Specyfika roboty, część oczekiwań
- Większość szkół chce mieć zagranicznych nauczycieli, bo świadczy to o ich prestiżu i że są bogate. Najchętniej by chcieli Amerykanina, ale ponieważ Amerykanin zazwyczaj jest w stanie zarobić więcej w Mc Donaldzie, a grupa Amerykanów pragnących przygód jest ograniczona, więc muszą się, o nieszczęsne!, zadowolić nauczycielami z innych krajów. Dla wielu to, czy jesteś w stanie dać sensowną lekcję ma znaczenie drugorzędne, najważniejsze, żebyś wyglądał, najlepiej był młody i biały. Jeżeli jesteś wysoki, masz niebieskie oczy i blond włosy, to fantastycznie! Cały proces jest solidnie rasistowski, właściwie nie ma po co aplikować bez zdjęcia. Koszmar przeżywają Murzyni, jeszcze więksi tak zwani ABC - American Born Chinese. Chociaż nierzadko mówią perfekt w obu językach, szkoły jakoś na nich nie polują.
- To, że masz jakieś pojęcie o uczeniu, może być wręcz problemem. W prywatnej szkole przerobiłem to milion razy, większość chińskich nauczycieli kopiuje metody uczenia chińskiego na angielski (powtarzanie i przepisywanie, niekoniecznie ze zrozumieniem) i jest gigantycznie odporna na to, że ty nie masz zamiaru uczyć w ten sposób. Szczęśliwie, w ogólniaku nie mieli żadnych problemów z tym, co przynosiliśmy na lekcje, nawet z tym, że nie powtarzaliśmy każdego słowa po pięć razy i że po jakimś miesiącu przestaliśmy nawet próbować korzystać z cudownych podręczników.
Specyfika roboty, część techniczna
Przy tych rozmiarach grup wydawałoby się, że przeprowadzenie 40 minutowej lekcji, to banał. Rzucasz temat, każdy powie po dwa zdania i po lekcji. Nic bardziej mylnego.
- Po pierwsze: przeważająca większość naszych uczniów nigdy nie rozmawiała z nikim w obcym języku – w ramach nauki nie ma tego segmentu. Mimo pisania dość zaawansowanych testów, wielu uczniów nie potrafiła odpowiedzieć na trywialne pytania. Jakakolwiek kultura konwersacji nie jest uczona, lekcje zawsze wyglądają tak, że przychodzi nauczyciel i wygłasza wykład, ewentualnie piszą lub czasem coś oglądają. Zwłaszcza początkowo, nie bardzo mogli zrozumieć, że naprawdę muszą odpowiadać na nasze pytania i że 'yes' i 'no' nie wystarczą. Ba, po całym semestrze wielu z nich nie dało się przekonać, że w angielskim mówi się pełnymi zdaniami. Niektórzy (średnio 5-10%, zależnie od klasy) jednak chcieli ćwiczyć mówienie i próbowali mieć jakiś wkład w nasze spotkania, i to nawet inny niż marnowanie tlenu w pomieszczeniu.
- Po drugie: nawet mimo godnego podziwu zapału jednostek, wyniki są... rozczarowujące. Najlepiej podsumował to ktoś na stronie eflbase, w sekcji profile krajów:
"The students will want you to tell them the question, then write it for them, then they will want you to tell them the the answer and write it for them, they cannot think and are very lazy and are about as talkative as a fish.
What did you do last weekend? Nothing. Where did you go? I stayed at home. What did you do at home? Nothing. Nothing? Yer nothing i slept? What are your dreams? I have none? If you could visit any place in the world where world you go? I would go home and sleep.
They will suck the life out of you they are so rude ignorant and boring."
Na początku założyliśmy pudełko na korespondencję i powiedzieliśmy im, żeby nas informowali o czym chcą dyskutować, jakie tematy są dla nich ciekawe, ewentualnie jakie nie, to im przygotujemy o tym lekcje. Nie mogli uwierzyć, że ktoś może ich pytać o zdanie. Przez semestr łącznie zasugerowano nam TRZY tematy (wesele, szkoła, Justin Bieber), chociaż przypominaliśmy, że czekamy na więcej sugestii. Na jakieś trzy tysiące osób, to nie jest wynik zachwycający. Nasza skrzynka pocztowa stała się miejscem wymiany listów, też zawsze coś, chociaż nie sądziliśmy, że tak się to potoczy. Okazało się, że ludzie będący cicho w klasie, nagle odczuwają potrzebę napisania nam epistoły o sobie i zwierzenia się z czegoś. Nierzadko potem robili się bardziej aktywni i uczestniczyli aktywniej, pewnie trochę na zasadzie wdzięczności.
