Demokracja jest najlepszym ustrojem na świecie. Wie o tym każdy Polak od zarania dziejów, latami walczyliśmy i w końcu możemy cieszyć się cudownym porządkiem rzeczywistości, co pozwala nam patrzeć z wyższością na kraje, którym aż tak się nie powiodło i muszą zadowalać się pośledniejszymi systemami politycznymi. Wtedy trzeba im przynieść demokrację (lub też demokracje, zależy jak na to patrzeć) na bagnetach, a potem patrzeć jak wiele radości i szczęścia im sprezentowaliśmy. Podobnie jak i nam, w końcu każde święto demokracji, czyli wybory, są z dawna wyczekiwane i tłumnie oblegane – bywa, że nawet jakieś 45% uprawnionych chodzi głosować. Tych, którzy udadzą się do lokalu wyborczego czeka możliwość oddania głosu na kandydatów z licznych partii (lub też na niezależnego). Ilekroć idę na wybory, czeka mnie chwila dzikiej ekstazy po spojrzeniu na listę kandydatów. Połowy się nie zna, z drugą połową brzydziłoby się wypić wódkę w parku. Cholernie trudno mi mysleć, że mam jakieś wybitne szczęście, że mogę sobie wybrać oprawcę krajowego lub lokalnego na kolejne kilka lat.
Gdyby Chiny były biedniejsze, to pewnie byśmy im przynieśli wolność, ale póki co Trzecia Wojna Światowa jest umiarkowanie nęcącą perspektywą, więc chyba będzie im dane dalej kultywować swoje porządki.
Chiny są krajem jednej partii, socjalistycznej – jakoś ta tendencja cechuje wszystkie państwa, które zmierzają w stronę jutrzenki komunizmu, że więcej niż jedna partia zawiązać się tam nie może. Czy to ZSRR, czy Kuba, czy Albania, zawsze jakoś jest tylko jeden głos ludu, o Korei Północnej nawet nie mówiąc. Po prostu, ten głos jest tak donośny, że o ja pierdolę i wszystkim innym jest wstyd cokolwiek powiedzieć. Dlatego też idą popełnić samobójstwo w jakiejś szarej piwnicy.
W Chinach wodza wybierają partyjni z najwyższego pułapu partii, czyli Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych, czyli sejmu ichniego. Do tego ciała można dostać się z jednego z okręgów. Liczba przedstawicieli ludu jest skromna, około 3000 osób. Tyrają jak dzicy, bo jest jedno spotkanie rocznie, trwa za to dwa tygodnie, zwyczajowo na wiosnę. Nie jest to jednak takie dziwne, bo z racji rozmiarów kraju oszaleliby, gdyby musieli co chwilę jeździć do Pekinu i z powrotem do swojego miasta. Co dość ciekawe, ich kompetencje nie są dokładnie określone, więc bywają jaja, czytaj spory o zakres uprawnień.
Możliwości sprawowania jakiejś poważnej funkcji w mateczce-partii, nawet na poziomie lokalnym określane są tytułem filmu Briana De Palmy z roku 1996, w którym główną rolę zagrał Tom Cruise (Mission: Impossible). Trzeba być z rodziny z tradycjami, trzeba też mieć tę siłę przebicia, która sprawia, że od lat najmłodszych człowiek czerpie perwersyjną przyjemność z bycia szmaconym, wykorzystywanym i nikim, w sensie członkiem partii. Oczywiście kręgosłup trzeba mieć giętki jak NRDowska gimnastyczka. Jak o tym pomyślę, to się przecież tak niesamowicie różni od zachodniego systemu wielopartyjnego... Jednak do matecznika ChRL należy ponad 80 milionów członków!
W demokracji każdy może zagłosować. Dlatego też programy partyjne są tak przyjemną lekturą, a potem mają bardzo dużo wspólnego z właściwym sprawowaniem władzy i wdrażanymi reformami.
W Chinach program partii znany jest chyba tylko temu, kto go kiedyś spisał. Nikt nawet nie marnuje oczu na lekturę. Ogólnie: masz tyrać w imię wielkości ojczyzny. Jeżeli tyrasz na państwowym, to może zobaczysz emeryturę, gdzie indziej raczej nie. To też niesamowita różnica, w końcu ludzie w demokracjach mają luz i pracują sobie parę godzin tygodniowo, tylko po to żeby się nie nudzić, a wraz z osiągnięciem wieku emerytalnego jadą pod palmy. A jak ja sobie pojadę za jakieś 36 lat...
