Usiadłem, rozmawiamy sobie. Wydawało mi się, że idzie to opornie, no ale przynajmniej nie było krępującej ciszy. Facet miał jakieś pojęcie o piłce nożnej, dla mnie i tak najważniejsze było, by przeżyć wieczór. W weekend odwiedził mnie, sprawdził, czy wszystko działa i czy nie mam zamiaru się powiesić, przywiózł mi nawet rybę i ją usmażył w sosie sojowym roboty swej matki. Jeżeli powiecie Chińczykom, że nie przepadacie za mięsem, ale rybę od biedy zjecie, spodziewajcie się, że ciągle będą wam podawać rybę. W mój pierwszy weekend dostałem dwie.
Po kilku dniach zdałem sobie sprawę, że był to największy los na chińskiej loterii współpracowników (a raczej najlepsze ciastko z wróżbą), David do dzisiaj pozostaje jedyną znaną mi osobą z Chin, która kiedykolwiek była za granicą i to nawet w Europie, konkretnie na Węgrzech i w Austrii. Była to podróż służbowa, więc wiele sobie na nartach nie pojeździł i dupy w Balatonie nie pomoczył, ale i tak niemało go to nauczyło. Wyprawa związana była z jego wcześniejszą pracą, jakąś fabryką w Guangdong (nie wiem dokładnie czego, ale na różnych etapach jego pracy tamże zatrudniała między 1500 a 2500 osób).
Guangdong to prowincja w południowych Chinach, znana z graniczenia z Hongkongiem i z miasta Guangzhou, które po polsku zwie się Kanton. Dla Chińczyków znaczy mniej więcej tyle, co Kalifornia w latach 30-tych XX wieku i Klondike w pięćdziesiątych XIX wieku dla Amerykanów: miejsce dokąd wszyscy jadą, bo pieniądze leżą na ulicy i czekają by je podnieść. To destynacja największych marzeń, poczynając od 1978 roku, gdy Deng Xiaoping stworzył wolną strefę handlu w Shenzhen. Powoli już coraz mniej, ale nadal, młody, wykształcony Chińczyk, zwłaszcza znający języki, może w Guangdong zrobić karierę jakiej nie zrobi niemal nigdzie indziej (inne takie cudowne destynacje to Szanghaj i Pekin – pierwsze jednak wykańcza cenami wynajmu, drugie ma tendencje do wywalania ludzi przebywających nielegalnie). Poziom życia jest tam właściwie zachodni, zarobki o wiele wyższe niż w reszcie kraju. Niby ceny też, ale i tak, to chiński Nowy Jork i Londyn w jednym (minus życie kulturalne). Będąc po studiach z angielskiego wyjazd tam był dla Davida oczywisty. Poznał żonę (no wtedy jeszcze nie żonę) z północy kraju, ona akurat skończyła japonistykę i zajmowała się działem współpracy z Krajem Kwitnącej Wiśni. Założyli podstawową komórkę społeczną ('musiałem jechać trzy dni pociągiem, żeby poznać jej rodzinę' – wyznał kiedyś) i zostawili córkę rodzicom Davida w Anhui.
Wszystko szło świetnie, trzepali kasę, on jeździł do Europy, nadzorował fabryki chińskiego barachła, ona tłumaczyła na japoński, aż przyszedł news, że jego rodzice są chorzy. Dla Chińczyka to wyrok: musi się nimi zająć, inaczej straci twarz, a nie ma niczego straszniejszego niż strata twarzy, chyba woleliby tu stracić jaja niż twarz. Szczerze mówiąc to jest miejsce, gdzie moja empatia wysiada: rodzice są chorzy na tyle, na ile chorzy są ludzie z siódmym krzyżykiem na karku, czyli nie to, że umierają właśnie, a po prostu boli ich serce, coś w kościach i płucach, takie życie. Niemniej przyzwali syna jedynego, żeby się nimi zajmował, chociaż oboje mają solidne emerytury (rzecz tu jeszcze rzadziej spotykana niż w Polsce). Na pytania, czy nie mógł wziąć ich do Guangdong, odparł że nie, bo są mało mobilni i musieliby się uczyć po kantońsku, a to ponad ich siły. Dlatego też w listopadzie 2012 przybył do rodzinnej prowincji, osiadł kilkadziesiąt kilometrów od miejsca narodzin i rozpoczął pracę w prywatnej szkole języka angielskiego. Robota poniżej kwalifikacji, za o wiele mniejszą kasę niż poprzednia. Jego żona zaś musiała zostać sprzedawczynią ciuchów w sklepie, bo – przypominając klasyka - w tej prowincji pracy dla ludzi z jej wykształceniem nie ma. Wyobraźmy sobie taką sytuację w Polsce: 'kochanie, jutro wynosimy się z Warszawy, bo mój tata w Skierniewicach mówi, że coś go łupie w krzyżu. Nie będziesz już tłumaczką, tylko pójdziesz na kasę do Robana.' No to rozwód by był w trzy do pięciu minut w większości przypadków. Zresztą co ja bredzę, toż w PL by chłop powiedział tacie, że wszystkiego najlepszego, widzimy się na Gwiazdkę i na tym by się skończyło.