O czym więc robiliśmy lekcje? Otóż przydatny okazał się tępy nacjonalizm wbijany uczniom do głowy od lat najmłodszych. Wynajdywaliśmy rzeczy, w których Chiny odnoszą sukcesy (olimpiada, chińskie firmy, którym się powiodło), jak również rozmawialiśmy o świętach narodowych, chińskich osiągnięciach naukowych, telewizji, trochę ogólnej historii regionu. To w miarę szło. Kilka z naszych lekcji miało formułę porównywania Chin z Zachodem – 'wesele w Polsce zaczyna się popołudniu i trwa do do nocy, często w niedzielę jest dogrywka, a teraz powiedzcie, jak jest w Chinach?' To też w miarę działało. Super bawiły ich absurdalne pytania, w stylu: 'czy możecie palić papierosy w trakcie lekcji?' Japonia nieco ratowała sprawę, pytanie 'czy wolisz pojechać do USA lub Japonii?' potrafiło nieźle rozkręcić wielu zebranych. Trochę nam durnie chwilami było jechać po tej Japonii, no ale skoro działało, to była Japonia.
Aspekt trzeci, czyli nie idźcie tą drogą!
Chińscy uczniowie całkowicie nie znają koncepcji pracy grupowej. Oto jak to często wyglądało:
- Teraz w dwójkach, jedna osoba jest sprzedawcą, druga kupującym. Jedno potrzebuje prezentu na urodziny dla dziadka, drugie pomaga mu wybrać. Macie na to trzy minuty.
Następuje dramat, nie potrafią dobrać się we dwójki. Mówiło się im więc: ty jeden, ty dwa. Ty jeden, ty dwa. Dzielenie 70 osób na dwójki zajmuje kilka minut.
- Dobra! Możemy zaczynać?
- Ale co my w tych parach mamy robić?
Mówimy ponownie, już bardzo powoli: jedynki sprzedawcy, dwójki kupujący. Dwójka chce kupić prezent dla dziadka. Jedynka jest sprzedawcą i pomaga wybrać.
- Ale mój dziadek nie żyje!
- Kurwa... To dla taty...
- A czy ja jestem jedynka, czy dwójka? Bo zapomniałem!
Może jednak oglądniemy jakiś film...
Przyznanie jakiegoś czasu na przygotowanie wypowiedzi owocowało tym, że niczego nie robili. Wywołani potem z rozbrajającą szczerością mówili, że niczego nie przygotowali. Rozmiary klas uczą cwaniactwa i braku odpowiedzialności za cokolwiek - przecież jak jest sześć dycha ludu na sali, a wiadomo, że zapyta się góra dziesiątkę, to matematyczne szanse, że na nich padnie są niskie, lepiej przecież nie robić nic. Kolejnym problemem jest to, że nie da się pałować. Nie, że mam wielką potrzebę utrudniania ludziom życia i znęcania się nad każdym, ale jednak jakieś środki przymusu by się przydały. Jak bez nich mam zareagować na to, że uczeń krzyczy w środku lekcji do drugiego ‘jebać ci matkę’ (po chińsku) i próbują się bić? Raz poszedłem coś podobnego zgłosić (jeden drugiego zaczął tłuc ledwo zabrzmiał dzwonek) i chińscy nauczyciele żywcem nie mogli zrozumieć, o co też mi chodzi, nie zrobiono niczego, nawet nikt nie wstał. W efekcie zwracaliśmy uczniom uwagę, że przeginają, dopiero wtedy, kiedy cała klasa postanawiała absolutnie nic nie robić na lekcji. Zdarzyło się to parę razy - uczniowie dostali jakieś zadanie do wykonania i nikt niczego nie przygotował, 10 minut bezowocnego czekania aż ktoś łaskawie się zgłosi zakończone więc było pogadanką z naszej strony, że mają nie kłamać, że zadanie było dla nich za trudne, bo dobrze wiemy, na jakim poziomie są z chińskimi nauczycielami. Kiedy widzieli, że jesteśmy poważnie zirytowani ich zachowaniem, zaczynali przepraszać i na kolejnych lekcjach pracowali niczym na taśmie w Foxconnie. Pod koniec roku Aligator parę razy zapowiedziała wybitnie leniwym grupom, że jak w ciągu 10 sekund nie odpowiedzą na zadane pytanie, to mają opuścić salę - zadziałało.