Pewną różnicą jest to, że tutaj Partii za bardzo krytykować nie można. Znaczy można, ale przyjemniej jest we własnych czterech ścianach. Kolega Chińczyk powiedział, że póki sobie narzekacie przy wódce u kumpla to luz, ale spróbuj coś zorganizować publicznie, a już nie daj boże jakiś marsz czy wiec, to wtedy nie będzie dobrze. Lista tematów, o których pisać nie można, ma chyba z kilometr. Pragnę zauważyć, że i na Zachodzie wolność słowa nie jest taka absolutna jak lubimy myśleć i nie tak dawno jeden za obrazę prezydenta problem miał. Jednak reedukacji u nas nie zrobią, to na pewno, do tego niemal dowolnie mądre lub durne myśli można publicznie wygłaszać i raczej nie grozi nam za to nic strasznego, tu zdecydowanie chiński system monopartyjny jest gorszy dla obywatela.
W takim razie może im pomóc i wprowadzić demokrację.? Zastanawiałem się parę razy jakby wyglądała chińska demokracja. Myślę, że tak:
- wybierani są głównie piosenkarze, modelki, aktorzy i aktorki;
- politykiem chce być każdy, więc liczba kandydatów sięgałaby przynajmniej kilkuset w każdym mieście (a pewnie i tysiąc by zamknęli w paru miejscach);
- dzięki temu karta wyborcza miałaby jakieś 20 stron litanii nazwisk, niektóre by się powtarzały po parę razy;
- programy byłyby bardziej fantastyczne niż twórczość Stanisława Lema i Philipa K. Dicka. Jak mnie wybierzecie, to dam każdemu 10000 kuai i nowy samochód;
- do parlamentu trafiłyby absolutne cymbały, pewnie nawet paru nie do końca piśmiennych;
- 3000 przedstawicieli narodu nie zdążyliby się nawet przedstawić się sobie przez całą kadencję ;
- każdy ciągnąłby w swoją stronę – polityk z Anhui dla Anhui, polityk z Xinjiang do siebie. Te prowincje mają ze sobą tyle wspólnego, co Polska z Kamerunem. W efekcie zdobycie jakiejkolwiek większości byłoby mało prawdopodobne;
- parę prowincji ogłosiłoby od razu secesję – Tybet i Xinjiang to te oczywiste ze względów etnicznych, ale myślę, że przed nimi zrobiłby to Szanghaj, ze względów ekonomicznych i kulturalnych. Mogłoby być parę innych miejsc, które by podziękowały, bogaty Guangdong raczej by mógł nie chcieć dopłacać do takiego Hunanu;
- mieszka tu kilkadziesiąt mniejszości etnicznych, to są miliony ludzi, którzy nie do końca kochają dominującą ludność Han;
- trzy miliony innych problemów, których nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić.
Gdy przybyłem do Chin, myślałem sobie, że Partia to bydlaki i ciemiężyciele ludu. Po tych paru miesiącach myślę o nich nieco lepiej i moje główne zastrzeżenia dotyczą przeszłości i cenzury. Pierwsze to hektary rzeczy, większość związana z wujkiem Mao (że też ludzie nie zauważają tego, że cep umarł w 1976 roku i jakoś szybciutko im się poprawiło) i oczywiście 35 maja 1989 roku.
Zastanawiam się, czy Partię należy winić za poziom ludzi. Z jednej strony kładą im do głowy bzdury, z drugiej nam też kładą, a jakoś nie wierzymy we wszystko, co nam powie TV albo ekspert.
Ogólnie podziwiam ich za efektywność i trzymanie tego wszystkiego w ryzach. Politycy w stylu polskich by tu popłynęli w tydzień. Jeżeli spojrzymy na historię Chin dekadami, to od niemal 40 lat każda kolejna jest lepsza. Ludziom się poprawia, fakt, że z poziomu absolutnej nędzy, ale powoli wychodzą na prostą, ostatnio nawet coraz szybciej. Na początku roku 2013 zniesiono obowiązek wizowy na pobyty tranzytowe w Pekinie, potem dodano jeszcze parę miast, efekty cudowne. Jestem pod ogromnym wrażeniem licznych systemów metr w całych Chinach, wiaduktów siedmiopoziomowych w Szanghaju, to są inwestycje, których na zachodzie pewnie by nie zrealizowano, w krajach azjatyckich trochę Bangkok i Kuala Lumpur są w okolicach tej ligi, ale jednak nie aż w tej. To wszystko wymaga niesamowitej koordynacji, myślenia, planowania i wykorzystywania zasobów ludzkich. Ma to nierzadko i ciemną stronę, w Pekinie zburzono niegdyś mury miejskie, żeby postawić obwodnicę, w Guangzhou zniszczono groby, pełno takich rzeczy odwalili w ramach modernizacji kraju. Co sklinamy czasem pociągi to jedno, ale wszystko się poprawiło w ciągu ostatnich paru lat i dalej modernizuje.
