Wiadomego dnia w naszym budynku mieszkalnym odbyły się aż dwie imprezy halloweenowe. Jedną zrobili Amerykanie i zaprosili na nią studentów. Drugą nasz australijski sąsiad, Matthew. Bilety wizytowe otrzymali nauczyciele narodowości innych niż amerykańska i wybrani studenci, których poziom pozwala na prowadzenie jakiejś konwersacji w języku powszechnie uznawanym za wroga i język wroga. Jego studentki okazały się gwarantować umiarkowany ubaw, ale szczęśliwie musiały przed 23 zameldować się w swych sypialniach (ciekawe kto i jak to sprawdza). Potem pewnie będą snuły opowieści: ale na studiach zadymy były, ale się balety kręciły! Na razie były nieco przerażone tym, że pijemy piwo (chińskie 2,5%) i inne napoje zawierające ALKOHOL (przejebane), ale może jeszcze trochę i któryś z nas będzie miał alimenty do płacenia (lub klinikę aborcyjną do odwiedzenia).
Znacznie większy wkład sił w budowanie pomostu wschód-zachód włożył jeden z chińskich nauczycieli, Jerry. Zanim Jerry zawitał na próg naszego sąsiada, odwiedził Amerykanów i wyszedł poważnie zdegustowany. Jak zeznał: 'siedzą ze studentami, piją soki i colę, jedzą chipsy, nie ma żadnego alkoholu'. Bardzo podobało mu się to, że u nas Irasiad przyniosła dużą butelkę whisky. Potem jeszcze bardziej ucieszył się, że palimy i że nie mamy zamiaru przesadnie limitować mu dostępu do naszych papierosów. Z rozmów z Jerrym dowiedzieliśmy się, że nasi studenci to dowcip, że uczenie ich czegokolwiek to strata czasu, że i tak się nikt niczego nie nauczy. Nie mógł uwierzyć, że przygotowujemy lekcje, że lepimy jakieś materiały, drukujemy na własny koszt ćwiczenia, że w trakcie lekcji zabieramy telefony, że budzimy śpiących, a czasem nawet wypraszamy z sali, gdy ktoś prezentuje idiotyzm i chamstwo poważnie rzutujące na pracę grupy. Jerry fuchę na uniwersytecie traktuje jako niezłe zabezpieczenie finansowe - pensja taka sobie, ale pewna - za to prawdziwy hajs przytula w jakiejś prywatnej szkole biznesowego angielskiego. Tam przychodzą dorośli, oni chcą się nauczyć, więc ma to sens. Do tego skoro sami za to płacą, to pewnie mogliby się nie ucieszyć, gdyby przychodził i na ich oczach, za ich pieniądze, walił sobie w puzon . W sumie bardzo miło nam się gadało z Jerrym, a dzięki tym rozmowom udało nam się odpowiedzieć sobie na pytania w stylu dlaczego nasi uczniowie nie rozumieją, że czegoś od nich chcemy (większość) lub bardzo się cieszą, że przynosimy im ćwiczenia nieco ciekawsze niż średnia narodowa (mniejszość). Jako akcent słowiański przyszliśmy na imprezę więcej niż przygotowani: po pierwsze trunkowo - przynieślimy limitowane edycje trunków będące wynikiem pasji do rysowania połowy z nas. Po drugie dostarczyliśmy drinking game do Evil Dead. Już gdy pierwszy raz byliśmy u sąsiada zauważyliśmy, że ma całą trylogię i że gatunek filmowy właściwy Halloween jest jego ulubionym. Gra przesadnie skomplikowana nie była. Piło się ilekroć padło imię jednego z bohaterów, gdy kamera przybierała punkt widzenia duchów, ilekroć w kadrze pojawiały się drzwi piwnicy lub gdy ktoś ginął. Takie postawienie reguł sprawiło, że chociaż oryginalne Evil Dead trwa jedynie 85 minut, to koło 2 w nocy bardzo się cieszyłem, że wszyscy mieszkamy w jednym budynku.