Powracając do genezy problemu i siedzeniu w szkole całymi dniami. Wiedza ogólna chińskiego ucznia jest żadna – lekko licząc 95% naszych podopiecznych nie widziało żadnego filmu o Potterze, książkę przeczytało u mnie dwóch uczniów, jeden nawet wszystkie. 'Władca Pierścieni' – jedna osoba widziała serię. Filmy, które wszyscy znali, to 'Avatar' i 'Titanic'. Czemu ten drugi – nie do końca rozumiem, bo dzieło starsze od nich, ale jakoś w Chinach każdy je kocha, podobnie wiadomą piosenkę Celine Dion. Wypadli z butów, gdy im powiedziałem, że oba zrobił ten sam facet i że nazywa się James Cameron. A gdy poprawiłem jeszcze, że pochodzi z Kanady, a nie z USA, to mi nie uwierzyli. Już oszczędziłem im mówienia, że zrobił parę innych filmów, które też nie są złe.Tematu książek nie poruszaliśmy w ogóle, bo wiedzieliśmy, że prawie nikt niczego nie czyta. Łącznie namierzyłem trzy osoby, które czytały coś innego niż podręczniki, jedna o dziwo Alice Munroe. Po tym jak ją o to zapytałem, to niemal zemdlała z wrażenia, że znam tę jakże ostatnio mało popularną autorkę. O dziwo, 'Dama kameliowa' to tu nadal dość popularna książka pośród młodzieży, podobnie 'Wielki Gatsby'. Co najdziwniejsze, uczniowie mają w szkole... ZAKAZ CZYTANIA. Za czytanie karano. Nasza szkoła miała wielką bibliotekę, z której uczniowie nie mogli korzystać. Dowiedziałem się przypadkiem, pytałem, co by zmienili, gdyby byli dyrektorem naszej szkoły. Wcale niemało osób powiedziało, że chciałoby otwarcia biblioteki. Jakiekolwiek książki nie będące podręcznikami były w naszej szkole zakazane. Im więcej takich kwiatów wynajdywaliśmy, tym bardziej współczuliśmy uczniom i mniej się na nich wściekali. (Tak na marginesie, pytanie co byś zrobił, gdybyś był dyrektorem wygrał jeden z uczniów odpowiadając, że zdefraudowałby wszystkie pieniądze przeznaczone na szkołę, wybudował sobie dom, kupił samochód, a mi dał wielką kopertę pieniędzy, żebym już więcej nie przychodził i go nie męczył)
Uważa się, że w trakcie lekcji uczniowie powinni mówić 70-80% czasu, nauczyciel 20-30%. U nas częściej wychodziło 50-50, w lepszych grupach bywało nawet jeszcze grubiej, w gorszych gorzej. Poziom uczniów jest dość losowy, w jednej klasie mogą siedzieć wodzowie, którzy walą wypowiedź na pięć zdań i każde ma sens, a obok nich ktoś, kto nie potrafi sklecić jednego. Nie są to wymarzone warunki do nauki, to nie działa tak, że lepsi będą ciągnęli gorszych i im pomagać. Kończy się, że albo gada się z najlepszymi i resztę zlewa, albo zanudza najlepszych, gdy wydusza się z najsłabszego ucznia jakieś chaotyczne słowa. Nigdy nie próbujcie przetrzymać Chińczyka, nasza brytyjska koleżanka wzięła chłopa na środek i powiedziała, że nie wróci na miejsce dopóki nie odpowie. No i stał 15 minut, nawet się popłakał, ale nie odpowiedział. Przyznam, że gdy widywałem, że nie ma szans, to mówiłem, żeby sobie siedli – jak nie wie, to nie wie, jeżeli nie wymyślił w minutę, to już pewnie nie wymyśli. Takie traktowanie niestety sprawia, że myślą, że człowiek jest miękki jak przyrodzenie po stosunku, w klasach bardziej bucowatych nie przyniosło to wiele dobrego. Problemem jest to, że uczniów nie ocenialiśmy (tylko testy ich oceniają), więc nie mieliśmy żadnego bata nawet na arcydebila i arcychama. Nie sądzę, że skończyłbym moje liceum, gdybym zapytał nauczyciela angielskiego, czy ma duże jądra. Od biedy można wywalić za drzwi i muszą stać na baczność, ale miałem jedną taką klasę, że każdego tygodnia mogłem wystawić spokojnie z dziesięć osób.
Innym problemem jest aspekt cywilizacyjny. W wielu klasach słyszałem plucie, na podłogach często taki chlew, że przejść się nie da. Organizacja pracy jest fatalna, tyczy się to zarówno uczniów, jak i nauczycieli. Co do pierwszych: dobrze prowadzonego zeszytu nie widziałem, jedni nie piszą w ogóle, inni mają zapiski w formie azjatyckiego burdelu, angielski wymieszany z matematyką. Nikt ich nigdy nie uczył sztuki notowania, początkowo jeszcze im mówiłem (trochę się dziwiąc, że kieruję te słowa do 16-17 latków): piszcie se w słupku, piszcie se no tłumaczenia!
- Ależ zapamiętamy!
Tak zapamiętywała większość, że słowa 'Antarktyda' i 'krokodyl' wprowadzałem trzy razy i dalej ich nikt nie używał. To inny problem chińskiego szkolnictwa:
- Znacie to słowo?
