Życie w Rosji powinno być złe, nędzne, wtedy dusza się uwzniośla, uświadamia sobie, że nie należy do tego świata... Im więcej brudu i krwi, tym więcej przestrzeni dla siebie ma dusza
- Swietłana Aleksijewicz, Czasy secondhand
Wierząc polskim doniesieniom prasowym, z powodu embarga na jabłka z naszej ojczyzny, Rosjanie jedzą już tylko śnieg i kamienie, a i tak nie wystarcza dla wszystkich. Korzystając z darów wolnego czasu, oddałem się konsumpcjonizmowi w wersji podstawowej, czyli paru wyprawom na zakupy dalej niż pięć minut od domu. Ostatecznym obiektem kultu, świątynią konsumpcji i dekadencji są dla wielu hipermarkety Aszan (czyli Auchan). Najbardziej luksusowa sieć marketów to Azbuka Wkusa ('Alfabet Smaku'), ale to mniej więcej Alma do kwadratu. Parę razy się tam zapałętałem i jakoś nigdy tłumów nie było. Za to w dość tanim markecie Zebra na samotność nie można narzekać, a przynajmniej nie przed godziną 23.
Wyprawy do Aszan i paru innych sklepów pozwoliły stwierdzić, że dostępne jest wszystko, chociaż niekoniecznie w jednym miejscu. Oczywiście to, co sobie kupimy, jest bardzo zależne od tego, jak wiele chcemy na to wydać. Dość szybko odbiera się lekcję o tym, że istnieje powód, który sprawia, że nie importuje się zbyt wielu rosyjskich produktów na Zachód. O ile w sklepach w stylu Auchan (nie zapominajmy, Aszan) lub Billa da się znaleźć rzeczy, które nie są bardzo drogie, a dość dobre, o tyle już sklepy bardziej rosyjskie potrafią pokonać dostępnymi towarami. Nie pomaga to, że ceny bywają śmieszne.
Pewnego dnia znalazłem serek topiony (chyba ten wymiar kary miał 200g) za 6 rubli! Kupiłem eksperymentalnie, z głupiej ciekawości. Ten tryumf lokalnego przemysłu mleczarskiego nie dawał się rozsmarować, rozpadał się na grudki, zaś smaku miał śladowe ilości. Typowy produkt, który kupuje się dwa razy: pierwszy i ostatni.
Podobnie szybko nauczyłem się, że lepiej kupić droższe jabłka i pomidory. Makaron za 10 rubli, toż to jakieś 60 groszy! Jakie to może być? Z czego to może być? Kupiłem taki za 35, przylepił się do garnka i sam do siebie, ale od dzikiej biedy dało się zjeść. Dopiero taki za 70 wróbli okazał się być w porządku.
Wiele produktów jest rosyjskich, które próbują udawać zachodnie, zwłaszcza włoskie makarony, sery, w tym i te szwajcarskie. Innym tematem jest oszukiwanie na wadze: karton wyglądający na litr ma tak naprawdę 970 ml. Do tego dochodzi to, że tych 970ml nie przelewa się pod korkiem. Już się pogodziłeś, że litr to 970 ml ( a może i 930), zapłaciłeś, idziesz do domu, a tam okazuje się, że jeszcze kolejne mililitry, to powietrze.
No i jak się nie zirytować?
Jak mieć pozytywny stosunek do świata, skoro nawet na kartonie mleka muszą nas wychędożyć?
Zapewne ku chwale wielkiego mocarstwa!
To oczywiście piękne i wspaniałe, że mieszka się w takim pięknym i potężnym kraju, ale gdzie można się zgłosić, żeby dolewali nam kefir bardziej pod litr niż 900ml?
