W jakimś sensie można się było tego spodziewać, od przyszłego roku angielski będzie wart jedynie 100 punktów, punkty z niego przeniesiono na matematykę i chiński (uznano, że zbyt wiele czasu poświęca się na naukę slangu imperialistów, a za mało na język ojczysty).
W innym sensie: wychodzi na to, że chińscy uczniowie nie będą uczyli się żadnego języka obcego. Na pewno nie wprowadzą im koreańskiego ani japońskiego. Żaden język zachodni nie wchodzi w rachubę, bo nie ma go kto uczyć, musieliby importować kolejnych nauczycieli. Od biedy mogliby zostawić angielski w szkołach, ale nie ma to sensu, jeżeli nie będzie za niego punktów, to na pewno nikt się nie będzie go uczył - tu pasjonatów wiedzy jest może jakiś promil. Efektem tego wszystkie będzie takie pierdolnięcie, że nie jesteśmy go w stanie ogarnąć. Rzeczy, które przychodzą do głowy:
- Pełno osób straci pracę – nauczyciele szkolni, nauczyciele prywatni, centra treningowe. W naszej szkole jest przynajmniej 10 lektorów, pomnóżcie sobie to razy kilkaset tysięcy szkół. Może utrzymają się największe i najbardziej renomowane placówki edukacyjne, zapewne bogaci będą do nich posyłać swoje dzieci, ale mniejsze przedsięwzięcia będą musiały zwinąć interes, w efekcie tysiące osób straci robotę. Ma była szkoła w Huainan ma podobno coraz mniej uczniów, no bo po co uczyć dziecko angielskiego, skoro Gao Kao będzie ono miało za np. pięć lat, czyli już bez języka wroga.
- Świat ESL (English as a Second Language) czeka trzęsienie ziemi. Tysiące nauczycieli opuści Chiny i będzie szukało pracy w innych krajach. Mając taki wybór, pracodawcy zapewne zaniżą stawki i spierniczą warunki kontraktów.
- Nasi uczniowie pewnie nie zaczytują się w gazetach po angielsku, ale następne pokolenie nie będzie miało w ogóle tej opcji. Pozostaną im jedynie cenzurowane media z Chin. No, Tajwanu i Hong Kongu, tam czasem coś napiszą nie po linii partii, ale bez przesady. Podobnie sprawa ma się z książkami, nie odnosimy wrażenia, żeby wiele obcych dzieł było przekładanych na chiński, a już na pewno nic wywrotowego. No ale i tak mało ludzi czyta, więc to ich specjalnie nie wzruszy.
- Można powiedzieć, że eksperyment z angielskim nie wypalił: po wzięciu prac w montowniach, Chiny chciały wziąć też outsourcing prac biurowych. Znam dwie osoby, których korporacje przeniosły się na chwilę na personel chiński. Z pomysłu szybko zrezygnowano, jakość była tak fatalna, że generowało to więcej strat niż oszczędności (poza tym Polacy są obecnie w cenie niewiele wyższej niż Chińczycy, a pewnie nawet da się jakimś stażystą coś obrobić). Nie słyszałem, żeby ktokolwiek narzekał na poziom angielskiego, ale wszyscy skarżyli się na dziecięcą mentalność, na unikanie jakiejkolwiek odpowiedzialności, chowanie głowy w piasek i oszukiwanie. Prac więcej zapewne nie będzie, więc po co ludziom języki obce?
To wszystko ma pewien sens: odbierają ludziom zachodnie seriale, literatura zaś absolutnie nie ma znaczenia, bo niemal nikt nie czyta. Gdybym miał zgadywać, to zgadywałbym, że za parę lat nastąpi pewna izolacja kraju. Zaznaczam, że przeciętny obywatel nie ma w domu paszportu i jakiekolwiek wyjazdy za granicę są dla niego cholernie trudne. Chińczycy wzięli sobie od świata, co im było potrzebne, więc teraz mogą latami żyć robiąc produkty generyczne, a czasem może nawet coś wynaleźć. Albo najwyżej przywieźć z innych krajów i kombinować, jak skopiować, to akurat potrafią.
Pytaniem jest, czy ludność to łyknie. Z jednej strony, prymitywny nacjonalizm jest tu wpisany w cały system edukacyjny i każdy wychodzi ze szkoły napakowany tępym patriotyzmem i ukochaniem socjalistycznej ojczyzny (przy tym nie będąc w stanie zdefiniować pojęć kapitalizmu, socjalizmu i komunizmu). Z drugiej, wielu jednak chciałoby sobie pojechać do Paryża i Rzymu, obejrzeć amerykańską komedię, posłuchać Taylor Swift i dowiedzieć się, jak wygląda życie w innych krajach. Pytanie, jak wielu i jak bardzo.