- Znamy!
- To powiedzcie mi z nim zdanie.
- Nie no, nie da się.
Uczą się słów litaniami, ale prawie nigdy w kontekście. Są w stanie podać przekład 1:1, ale już nie używać wyrazów w wypowiedziach. Do tego dochodzi tendencja do nadużywania pewnych kilkudziesięciu magicznych słow. Torsji dostawałem, gdy dowiadywałem się, że coś jest beautiful, convenient lub interesting.
Pokutuje przekonanie, że Chińczycy (jak również Japończycy) nie chcą mówić, bo boją się, że zrobią błąd i stracą twarz. Szczerze, to podobnie jest w innych krajach, nikt się nie cieszy, że się piernicznął. Modelowo uczyli niegdyś, że należy zbierać błędy i na końcu lekcji omówić je grupowo. Prawie nigdy nie poprawialiśmy im błędów w trakcie mówienia (jedynie many money i much people, to mnie przesadnie irytowało, żeby zdzierżyć). Żeby zminimalizować prawdopodobieństwo identyfikacji osoby, która popełniła błąd, początkowo spisywałem je sobie i omawiałem na następnych lekcjach. Taktyka okazała się zła, bo jedni twierdzili, że oni tak na pewno nie powiedzieli, inni że to jakieś bzdury i że oczywiście, że wiedzą, jak być powinno. Po trzech lekcjach przestałem to robić, bo nie widziałem w tym sensu. Jednak wieszaliśmy na drzwiach naszego gabinetu odezwy do narodu: jakie były błędy, jakie słowa są lepsze do używania od tego cholernego beautiful, co im polecamy robić, żeby im się lepiej mówiło. Mogłem sobie równie dobrze wydrukować to, wykorzystać w toalecie i spuścić. Wprawdzie widywałem wielokrotnie ludzi czytających nasze złote myśli, jednak nie przekonały ich one i beautiful ciągle królowało w wielu salach lekcyjnych.
Aspekt wierzeń lokalnych
- Że istnieje jakaś lista słów, której opanowanie gwarantuje dwieście procent sukcesu. Ciągle pytano, ile słów trzeba się nauczyć, żeby móc się dogadać. Nie dawali się przekonać, że nie ma takiej listy, że co innego jest potrzebne do egzaminu, co innego do sprzedawania rur, a nawet znajomość tysięcy słów nie gwarantuje, że będą dobrze mówili, bo jest jeszcze gramatyka, słowa w kontekście (nie, w klasie macie desks, nie benches). Raz już miałem dosyć i jednemu powiedziałem, że zna tyle słów po angielsku, ile chce, niech sobie policzy do miliona, a jak chce to nawet i do dziesięciu.
- pytano nas też około tysiąca razy, co zrobić, żeby poprawić sobie poziom angielskiego. Odpowiedź zawsze brzmiała:
- Czytać. Najlepiej coś, co was interesuje, mogą być teksty z netu, jeżeli czujecie się na siłach, to wiadomości i literaturę, jeżeli nie, to biografię ulubionego aktora, piłkarza, muzyka.
W to nam też nie mogli uwierzyć, przecież czytanie do niczego nie jest potrzebne, czego się można nauczyć z czytania? Bo oni myślą, że najwięcej nauczą się z filmów i muzyki.
Dobrze, uczccie się z filmów i muzyki ale filmy w angielskich podpisach, nie chińskich.
- Ale wtedy nie rozumiemy, musimy mieć chińskie podpisy.
- To się nie nauczycie wiele w ten sposób. Więc czytać.
- Ale czytać? Nieeee...
Niektórzy uczniowie odkryli, że istnieją języki inne niż chiński i angielski. Bywało to dla nich szokiem i padały wówczas pytania: a czy niemiecki jest odmienny od angielskiego? A czy w rosyjskim jest dużo słów?
Czy ktoś ma pomysł, jak można odpowiedzieć na takie pytania? Cisnęło nam się na usta:
1. Nie, angielski jest taki sam jak niemiecki, mają tylko różne nazwy dla żartu.
2. W rosyjskim są tylko 2 słowa, vodka i da.
3. A czy chiński jest odmienny od japońskiego?
4. A czy myślisz, że może istnieć język, w którym jest mało słów?
To nie to, że uważamy, że młodzi Chińczycy powinni mieć wiedzę na temat języków europejskich, ale oni niewiele wiedzieli też o japońskim, koreańskim czy jakimkolwiek innym języku tej części świata. W paru klasach mieliśmy uczennice, które wybrały sobie imię Sakura, więc dwa razy Aligator zapytał, czy wiedzą, co to imię znaczy po japońsku. Nie wiedziały. Nawet nie wiedziały, że to z japońskiego.