Swoistym kuriozum jest opisanie produktów, pewnego dnia trafiłem na pomarańcze z Białorusi. Zgaduję, że Białoruś je kupiła, a potem Rosja od nich, bo jakiego globalnego ocieplenia by nie było, to jednak gajów pomarańczowych pod Grodnem nie widziałem. Cena wskazywała na to, że byli tam po drodze pośrednicy. Wizyta w Aszan pozwala na dokształcenie się z geografii świata, na metkach są flagi różnych krajów. Jak często człowiek widzi flagę Iranu?
Mimo tych zabiegów, to właśnie sekcja warzywa i owoce w pobliskich marketach jest bardzo smutna. Banany z Ekwadoru, bywa pomelo, winogrona z Turcji i Mołdawii. Jabłka rosyjskie, tańsze są bardzo takie sobie, droższe zjadliwe, ale daleko do znanych osiągnięć polskiego sadownictwa. Tanie są dynie (zwłaszcza odmiany 'Kołchoźnica' i 'Torpeda', znamy kraj pochodzenia...), kiedyś zwane jedzeniem dla biednych. Arbuzy też bardzo przystępne, sprzedawane w całości. Współlokator mówi, że w zimie będzie totalnie przegwizdane i będziemy ziemniaki zagryzać rzepę albo płacić tyle za mandarynki, że taniej wyjdzie polecieć do miejsca, gdzie je sadzą, nażreć się tam i wrócić.
Na pociechę jest sekcja nabiał: twarogów, kefirów, maślanek, serów białych i żółtych są tony (tylko sprawdzajcie wagę). Z serami żółtymi szczęście jeździ na dość pstrym koniu (za 90 lepszy niż za 195 się trafił), często mają dość niską ilość tłuszczu, co mnie nie przeszkadza, bo takie lubię, ale dla wielu ludzi to raczej dowcip. Szczęśliwie jest bardzo dużo wpływów kaukaskich w kwestii pieczywa, da się bez wielkiego bólu dostać różne odmiany lawasza.
Ciekawym obrazkiem bywają promocje. Jeszcze nie widziałem, żeby jakiś przeceniony produkt utrzymał się ponad dobę, a myślę, że często nie leży nawet kilku godzin. Rzucają jakiś serek, rybkę lub mięsiwo i nagle okazuje się, że dokładnie tego wszyscy szukali i chcą to mieć. Jeżeli serki Hochland są po 80-100, to będą spokojnie leżały. Jeżeli jednak nagle np. śmietankowy zjedzie nagle na 50, to okaże się, że wszyscy chcieli śmietankowy i w parę godzin go nie będzie, pozostałe będą dalej nieniepokojone spoczywały na pułapie stu. Jeżeli dołożą więcej śmietankowego, ale już po 80-100, a przecenią grzybowy, wówczas naród zapała dziką miłością do grzybowego. Jak widać, że jest jakiś młyn przy półce, to pewnie coś tańszego się pojawiło. Prowadzi to do nawet korzystnych sytuacji, da się znaleźć produkty podchodzące pod luksusowe taniej niż w UE. Problem, że nigdy nie wiadomo, co też przecenią - w jednym z odwiedzanych przeze mnie sklepów w ciągu tygodnia mogłem kupić dość fikuśne gniazda makaronów (80 ze 140), herbatę angielską (120 z 210) i konserwy wołowe (nie pomnę). Nie żywię się jedynie promocjami, szczęśliwie mogę sobie kupić nawet jesiotra pierwszej świeżości, ale odnoszę wrażenie, że ludność lokalna, zwłaszcza ta emerytowana, nie ma takiego szczęścia. Te zjawiska są nam nieco znane z realiów polskich, ale jednak rzutu na serek topiony sobie nie przypominam.
Mawiają, że Moskwa to nie Rosja - tu jest bogaciej, i lepiej. Chciałbym się więc dowiedzieć o jakie to produkty trwa walka w okolicach Nowosybirska. Gicz jenocią? Sobole łapki? Wiewiórczy ogon?