Drugie oblicze listopadowych dionizaliów należy poprzedzić informacją, że od niecałego miesiąca nasz regiment zagraniczny powiększył się o Irlandkę imieniem Ciara (co wymawia się Kira, a przynajmniej ona nam tak mówi). Najpierw wydawało nam się, że Ciara będzie naszą nową koleżanką, potem chwilę, że nie, aż w końcu w środę zaprosiła nas do knajpy o nazwie Route 66, gdzie miał odbyć się quiz z atrakcyjnymi nagrodami, a wziąć w nim udział miały stada obcokrajowców z drugiego uniwersytetu. Wierzyliśmy w to, że odbędzie się quiz, dopuszczaliśmy możliwość poznania pracowników drugiej placówki oświatowej, ale w atrakcyjne nagrody wierzyć nam się średnio chciało. Nie chcieliśmy wyjść na chujowych i na nie, więc poszliśmy. Z nami dał się zabrać tylko Sheldon z Australii.
Spodziewaliśmy się jakiejś orzyganej nory, gdzie będzie nas siedziało z pięciu smutnych białych, w tle będą grali koreańską telenowelę, do picia zaś będzie ciepłe Tsingtao, a do jedzenia kacze głowy i wilgotne słone orzeszki (oczywiście w zajebistej cenie). I tak mieliśmy lekcje następnego dnia, więc wymówka przed siedzeniem po nocach była, ostatecznie ryzykowaliśmy, że zmarnujemy jakieś trzy
godziny życia i kilka RMB.
Knajpa okazała się być czysta, cywilizowana i prowadzona przez Andrew - Chińczyka z Szanghaju. Prawdopodobnie istnieje jakieś prawo mówiące, że właściciel knajpy i barmani muszą mieć na imię Andrew/Andy. Chińczyków było niewielu, za to przyjezdnych dobrze ponad dwadzieścia sztuk. Nie grano żadnej muzyki, w TV nie leciała przaśna melodrama. Gdy jeszcze okazało się, że na stanie jest jedna Polka, to już się cieszyliśmy, że przyszliśmy. A to był dopiero początek radości. Ze względu na uzależnienie od nikotyny wychodziłem sobie na zewnątrz. Ze mną wychodził pewien Brytyjczyk, więc ustaliliśmy dość szybko, co też nas interesuje i okazało się, że rzeczy w stylu stosunki międzynarodowe i parę krajów. Gdy potem wybieraliśmy drużyny, to się dobraliśmy, do tego dostaliśmy Amerykankę i Irlandczyka. Już na końcu pierwszej rundy dostaliśmy jakimś cudem frytki, chociaż nie wygraliśmy, ale jakoś za dużo mieli na barze. Po trzeciej dostaliśmy uczciwie zapracowany trunek wyboru i wyborem był koniak. Po czwartej jeszcze nas sąsiedni stolik poczęstował zwycięskim szampanem. Gdybym pomyślał, czegóż to jeszcze nie piliśmy tego wieczora, a co mogłoby nam pomóc się pochorować, to ani chybi wybrałbym czerwone wytrawne.
Jednak radością nie były trunki, a ludzie. Ja zapomniałem, że to jest możliwe, że siedzi się w grupie dopiero co poznanych osób i można rozmawiać o czymś ciekawym, że są jeszcze jakieś inne tematy niż 'twoje ulubione miejsce w Chinach', 'twoja ulubiona potrawa', 'czy kochasz Chiny?'. Że tam muzyka jakaś to norma, ale że można sobie z kimś gadać o konstytucji USA, systemie parlamentarnym, Statucie Westminsterskim, no to było po prostu niewiarygodne!!!
O ile my z Sheldonem wróciliśmy o 23 (by nie testować tego, czy naprawdę u nas zamykają bramę kampusu na noc i potem wejść się nie da), o tyle królową nocy została nasza ulubiona obecnie Irlandka, która wróciła o 8 rano.
