopsy, bo przecież to niemożliwe, żeby nas ktoś trzymał bez żadnego sensu i celu w tej jebanej chłodni.
A jak bawił się Kierownik? Tego nie wiem, bo Kierownika niestety nie było, najwidoczniej nie mógł uczestniczyć w tym szampańskim evencie, w tych obfitych bachanaliach, w ekstatycznych przedawkowaniach wrzątku aż para szła uszami, w rozbieraniu oczyma nadobnych współpracownic zakutanych w puchowe kurtki. W końcu po 18 zawinęliśmy się do restauracji. Marzyliśmy tylko o tym, żeby to się skończyło.
Plusów restauracji było kilka: ciepło, więcej do jedzenia i do picia. Wymiar kary krótszy, bo tylko jakieś dwie godziny. Szkoła chyba przechodzi kryzys, w maju-czerwcu na takich spotkaniach stoły uginały się od żarcia, wszyscy objadali się do pierwszych wymiotów, a dyrekcja pytała, czy może domówić czegoś. Teraz jedzenie znikło w dwadzieścia minut. Potem graliśmy w lokalną wersję butelki, tu zamiast butelką kręci się górną częścią stołu, na kogo wskaże rybi pysk, ten musi wybrać: prawda lub wyzwanie. Wymysły do drugich były na miarę czasów Kaliguli: dziewczyna ma się oświadczyć chłopakowi. Ktoś ma z kimś wypić mały kieliszek bai jiu. Ja miałem pocałować dziewczynę, więc ucałowałem sześcioletnią córkę kucharki. Ubaw po same pachy, no ale z alkoholem i ciepło, więc można było siedzieć. To, że jedzenia nie było wiele, to jeszcze można zrozumieć, ale były tylko trzy butelki bai jiu i nie schlaliśmy się do nieprzytomności, ba, nawet jeszcze zostało nieco, gdy zarządzono wyprawę do domu. Smutne to zjawisko wpisuje się w szerszy trend, który jest dla nas bardzo trudny do zrozumienia: Kierownik chyba tak się zafrapował gnębiącymi go troskami, że przestał pić, a przynajmniej już nie pije tak, jak zwykł. 11:30 a ten trzeźwy. 17:30, trzeźwy. Rano nie wali od niego wódą. Podejrzewam, że popija, ale to już nie to, to już nie ciężka lampa o 16. Jeżeli poszedł na odwyk, to się cały biznes rozpierdoli w drzazgi, bo albo stanie się drażliwy, albo dostanie napływu sił witalnych i wszystko zacznie poprawiać. Ani jednego, ani drugiego nikt nie zniesie. Shirley wywiało na całego, w szkole jej zero, na kolacji jej zero, podobno jeździ na jakieś ważne spotkania, bo nasza szkoła została włączona do jakiejś sieci. Chyba rybackiej albo sieci łowienia jeleni.
Podczas oficjalnej kolacji złożyło się tak, że siedzieliśmy koło jednej z nowych nauczycielek, Lisy. Z braku innych możliwości gadania (z drugiej strony Bazydło), coś tam zarzuciłem. Okazało się, że panna jest wysoce podejrzana klasowo - interesuje się Japonią, uważa amerykański styl życia za cudowny. Była w pewnym momencie wtopa, bo padło pytanie o muzykę. Jej ulubiony zespół to Backstreet Boys. Myślałem, że sobie jaja robi. Gdy zapytała o mój, to nie chciałem komplikować, powiedziałem, że Nine Inch Nails. Ona nie zna. Szok, robili przecież wspólne projekty z Backstreet Boys... Jednak dalsze gadanie i wymiana mailowa doprowadziły do tego, że okazało się, że Lisa uważa, że Chińczycy są nieefektywni, że Japończycy o wiele lepiej zorganizowani i ciężej pracujący. Chińczyk mówiący, że Japonia jest lepsza od Chin... Tego jeszcze nie mieliśmy. Jeszcze może powie, że Tajwan to nie Chiny, wtedy ją chyba zadenuncjujemy, a jej rodzina dostanie rachunek za nabój.
Następnego dnia, w 120 rocznicę narodzin Mao Zedonga, przypadkiem dokonałem rewolucji, którą historia zapamięta jako Rewolucję Klimatyczną. Wlazłem skacowany do sali, poczułem mróz na twarzy i wydarłem ryja: "pierdolę, kurwa, ja mam dosyć, włączamy klimatyzację, jak będą jaja, to ja zapłacę te 0,8 RMB za godzinę, ale dzisiaj jest -4 i nie będę siedział w takim jebanym mrozie do chuja nędzy." Okazało się, że właśnie taka mowa na miarę Aleksandra Wielkiego była potrzebna, klimatyzację włączyli zanim skończyłem się pienić. Od tej pory włączamy klimatyzację w salach, chociaż diabeł tkwi w szczegółach, o tym wkrótce.