Cieszy jednak, że władza dba o zaopatrzenie najważniejszego stoiska. Czyli monopolowego. Na co nie przeliczymy wódki, to wyjdzie nam, że można jej sobie spokojnie kupić dość dużo - kiść winogron jest w cenie połówki. No dynie i ziemniaki nieco mniej. Może więc ludność lokalna nie ma na ananasa, ale na wódkę i papierosy raczej im wystarczy, niezależnie od tego, jakie embargo się trafi. Kreml może spokojnie spozierać z wyższości swych wieżyczek z gwiazdami we wiadomym kolorze. Przy tym jak to wygląda, ludzie chyba nawet nie denerwują się o ten serek topiony i kefir w wymiarze 930ml, chociaż w tych wypadkach poczucie bycia wychędożonym jest fizycznie odczuwalne.
Wódkę póki co leją uczciwie. Gradus chyba też odmierzany jest po bożemu, przynajmniej obraz śmierci i zniszczenia widywany pod sklepem na to wskazuje. Wspomniałem, że tłumy są do 23 - po tej magicznej godzinie nie sprzedaje się alkoholu. To był jeden z moich największych szoków poznawczych, aż napiszę jeszcze raz: po godzinie 23 nie można kupić alkoholu, a na pewno nie w dużych sklepach z paniami na kasach. Podobno napoje wyskokowe da się wtedy nabyć w rozlicznych budach, ale tanio nie będzie. Mój współlokator mówił, że całodobówki po 23 to wspaniałe miejsca na zakupy. Przetestowałem, miał rację, o 23:20 byłem praktycznie sam, kasjerki mogły sobie zagrać w szachy albo nawet brzdąkać na bałałajce. Normalnie zatłoczony sklep średniopowierzchniowy, od 7 do 23 kobiety nie wyrabiają z przekładaniem towarów, a po magicznej godzinie nastaje inny świat. To jednak nie po rzepę, ziemniaki i cebulę były te stada?!
Jednak niech ręka boska broni zabłąkać się tam w okolicach 22:30, walka jak o Stalingrad. I to nie tylko w piątki i soboty, a każdego dnia. Pełen przekrój społeczny, wilki sukcesu kupujące whisky, emeryci produkty z promocji. Póki było ciepło, pod sklepem trwała permanentna libacja. Wiele widziałem i sam osiągnąłem niemało w temacie, ale przy nich to przedszkole. Pewnego dnia facet rozdający ulotki lombardu w pobliżu metra był krańcowo pijany i dość solidnie się zataczał. W końcu była wtedy już jakaś 17.
Piąteczek tutaj to wyższa szkoła jazdy, już koło 16 grasują tabuny ludzi z piwami i drineczkami. Rozumiem z tego, że nadal można pić alkohol o mocy do 10% w miejscach publicznych, zresztą policji w mej okolicy wiele nie widuję. Pewnego wieczora widziałem patrol, obok nich szedł solidnie narąbany pacjent i popijał portwein. Nie niepokoili go. Do pierwszych opadów śniegu pod sklepem trwała nieustająca walka z trzeźwością, zazwyczaj zwycięska.
Pewnej niedzieli w okolicach godziny 18:30 siedział tam totalnie pijany, wręcz nieprzytomny młodzian. Dwie panny (miały góra 20 lat) próbowały go cucić, mówiły mu, że nie może tak siedzieć i żeby szedł do domu. Odpowiadał, że nigdzie nie pójdzie i że będzie tak siedział (to, że mówił to zbyt wiele powiedziane, raczej bełkoto-mamrotał - listening comprehension niezłe by z tego było). Zrobiłem zakupy, wyszedłem ze sklepu i co me oczy ujrzały? Chłopak siedział już na płotku, a nie na stopniach, dziewczynki grały na gitarze i śpiewały, a dwóch bezdomnych próbowało napoić go piwem Żygulowskim i wytłumaczyć denatowi, że mu się od tego poprawi. Jak stosunek z tygrysem. ("Jak to jest odbyć lot samolotem linii Aeroflot? To tak jak odbyć stosunek z tygrysem: trochu śmieszne, trochu straszne").
