Kierownik ma małżonkę, co dziwne nie jest, bo ważną składową chińskiego sukcesu jest założenie rodziny. Małżonka nakazuje się tytułować Shirley, imieniem którego 95% jej rodaków zapisać ani wymówić nie potrafi.
Shirley wybrała mnie do swej szkoły, bo tak bardzo spodobała jej się moja pokazowa lekcja. Jak ja się wtedy cieszyłem, człowiek młody to i głupi. Nie wiem nawet od czego zacząć... Zacznę od dobrych rzeczy: pani jest dość ładna, dba o siebie i ubiera się całkiem nieźle jak na panujące standardy. Zdarza się, że podaruje nam jakieś egzotyczne jedzenie, kiedy indziej dostałem nową pościel, ciastka, niemało tego by się zebrało. Dała mi też premię, której dawać nie musiała, na dzień nauczyciela. Imię angielskie wybrała sobie rozsądne, co tutaj wcale nie jest takie oczywiste (Chinki lubią takie w stylu Eleven albo Sunshine). Gdy Shirley ma dzień, potrafi chwalić nas do zajebania, aż podejrzewamy, że sobie robi jaja, jedno z nas dowiaduje się, że jest mądre, drugie, że śliczne. I chyba na tym kończą się pozytywne myśli związane z jej bytem.
Jeżeli chodzi o złe, to nie wiem nawet od czego zacząć. Może tu: Shirley jest żarliwą katoliczką, od chyba dwóch lat. Poziom jej wiary jest porównywalny do religijności z polskich wiosek, mniej więcej: inne religie wierzą w złego boga, panie Jezu, daj mi nową torebkę i korale. Kilka razy miałem przyjemność załapać się na modły i śpiewy w klasie (z tych rozumiałem 'jezu, o jezu', trochę jak w "Nic śmiesznego"). Gdy pewnego dnia się nieco poróżniliśmy, wyjaśniała mi, że ona jest dobrym człowiekiem, bo wierzy w boga i dlatego nie mogę jej mówić, że nie ma racji. Już nie mówię. Trochę o Jezusie też miałem, ale w końcu chyba jej Rocket nakazał przestać mnie indoktrynować. Uważa Europę za cudowny kontynent, bo tam się obchodzi urodziny Jezusa. Co tam wolność słowa, internetu, ważne, że jest Boże Narodzenie i Wielkanoc.
Jednak pełen jej geniusz objawia się w tym, że uczy i dyryguje szkołą. Wprowadziła cudowne piątkowe spotkania, które wyglądają tak: wszyscy siedzą i udają, że jej słuchają, trwa to przynajmniej godzinę. O czym są te spotkania za bardzo nie wiem, bo są po chińsku, oczywiście musimy na nich być. Początkowo myślałem, że mi nie chcą powiedzieć i spławiają mówiąc: nie powiedziano niczego ważnego. Jednak pewnego dnia w końcu mi tłumaczono na bieżąco i musiałem się zgodzić: bzdury, marnowanie życia. Najlepszą częścią ww. spotkań jest podnoszenie kwalifikacji kadry. Jeżeli tylko Shirley nie zapomni, to uczy trzech nowych fraz, które mają sprawić, że nasi nauczyciele będą lepiej dawać sobie radę po angielsku. Najlepsze:
- how strong are your glasses?
- do you accept plastic?
- no pains, no gains (TAK!).
Pani dyrektor ma liczne pomysły jak też można usprawnić działanie naszej szkoły. Mają one jeden wspólny mianownik: są fatalne. Niestety, niektóre są wdrażane w życie.
Listę najdebilniejszych wizji otwiera pomysł szkół języka angielskiego dla osób w ciąży. Nie, nie chodzi o uczenie matek. Miałyby siedzieć w kółeczku i słuchać języka angielskiego, tym samym dzieci na etapie płodu uczyłyby się języka. Poważnie. Ja tego nie wymyśliłem, to ona. Ja bym nawet nie dał rady wyczarować czegoś tak głupiego. Próbowałem jej wyjaśnić, że to nie zadziała, zadając podchwytliwe pytanie:
- Ile znałaś chińskiego jak się urodziłaś? A zapewne twa matka bywała w miejscach, gdzie w nim mówią, mimo wszystko, jakoś nie zadziałało.
Nie dała się przekonać. Pomysł na razie został zawieszony, ale przesadnie nie zdziwię się, gdy zostanie wdrożony.