Ostatnim tomem tej trylogii był piątek. Jakoś tak się zgadaliśmy, że nam Sheldon przyjdzie pomóc z routerem, bo nie działało, więc przecież musimy zaprosić drugiego sąsiada, a teraz jesteśmy winni Ciarze, a jeszcze... Czwarta rano. Kurrrrrrrrrrwa, znowu siedzieliśmy do 4 rano.
Powyższe wydarzenia dotyczą przełamywania tendencji braku życia towarzyskiego w ChRL. Co do listopada: w HeBei jest to miesiąc atrakcyjny podobnie jak w Polsce, czyli raczej umiarkowanie tropikalnie, ale za to od paru dni cieszymy się dość dobrym powietrzem. To nie przypadek: w Pekinie odbywa się szczyt APEC, więc żeby przywódcy obcych krajów nie zobaczyli prawdziwej twarzy Pekinu (co równoznaczne byłoby z tym, że ten ww. twarz by stracił), nakazano zamknąć fabryki, krematoria (poważnie) i ograniczono ruch samochodowy, w tym dostawy towarów do sklepów (tylko 0-3 rano, tym samym powodując czasowy niedobór niektórych towarów). Zakazano też palenia pieniędzy i kwiatów dla zmarłych, odpalania fajerwerków, zamknięto szkoły, ograniczono przyjęcia w szpitalach, dano ludziom wolne i zachęcono ich, żeby sobie pojechali na wakacje (szkoda, że ta tendencja nie dotarła też tutaj). Podobno opóźniono też włączenie ogrzewania do 15 listopada (co przy nieco ujemnych nocach bardzo nas cieszy). Wszystko to celem obniżenia zanieczyszczenia powietrza o 40%. Źródła nieco mniej oficjalne mówią, że ludzie się wkurwiają, a obroty w handlu solidnie spadły. Źródła oficjalne mówią, że mieszkańcy Pekinu ze zrozumieniem podeszli do kwestii pewnych utrudnień, bo szczyt APEC jest tak ważny, że kto by się tam przejmował, że brakuje mleka. Ba, nawet ludzie z Shaanxi podeszli ze zrozumieniem do zakazu palenia drewnem, bo co z tego, że zamarzają w swoich pięknych chatynach, skoro ich ogień pod kangiem mógłby spowodować, że szczyt APEC się nie uda i przywódcy obcych krajów nie zobaczą, jaki piękny jest Pekin.
My zaś dzięki temu ciągowi światłych decyzji mogliśmy sobie przypomnieć, jak też wygląda niebo, że powietrze nie powinno pachnieć, a czasem nawet mogliśmy rzucić okiem (własnym metaforycznym lub kaczym) na kilkaset metrów do przodu. Jaja, po prostu nagle ten stan rzeczy wydaje się błogosławieństwem. Szczęśliwie, szczyt zaraz się skończy, więc Towarzysz Xi pokaże jak bardzo kocha swoich rodaków (o nas to już nawet nie mówiąc) i przywróci cały przemysł na właściwe tory. Przerobiliśmy to miesiąc temu z okazji Złotego Tygodnia. W trakcie święta była piękna pogoda, bo wszystko niemal wyłączyli, za to potem Airpocalypse przez tydzień. Mamy więc realne szanse, że już za kilka dni powrócimy na szczyty rankingów zanieczyszczenia powietrza.
Rozumienie czytanego tekstu.
1.Kto jest ważniejszy dla Komunistycznej Partii Chin: ich obywatele przez wiele lat, czy paru dygnitarzy z innych krajów przez kilka dni?
2. W oparciu o własną wiedzę, gazety i czasopisma, oceń szanse Towarzysza Xi na wmówienie możnym tego świata, że Pekin jest kurortem o niskiej gęstości zaludnienia.
3. Dokonaj szacunków, ile osób umrze z okazji ograniczonego dostępu do służby zdrowia w stolicy Chin, a ile zamarznie na śmierć w Shaanxi.