Koło 15 zacząłem pokasływać i czuć się kiepsko. Po godzinie poprosiłem koleżankę, żeby mi napisała jak się w tym języku nazywa coś na gardziel. Po dwóch godzinach wiedziałem, ze jestem baardzo chory. Podczas wieczornej lekcji prawie upadłem. Kierownik żegnał mnie słowami, że ma nadzieję, że mi się poprawi. Miałem ochotę odpowiedzieć: luz, nie bój się, przyjdę do pracy. W domu ległem bez ducha, obok drugiej osoby tak samo leżącej bez ducha. Następnego dnia ciąg dalszy, katar, gorączka, praca, zawroty głowy. W pracy niemal wszyscy to samo, z małą różnicą: człowiek cywilizowany potrafi wysmarkać się w chusteczkę, nie połyka kataru i nie chrumczy przy tym jak maciora, gdy się prosi. Niektóre Chinki jeszcze do tego etapu nie dotarły, więc miałem parę razy ochotę podejść i powiedzieć: masz tu kochanie paczkę chusteczek, kosztuje ona jakieś cztery jiao. Smaraj proszę w to, tylko ostrożnie, bo sobie bluzeczkę i twarzyczkę upierdolisz. Niestety, nie wymyśliłem jak im wyjaśnić, że gdy musisz sobie kichnąć, to uprzednio zasłoń ryj, a nie pluj po okolicy. Bawi mnie, gdy czasem słyszę o tym, że szukają zachodnich mężów.
W końcu przełom, czwartego dnia powrót do normalności dla połowy z naszego duetu. Podejrzewam, ze to dzięki chodzeniu do pracy, po prostu takie jaja tam są, że nawet licho spieprza. Niestety, nie udało nam się wybrać do Pekinu, by tamże powitać Nowy Rok. Wydawało się, że będzie pięknie, hostel rzut kamieniem od Tiananmen zarezerwowany, bilety kolejowe kupione, a tu wszystko trzeba było odwołać. Jeszcze do paru godzin przed się wahaliśmy, ale wyszło, że nie da rady. Fajne jest to, że na chińskim PKP oficjalnie oddają 90% ceny biletu, ale do tego walą taką liczbę opłat manipulacyjnych, że mi z 257 RMB oddali 206. Za to dostałem całą garść kwitków na te wszystkie opłaty. Kusi mnie zrobić taki numer, żeby kupić najtańszy możliwy bilet, to chyba jest 7,5 RMB. Jak mi dadzą te wszystkie manipulacyjne, to chyba wyjdzie, że im jeszcze muszę dopłacić, że zwracam zamiast pojechać jak człowiek. Ktoś się musiał nieźle ucieszyć, dwa bilety na jedyny tani pociąg do Pekinu z Huainan dostępne na kilka godzin przed odjazdem.
Drugi incydent z tego tygodnia, którego szybko nie zapomnę, to historia wielce gastryczna, szczęśliwie nie moja. Podczas lekcji w grupie 5-7 , małe pomieszczenie bez okien wypełnił obrzydliwy smród. Ktoś nie wytrzymał napięcia związanego z zawiłościami odmiany czasownika have. Uciekłem na drugi koniec sali i stamtąd kontynuowałem myśl. Widziałem dzieci, które więdną jak kwiaty, gdy ich zmysł powonienia doświadcza tego, co mój chwilę wcześniej. Widziałem moją coteacherkę, która wkłada nos w kołnierz kurtki. Widziałem jednego z nich, który śmieje się jak dziki. Po chwili wiedziałem, że nie ma już ucieczki, stałem w przeciwległym rogu sali i zaczynałem zielenieć na twarzy. Coteacherka wymyśliła ratunek: kazała dzieciom wziąć kartki papieru, książki, zeszyty i wachlować. Otworzyła też drzwi na korytarz. Autor całego zamieszania był tak z siebie dumny... Był to jego jedyny wkład w całą lekcję.
Jeszcze w temacie ogrzewana: polityka szkoły chyba obecnie jest taka, że jeżeli na sali są rodzice to niestety, grzejemy. Jeżeli zaś nie ma, to nie ma co marnować prądu. Jedni się poddali, inni z nadzieją wypatrują rodziców, inni wietrzą sale przed końcem lekcji, by Kierownictwo nie kapnęło się, że pozwolili sobie zrobić palmiarnię na jakieś może nawet 15 stopni.
Powoli zaczynam skreślać kolejne grupy. Jeszcze trzy tygodnie, ale już wiem, że po raz ostatni uczyłem w klasie młodego skunksa i dwóch innych koszmarach z Bazydłem. W tym wszystkim zakończyłem też wspólną misję z Vivian, która odchodzi na macierzyński i prawdopodobnie szybko nie wróci (szok, pewnie się będzie z porodówki rwała, żeby pobiec do kochanej szkoły). Odkąd się lepiej poznaliśmy, czyli od jakiegoś maja, nasze lekcje miały ręce i nogi, a w ciągu ostatnich dwóch miesięcy bywały nawet bardzo dobre. Nigdy nie kichnęła w dystans i zawsze miała chusteczki. Przegadaliśmy ze sobą milion rzeczy i będzie mi jej brakowało podczas tych ostatnich trzech tygodni na zakładzie karnym, choćby jako źródła informacji o tym, co dzisiaj nam władza jest łaskawa pieprzyć. Najbardziej jednak żałuję, że nie zdążyłem jej powiedzieć, że mam nadzieję, że jej dziecię nie będzie łaziło z gołą dupą po ulicy.