Shirley uważa (jak wszyscy tutaj), że powtarzanie jest matką nauki i poprawnej wymowy. Zamiast shoulders mówi shourders, cała klasa za nią powtarza, a ona jest zachwycona. Dziwi się, że ja tak nie cisnę grupie pięciolatków, żeby tokowali. Jest to nieco szkodliwe, bo potem uczniowie mówią jak ona. Jest całkowicie niezorganizowana, ciągle przychodzi do mnie i pyta, np. gdzie jest jej książka. Kusi mnie odpowiedzieć pytaniem na pytanie: a skąd ja mam to kurwa wiedzieć? Zresztą odnoszę wrażenie, że przychodzi do mnie ze wszystkim: gdzie jest to, tamto, owamto. Jezu, którego wielbisz, jesteś dyrektorem szkoły! Tej szkoły!!! Od ponad sześciu lat! I pytasz kolesia, który jest tu od pół roku, gdzie też w naszej szkole chowa się materiały edukacyjne. Albo dziwi się, że przynoszę na lekcje np. obrazki zwierzątek, bo ona nie wiedziała nawet, że mamy takie i że leżą sobie spokojnie w szafce w pokoju nauczycielskim.
Chińczycy w starciu anglistycznym ze mną prezentują dwie postawy: albo uznają, że ja wiem lepiej i akceptują moją wersję, albo też forsują na siłę swoją i wywracają język wroga do góry nogami, a przynajmniej mocno go zniekształcają. Oczywiście ona prezentuje podejście 'wiem lepiej'. Tego są hektary, ostatnio in front of zostało in the front of. W książce jest źle, ja też umiem źle, za to cała jej klasa mówi dobrze (no i mówi źle, za to ku jej radości). Kostkę do gry się według niej throw, nie roll. I cała klasa mówi, że throw, ja zaś jak debil wyjaśniam, że jednak roll jest bardziej konserwatywnie. Na początku jeszcze jej pokazywałem w książkach, słownikach i necie, teraz mi się nie chce, i tak wie lepiej. Daty według niej idą z in (in the 10th), cała jej klasa mówi tak. Shirley jest przeświadczona, że w angielskim nieco brakuje akcentowania, długich dźwięków, zdecydowanie brak tam melodii, więc dodaje autorskie zjawiska fonetyczne, np. eyes to według niej 'aaaaaajs'. I cała klasa potem mówi: I have got two aaaaaajs.
Shirley jest przeświadczona o tym, że jest najlepszą nauczycielką świata, bo kocha dzieci. Mała dygresja: jak ktoś wam mówi, że kocha dzieci, to znaczy, że jest wariatem i lepiej nie powierzać mu swoich. W sensie nie, że pedofil, tylko że po prostu psychiczny. Przeszły przez moje ręce stada dzieci, wolę pracować z nimi niż z dorosłymi, ale dzieci potrafią dać dobrze w pizdę i w życiu nie powiem, że gra mi gitara, gdy wchodzę do klasy, w której siedzi trzydziestka dzieci w wieku 10 lat. Miałem paru uczniów, których polubiłem, ale to było w Gruzji, bo tam dzieci miały jakąś osobowość. W Chinach nie wiem za co miałbym polubić ucznia, nie ma ku temu niemal żadnych powodów (na 1600 uczniów znalazłem może pięć osób, które nie są totalnie szablonowe). Do tego mówienie 'kocham dzieci' to mniej więcej jak 'kocham dorosłych' albo 'kocham Słowaków', czyli absolutna bzdura. Dzieci są różne, są mądre, są głupie, są bystre, są tępe, są przyjemne i są koszmarne i nie wyobrażam sobie robienia takich generalizacji. Out of dygresja.
Shirley kocha więc dzieci, ale czasem irytuje się, gdy nie mogą one odpowiedzieć na jakieś jej pytanie i wtedy je nieco szarpie. Lubię gdy robi to w połączeniu z wymaganiem czegoś, czego nie mają prawa znać. Kiedy indziej kazała stać kilkanaście minut uczniom, którzy popełnili błąd. Niech mają za karę i niech cała klasa widzi dobrze, co się dzieje, gdy powie się 'He like'. Według niej powtórzenie czegoś świadczy o tym, że się to umie. W ten sposób nauczyła całą grupę sześciolatków Past Simple w minutę. Kazała im powtarzać jakieś zdanie, chyba 'I came to school'. Grupa powtórzyła dzielnie, więc uznano, że opanowali Past Simple. Tylko jej pogratulowałem sukcesu, gdy mi go zaprezentowała. Tam akurat nikt pisać nie umie, no ale w pięć minut Past Simple, cudownie. O, z tym inne dobre było: uczymy alfabetu, koło K mówię, że jednak chyba trzeba ćwiczyć pisanie, bo powiedzieć potrafią, a pisać nie. Co ja tam wiem, cały alfabet bez pisania ani jednej litery, bo pisanie jest za trudne. A po miesiącu od zakończenia tłuczenia alfabetu, szok, że dzieci nie piszą i nie bardzo czytają. Kiedy indziej okazało się, że uczennica nauczyła się SAMA pisać. Robię im taki listening, że mówię słowo, a oni mają rysować, lubią to, bo chińscy nauczyciele nie pozwalają na takie marnowanie czasu (lepiej uczyć alfabetu fonetycznego ośmiolatków). Jedna dziewczynka wszystko ZAPISAŁA chociaż z naszych lekcji tego nie mogła umieć. Wołam Shirley i jej pokazuję, że zajebiście, że cud, że ktoś odwalił za nas robotę i nauczył dziecko pisać. No a Shirley ją spierdoliła okrutnie, że nie ma prawa tego znać, że my tego nie uczyliśmy i jak ona mogła się tak wyłamać z szeregu.
