- Pomyślcie sami - ja się nauczę angielskiego, a oni jeszcze gotowi odwołać produkcję filmu. I co wtedy? Zostanę jak głupi z tym angielskim...
Podobną serię przemyśleń do Himilsbacha prezentuje wielu z naszych podopiecznych. Wprawdzie angaż do filmów im nie grozi, ale jednak... Gdyby tylko tak się zdarzyło, że oni nauczyliby się tego języka, a potem się nie przydał, to przecież o wiele lepiej nie mieć o nim zielonego pojęcia.
Natomiast moje serie przemyśleń o sensowności pracy na uniwersytecie są bardzo uzależnione od czasoprzestrzeni. W piątkowe wieczory w sali 501 zazwyczaj jestem najszczęśliwszą osobą na świecie. Od 16 do 17:50 uczą grupę osiemnastoosobową, która ma wkrótce zdawać egzamin i wybiera się na studia zagraniczne. Bywają potknięcia, ale i tak jest to jedna z najwdzięczniejszych sytuacji zawodowych w jakich w życiu byłem.
Jednak jeżeli zapytacie mnie w sali 203 o 17:50 w poniedziałek o życie, wszechświat, całą resztę i moje przemyślenia nt. chińskich studentów...
Moja ostatnia grupa w poniedziałki to spady. Ludzie, którzy chcieli jechać na studia zagraniczne, ale im się nie udało. Ku memu zaskoczeniu, niektórym z powodów formalnych (np. czekają na wydanie paszportów) i finansowych, niestety, większości z powodu wrodzonej i nabytej mądrości. Przez jakiś czas dręczył nas wszystkich (mam tu na myśli nauczycieli z importu) temat, jak oni sobie poradzą na zachodnim uniwersytecie. Bo to ichnie upragnione 6 z IELTS to dopiero wstęp, poważne uniwersytety wymagają siódemki, co i tak mogłoby nie wystarczyć. Prawda okazała się lepsza niż marzenia.
Podczas wymiany i studiów za granicą, tworzone są specjalne grupy dla takich orłów jak nasi, złożone jedynie ze studentów z Chin, czasem z jakimiś przypadkami z innych krajów azjatyckich. Multikulturalizm na całego, gender uszanowanko, mądrość taka wow!
Czyli moje ucznie zapłacą fortunę za to, żeby studiować nadal w takich warunkach, w jakich studiują tutaj. Tyle, że swoje dupy posadzą na sali w Irlandii, Szkocji, Australii, czy gdzie tam uniwersytet będzie miał rektora, który uzna, że pieniądze są ważniejsze niż jakikolwiek standard. Długo nie będą musieli szukać. Pograją na telefonach jakiś rok, potem wrócą do cyrku zwanego Chinami, i będą opowiadali znajomym, jak to zaznali życia, nauk i mają nawet papier na to, że są światowcami. Trudno jednak było nam uwierzyć, że jakikolwiek uniwersytet poza Chinami mógłby mieć programy dopasowane do ich potrzeb. The Chinese Way, odcinek milionowy: system edukacyjny nie jest kompatybilny z żadnym innym w cywilizowanym świecie, bo kompatybilny być nie może. Ciekawe tylko, czy im dopasowują te kursy do tego, co wcześniej nałożono im do głów tutaj, bo jak nie, to albo się załamią odkrywając np. status Tajwanu, albo uznają, że tam wszyscy przeciwko Chinom i tylko kłamstwa wykładają!
Jeżeli zaś chodzi o lekcje w poniedziałkowej grupie... Gdyby wydano mi doniczki z kaktusami i nakazano je uczyć, to miałoby więcej sensu niż robienie z nimi. W oparciu o tę grupę jestem w zdanie sformułować każdą możliwą rasistowską teorię. Dzięki nim rozważam złożenie CV do jakiejkolwiek korporacji, choćby darcia pierza, byle by mi tylko gwarantowała, że już ich więcej nie zobaczę.
Orzeł tygodnia, tym razem z najlepszej grupy, tematem są problemy planety. Jeden z przodowników oświaty mówi, że ogólnie ma gdzieś to, że zwierzęta wymierają, bo przecież człowiek jest w stanie przetrwać jedząc rośliny.