Są pewne podobieństwa między systemami demo i monokratycznym. Kolega mi się skarżył, że u nich władza kłamie w temacie bezrobocia. No a u nas to mówi najszczerszą prawdę. Opieka zdrowotna dla bogatych? Tu i tu. Płatne autostrady? Check! Rujnowanie środowiska? O tak, tu wygrywają, ale demokratyczne Indie też grają w ich lidze, chociaż jednak nie aż tak skutecznie.
Czy coś wyróżnia Chiny na polityczny plus? Tu się tępi korupcję, przynajmniej niektórych. Do tego stopnia, że podobno od objęcia urzędu przez Xi Jinpinga sklepy luksusowe w całym kraju plajtują, bo ludzie boją się obnosić ze swoim bogactwem i przestali kupować drogie alkohole (my w to nie możemy uwierzyć, ale tu bywa bai jiu za 3000 kuai) i papierosy (jakieś 100 kuai jak chcesz poszpanować, 50 PLN za paczkę!).
Najpierw poszedł siedzieć pan policjant z Chongqing, potem złożył zeznania i dołączył do niego Bo Xilai, jeden z czołowych polityków kraju i szef Partii w ważnym okręgu. Jego proces trwał PIĘĆ dni. Na zachodzie trwałby latami, po drodze facet by wszystko przepisał na żonę i szwagra. Tu zaś przepadek majątku i dożywocie (partyjnych podobno nie skazuje się na czapę). Pytanie jednak na ile skazano go za korupcję, na ile za postawienie na złą opcję partyjną. Jednak taki Stasiu Łyżwiński miałby tu bardzo krótką piłkę. Obawiam się, że i Lech Wałęsa by nie dał rady za wiele porządzić. Partia trochę dba o standardy, gdy syn prominenta rozwalił się samochodem na obwodnicy Pekinu, a w aucie znaleziono ciało jego i dwóch kobiet – jednej nagiej, drugiej półnagiej – to tatuś musiał podać się do dymisji i to jest tu uznawane są normalne zachowanie. Trochę to jest podłe: nie widzę powodów do składania urzędu przeze mnie, gdyby (zakładając tak abstrakcyjną sytuację) moja matka pochlała, siupnęła sobie koksu i rozwaliła się z nagimi Samoańczykami na pokładzie. Tu jednak wychodzi się z założenia, że skoro to moja rodzina, to i ja taki mogę być. Nie jest to do końca durne, ale znowu mam w rodzinie ludzi, którzy kierują się nieco innymi zasadami życia niż ja i w życiu nie chciałbym podpisać się pod ich grzechami (a oni moimi). Inna sprawa, że ich korupcja jest legendarna, a przeciętny chiński polityk o wiele bogatszy niż jego zachodni kolega. Niemniej ryzyko, że pewnego dnia będzie zmiana warty i posadzą pod zarzutami wzbudzającymi oburzenie społeczne, istnieje.
Obok demokracji istnieje także idea merytokracji. Zakłada ona, że prawo do głosowania mają tylko ludzie, którzy na nie zasługują, definicja tychże jest umowna – mogą to być wykształceni, mogą to być bogaci, mogą być łączący jedno z drugim. Gdy studiowałem sobie nauki polityczne, trochę o tym gadaliśmy. Plusy są takie, że głosują ludzie rozumiejący programy polityczne, rozumiejący realia i nie dający się nabrać na kiełbaskę wyborczą. Minusy są takie, że ludzie ci mogą wybierać tylko polityków, którzy będą chcieli robić im dobrze i nic nie pomogą biedniejszym. W pewnym sensie ta idea jest tu realizowana: partia rozpoczyna wyłapywanie potencjalnych członków na etapie przedszkola – najlepsi uczniowie dostają czerwone szarfy pionierów. Z doświadczenia, człowiek z szarfą niemal zawsze będzie najlepszym uczniem w klasie – w prywatnej szkole mam przegląd kilku publicznych i gdy widzę chusty pod szyjami, to wiem, że tam uzyskam odpowiedź na pytanie. Potem istnieje szansa, że dostanie się na studia i tam zaproszą go do partii. Może się nie zgodzić, według mojej wiedzy obowiązku nie ma i kary nie będzie, ale jakby chciał, to tędy droga do dobrobytu i kariery. Powiedziałbym, że jest to chiński wariant merytokracji, cymbałów do partii się raczej nie wpuszcza. Oczywiście kandydat nie może mieć żadnych zaszłości w stylu rodzina z Tiananmen, dziadek na Tajwanie. Z takimi to nawet sobie na studia nie pójdzie. Jakoś jednak nie słyszano chyba póki co partyjnego mówiącego po angielsku. Sama merytokracja miała miejsce w historii Chin już w II w p.n.e. Jak widzę zdebilałych kierowców taksówek, sprzedawców arbuzów sikających po płocie, trajkoczące pracownice Tesco, to chyba lepiej, że nie mają oni wpływu na kształt polityki tego kraju.