Ręce mi opadły, dziewczynka się prawie popłakała, mnie też wiele nie brakowało.
Ogólnie mam takich historii kilka z każdego tygodnia, ale wyżej wymienione chyba wyczerpują znamiona tego zjawiska. To jest fajne do opowiadania przy piwie, ale przeżywanie tego jest mniej radosne. Jej klasa jest dość zdyscyplinowana, bo się na nich wydziera. Gdybym trafił do prywatnej szkoły, płacił za nią i ktoś by tam na mnie krzyknął, bo zrobiłem błąd, to prawdopodobnie tyle byśmy się widzieli.
Nauczyciele uczą od sześciu do piętnastu godzin tygodniowo. Shirley ma w sumie godzin PIĘĆ i wszystkim nam opowiada jak to bardzo jest dojechana robotą, do której przychodzi zawsze ostatnia, a czasem w ogóle. Takie prawo dyrekcji, ale jednak nie jest to najwyższy standard pracowniczy. Jednak i tak się wszyscy cieszymy, gdy gdzieś wyjeżdża, bo jest chwila względnego spokoju. Jest ona przeświadczona o tym, że jej sprawy są absolutnie najważniejsze i zdarza się często, że akurat robię coś ważnego lub omawiam lekcje z inną nauczycielką, a ta się wpierdala w rozmowę z jakimś dziwnym, wydumanym problemem. Jej profesjonalizm jest taki, że gdy jeszcze byłem głupi i pisałem poważne plany lekcji, to nigdy nie dała rady całego przeczytać, bo się w nim gubiła gdzieś koło trzeciej 'procedury' (plan lekcji na 60 minut może mieć i z 15-20 procedur, cała A4 zapisana jeżeli się chce to naprawdę dobrze zrobić, chociaż tu większość moich planów ma jakieś pięć).
Shirley nigdy nie potrafi poprosić o coś wprost, więc stosuje dość irytującą taktykę 'przyczajony tygrys, ukryty smok'. Wiadome jest, że jedno z nas bardzo ładnie rysuje, więc idzie do drugiego i mówi, że potrzebny jej taki rysunek i czy ja nie znam kogoś, kto umie rysować. Nie, nie znam, przypadkiem wieczorem zasypiam, a rano budzę się koło takiej osoby i dobrze wiemy o kogo chodzi, ale podejść i poprosić wprost, to już nie podejdzie. Innym nauczycielom też truje dupę, ale mnie po prostu uwielbia i jest pewna, że stanowimy wspaniały team nauczycielski, bardzo lubi moje lekcje.
Koło maja dostała innej obsesji: do kiedy będę uczył w Chinach? Mówię, że do końca nie wiem, moja wiza kończy się 14 lutego, mój kontrakt mówi, że między 10 a 20 stycznia kończę tę wielką przygodę.
Ona, że muszę do końca lutego.
Mówię, że po pierwsze nie muszę, po drugie na pewno nie, bo patrz wiza.
Ale muszę.
Sprawdź sobie daty proszę.
Dzień kolejny, zeszliśmy, że muszę do końca stycznia. No to jest bardziej realne, ale mało. Może ktoś zjebał daty w kontraktach? Ale nie sądzę. Zapytaj się u tych, co mi płacą.
Kolejny dzień, telefon o 21. Czy będę miał lekcje 24 stycznia?
Mamy 6 maja...
Ona musi wiedzieć.
Mówię, że jak ostatnio pytałem o zajęcia czerwiec-lipiec, to nie wiedzieli, o wolnym czerwcowym też nie wiedzieli, więc skąd kurwa styczeń?
Ale to ważne.
Nie wiem.
Ale ona musi wiedzieć.
To jak musi wiedzieć teraz, to nie będę miał lekcji w styczniu
Ale muszę.
20 minut rozmowy w ten sposób.
Kolejny temat w tym stylu: ja nie mogę jechać na wakacje.
Mogę, mam tak w kontrakcie, od początku lipca do ostatnich dni sierpnia.
Nie, muszę zostać do połowy sierpnia.
Przestałem odpowiadać, na wakacje pojechałem. Po tym jakby zmalało przeświadczenie, że ja coś muszę.
Jej świadomość spraw takich jak np. wiza pracownicza jest zerowa, była pewna (a pewnie nadal jest), że wizę się po prostu kupuje i już mi chciała kupić nową na 2014. Przy tym wszystkim, bardzo mnie lubi i ceni jako pracownika (na tle tego, co tu jest, to żadne osiągnięcie) i truje ciągle dupę, żebym tu został na jak najdłużej. W tym celu wymyśliła... Że powinienem pobrać się z jej siostrą.
To jest opowieść na następną aktualizację.