Zemdlałem.
Wyginięcie życia na planecie jest w sumie OK, bo przecież człowiek zawsze się wyżywi. Urban, edycja chińska na skalę globalną.
W najlepszej grupie konfiskacie uległy prace domowe pisane w trakcie przeznaczonym na coś innego, tzn. moje wygłupy. Aż sobie przeczytałem, jakaś analiza wykresu zanieczyszczenia powietrza. Niestety, urywa się na 1999 roku, za to konkluzją, że powietrze w krajach zachodnich jest o wiele bardziej zanieczyszczone niż w krajach wschodnich. Biorę drugą pracę niby domową. Analiza tego samego grafu, więc można zrozumieć pewne podobieństwa, ale że zdania są słowo w słowo te same, konkluzje też, to już mało prawdopodobne. Poprawiłem parę typowych błędów - literówki, złe formy czasowników w czasie przeszłym, przymiotniki tam, gdzie powinny być przysłówki. Nie makabra, ale też nie cycuś. Wzywam obie Cesarzowe po zajęciach. W sumie nawet dziko wściekły nie byłem, ale postanowiłem poszaleć, więc jadę, że skandal, że brak szacunku, że czy moje lekcje mają służyć im do pisania zadań na inne, że ja was wszystkich zapierdolę kurwa (głosem Bogusia Lindy) i takie tam, ale że akurat był piątek i 17:50, to ogólnie nie chciało mi się. Gdzieś tam pytam czemu mają niemal dokładnie to samo. Wyjaśnia mi więc dziewczę, że to ich zadanie z writingu i że mają do napisania analizę wykresu.
- Aha, i nie dostaniecie obie po gałce, że oddajecie dokładnie to samo?
- Nie, nasza pani prowadząca kazała nam przepisać to wypracowanie...
- Czekaj, czekaj... Pani w ramach zadania kazała wam wszystkim przepisać to samo? Jaja sobie raczysz ze mnie robić?
- No więc to tak było, że zadała nam dwa wypracowania, ale powiedziała, że to pierwsze mamy wszyscy przepisać z książki, więc w sumie to go nie musimy pisać sami, ale musimy je oddać. Jednak to drugie to już naprawdę musimy napisać sami...
- Czy wy robicie te błędy, czy one są w książce?
- Że jak?
- Nieważne.
Jestem tu już prawie dwa lata, ale jeszcze czasem bywam zdziwiony. Wiśnią na torcie jest jednak analizowany graf: ilustruje on emisje gazów w różnych krajach, z naciskiem na dwutlenek węgla. Ciągnie się dość szczegółowo od 1980 do 1999 roku, by nagle się urwać. Analiza w książce kończy się słowami, że emisje zawsze były wyższe w krajach zachodnich niż w Chinach. Kusiło mnie popytać, czy skoro mieszkamy w mieście nierzadko będącym na szczycie listy najbardziej zanieczyszczonych w Chinach - kraju, który ma zaszczyt posiadania większości najgorszych miast świata - to czy oni w to wierzą, że w takiej Szkocji jest gorzej? Czy skoro dane są wybitnie szczegółowe do 1999, a potem nie ma niczego, to czy nie wzbudza to ich pewnego zaniepokojenia i nie rodzi w nich poczucia tego, że być może ich oszukują? Ale nie zadałem żadnego z tych pytań, bo i po co? Przecież mi niczego nie powiedzą, a potem jeszcze się okaże, że straciłem twarz albo zrobiłem z nauczycielki Chinki kretynkę, czego mi robić nie wypada, więc ostatecznie życzyłem miłego weekendu i poszedłem w swoją stronę, a Cesarzowe w swoją.
Ostatni rozdział tej opowieści dopisał się dzień później: dowiedziałem się, że chińskie uniwersytety często mają 'prawdziwy' internet, żeby mogli szukać w rzeczywistych danych z całego świata. W pewnym momencie jednym z problemów nauki chińskiej (cudowny oksymoron) okazało się to, że wszyscy przepisują dane w stylu z tego grafu do 1999 roku i dochodzą do jedynie słusznych wniosków.