Tu jednak, niestety, chłop powrócił do stron rodzinnych, bursztynowy świerzop w wersji chińskiej, popadł w pomaganie rodzicom i pracę w debilnej szkole języka angielskiego.
Historia napadu i gwałtu różni się nieco, gdy opowiada nam ją oprawca i ofiara. Dla mnie opowieść o naszej przyjaźni miała szybki i smutny finał: David opuścił szkołę w jakieś półtora miesiąca po mym przybyciu. Dla niego to opowieść o sukcesie: rzucił posadę w imię własnego biznesu i odniósł sukces, przynajmniej na tak zwaną chwilę obecną. Jeszcze ciągnął niektóre grupy do końca czerwca, potem dał się przekonać, że do sierpnia, ale w końcu rozstał się ostatecznie ze szkołą, by pracować na swoim. Ma kilkunastu uczniów, finansowo mówi, że się kalkuluje, chociaż też zależy jak wiatr powieje. Zazdroszczę mu nieco, ale żałuję siebie. W czasie naszej współpracy wydarzyły się wielkie rzeczy:
- nauczono mnie jak kupować jedzenie uliczne w opcji bez mięsa i w ogóle w cholerę o chińskim jedzeniu;
- jak zdobyć bilety na pociąg;
- jak żyć w tej szkole;
- komu z naszych koleżanek można ufać, a komu nie;
- topografii miasta, z naciskiem na sklepy;
- zabrano pod słynny huainański fortepian;
- pełno innych rzeczy...
Zrozumiałem też, że jak Chińczyk nie byłby ogarnięty, to Chiny są najważniejsze. Nie można niczego krytykować, bo wtedy rozmowa siada i robi się przykro. Nawet czegoś w stylu pociągów. Wyobraźcie sobie, wysiadacie z PKPu , który spóźnił się jakieś dwie godziny, całą podróż spędziliście na stojąco, ktoś was pyta jak też wypadła wyprawa. Jasne jest, co człowiek mówi: że tych skurwysynów trzeba było rozstrzelać, że burdel, że cyrk, że syf, że w kiblu nasrane, że wody nie było, że cuchnęło. Oczywiste jest, że nasz znajomy pokiwa głową i powie, że tak, że gdyby dziadek nie złożył broni w 1945 to byście poszli zrobić porządek, a tak trzeba się męczyć z tymi socjalistycznymi/kapitalistycznymi bydlakami (opcja do wyboru według poglądów politycznych). Tutaj zaś słyszałem, iż nie mogę być negatywnie nastawiony, bo chińskie koleje uczyniły wielki postęp i że może nie wszystko jest idealnie, ale należy poczekać jeszcze parę lat i wówczas sytuacja ulegnie dalszej poprawie. Że niektóre tabory mają pewne braki w wyposażeniu, ale przecież jest też wiele bardzo czystych. Po drugiej takiej serii komentarzy zacząłem odpowiadać już krótko, że było wspaniale i że w sumie to chciałem sobie poczekać sześć godzin, bo biletów zabrakło.
Przez pewien czas miałem podejrzenia, że może David należy do takiej pewnej dość popularnej tutaj partii i przydzielono mi go, żeby sprawdzał, czy nie mam pomysłów w stylu wyzwalania Tybetu (tak przy okazji, o tym też nie gadajcie z Chińczykami, nawet jak się wydają liberalni).
Ze trzy razy próbowałem z nim pić. Niestety, dwa chińskie piwa wynosiły go na orbitę i musiał iść do domu.
Nasze lekcje były najlepszymi jakie miałem w Chinach. Długo je przygotowywaliśmy, potem wybieraliśmy rzeczy potencjalnie interesujące i niegroźne dla uczniów (np. 'nie, nie wolno uczyć o rozwodzie!'), a w klasie wspólnie walczyliśmy, by oni coś zaczęli mówić. Czasem szło lepiej, zazwyczaj gorzej, ale były to lekcje najbliższe tego, co wiem o nauczaniu. David jest też jedyną znaną mi osobą, którą interesowało pouczenie się o nauczaniu języka, poprosił mnie o materiały, o wyjaśnienia, jak się powinno uczyć małe dzieci, bo nigdy nie miał tego szczęścia.
Pierwszym moim smutnym dniem w Chinach był ten, w którym w sekrecie i zaufaniu powiedział mi, że odchodzi z naszego cudownego zakładu. W końcu został na pół etatu, trochę się widywaliśmy i omawiali sobie życie szkoły. Kolejnym, gdy dowiedziałem się, że odchodzi na dobre i naprawdę odszedł. Pójdziemy sobie czasem na jakieś jedzenie, ale to już nie życie tymi samymi pierdołami i wymysłami naszej dyrekcji, które można było żywiołowo komentować.
Gdy David opuścił naszą kochaną szkołę, postanowiono przydzielić mi nową asystentkę. Zaszczyt ten kopnął Yang.