Opowiada się nam, a większość ludzi łyka to bezkrytycznie, że w Chinach jest źle, bo nie ma tu demokracji. Mogę wymienić jakieś trzy tysiące rzeczy, które są złe w Chinach, ale chyba nie załapie się pośród nich temat demokracji, no cenzura się załapie. Co sobie cenię, po zakończeniu procedur imigracyjnych, Chiny mają mnie w dupie. Nie podnoszą mi VATu i innych danin, nie oczekują ode mnie niczego, a ja od nich. Życie jest o jakieś trzy długości mniej upierdliwe niż w Polsce. To samo mają obywatele. W roku 2006 byłem w Kanadzie. Z rozmów z przygodnymi ludźmi wyszło mi, że nie mają pojęcia o tym, kto jest ministrem, jaka jest dokładnie struktura władzy, ledwo kojarzyli premiera. Najpierw pomyślałem, że ciemnota. Potem dopiero zdałem sobie sprawę, że mają to w pycie, bo ma to dokładnie zerowy wpływ na ich życie. Chiny są bliższe tego modelu niż polskiego. Tu ludzi też jedno wielkie gje obchodzi, co tam wymyślili w Pekinie, bo na nasze życie w Huainan ma to zazwyczaj zerowy wpływ.
Jedną z chińskich wykładni o polityce jest następująca: dzięki systemowi jednopartyjnemu, politycy nie tracą czasu na kłótnie i walkę o wyborców, tylko koncentrują się na realizowaniu programu (ciul wie jakiego...). Z jednej strony, w partii są różne frakcje, to w końcu tysiące osób na najwyższym szczeblu i miliony niżej, więc są różnice zdań (największa znana w 1989). Z drugiej: tak, to działa i ma sens, przynajmniej tutaj. Z trzeciej: nie, nie chciałbym nie mieć opcji odsunięcia od władzy cymbałów aktualnie ją sprawującą. Z czwartej: cudowna ostoja demokracji, czyli USA, od ponad wieku oferuje do wyboru całe dwie partie, które często nie różnią się niczym poza osłem i słoniem.
Póki jest rozwój i wszystko plus minus gra, to mają wygodnie i nikt nie będzie raczej walczył, żeby ich odsunąć. Jeżeli jednak pewnego dnia sprawa się rypnie, to wkurwieni pasterze z pochodniami i widłami będą dokładnie wiedzieli pod jaki adres się udać. Nie będzie jak w PL 'a bo to wina poprzedniego premiera i rządu i to do nich idźcie' . Inna sprawa, że ludzie tu tyle znieśli w ciągu ostatnich 60 lat, że nie wiem, co by się musiało wydarzyć, żeby wyszli na ulice, chociaż upadek z wyższego konia boli bardziej.
Problem nie polega jedynie na tym, że Chiny nie są demokracją, problem bardziej zasadza się w tym, że obecnie rządzący w innych krajach są często tak odjebani od życia normalnych ludzi, że już nie wiem, gdzie bardziej. Jasne, miło byłoby gdyby tu zapanował bardziej sprawiedliwy porządek, który dopuszcza do głosu większą ilość poglądów. Problem polega na tym, że chyba niekoniecznie potrzebna im demokracja w naszym stylu, bo po chińsku wyjdzie z niej burdel.
1 października fajerwerków nie odpaliliśmy i raczej się nie zanosi, żebyśmy zostali ich wielkimi fanami, ale w Polsce też nie planujemy zapisywać się do żadnej partii i wychwalać władzy, tylko dlatego, że raz na czas można sobie iść zagłosować, bo potem co? Posłowie, senatorowie z mego regionu ciągle będą wypytywać mnie, co bym chciał zmienić, co też komplikuje mi życie, co dałoby się poprawić? Gdy zaś skończę opowiadać, co też mnie boli, to oni pójdą zatroskani pracować nad nowelizacjami prawa? Ja zaś oddam się pogawędkom z radnymi miejskimi i dzielnicy, których bardzo interesuje, co też jeszcze można osiągnąć na szczeblu lokalnym, żeby mi było wygodniej żyć. Tu przynajmniej rzeczywiście nie marnują czasu, żeby mi mydlić oczy.