Nie wiem, czy w Rosji da się cokolwiek załatwić w poniedziałek, w niedzielne popołudnia piją tabuny, może nieco mniejsze niż w piątek, ale wielu hołduje zasadzie, że natura nie znosi próżni, więc ją zapełniają. Pewnej soboty o godzinie 19 na placu zabaw przed moim mieszkaniem miały miejsce TRZY niezależne libacje. Zrozumiałem, że tablica zabraniająca picia i palenia tamże to luźna, niezobowiązująca sugestia. Jak czasem spojrzę w kosze na śmieci, to libacja ta nie była przypadkiem odosobnionym.
Wszystkim tym raczej spontanicznym spotkaniom przyświeca leninowski internacjonalizm. Tadżycy chleją równo z Kaukazcami, Rosjanie z Ukraińcami, zdarzyło mi się słyszeć chiński. Oczywiście dominują Rosjanie, z pasją jakby chcieli upewnić się, że opowieści o ich pijaństwie nie były przesadzone.
Zaznaczę, że mieszkam w dzielnicy wojskowych emerytów, trudno mi sobie wyobrazić, co się dzieje we wschodniej Moskwie, która ma opinię niebezpiecznej i patologicznej. Leżą pod samochodami, przebijają śrubokrętami podwozie i piją płyn z chłodnic?
Chwała w tym wszystkim, że agresji żadnej póki co nie widziałem, co najwyżej sępią fajki i kasę, chociaż nie są bardzo męczący. Ogólnie tu prośb o papierosy się nie odmawia, paczka Chesterfieldów kosztuje 77 rubli, są oczywiście i tańsze produkty. Gdy pewnego dnia skończyły mi się papierosy i nie miałem gdzie kupić (kioski nie sprzedają, Rosja próbuje oduczyć naród palenia), to w ciągu kilku godzin na pięć próśb dostałem pięć petów (w tym mentolowego). Wzruszony tą dobrocią serca, sam też nikomu nie odmawiam. Życie stało się wygodniejsze, zwłaszcza dla tych pod sklepem.
I jeszcze na koniec tego tematu: o poranku w metrze nie będziecie długo szukać kogoś od kogo czuć, że kilka godzin wcześniej był królem świata, a teraz właśnie bardzo tego żałuje. Kraj działa bardziej od 9-10 niż 7-8, więc jeżeli nie ma się absolutnej potrzeby, to lepiej nie wybierać się na wielkie wyprawy o tej godzinie, bo tłok na głównych stacjach przeraża.
Dla mnie rzeczywistość nie jest aż tak różowa. Moje możliwości poszalenia sobie są dość ograniczone. Pracodawca jest w tym biznesie od jakiegoś czasu, mój kontrakt zawiera trochę zapisów, co się stanie jak się powygłupiam i przyjdę na pycie. Niestety, nie są to zapisy o tym, że dadzą mi za to premię. Nikogo nie obchodzi, co będę sobie robił w czasie wolnym, ale przyjście na zajęcia z syndromem dnia poprzedniego nie wchodzi w rachubę, a raczej jest związane z pewnymi sankcjami, które nie wpłynęłyby korzystnie na mój budżet ani karierę. Dzięki temu moje zakupy koncentrują się bardziej na dziale nabiału niż monopolowym.
Wyprawy do Aszan i paru innych sklepów pozwoliły stwierdzić, że dostępne jest wszystko, chociaż niekoniecznie w jednym miejscu. Oczywiście to, co sobie kupimy, jest bardzo zależne od tego, jak wiele chcemy na to wydać. Dość szybko odbiera się lekcję o tym, że istnieje powód, który sprawia, że nie importuje się zbyt wielu rosyjskich produktów na Zachód. O ile w sklepach w stylu Auchan (nie zapominajmy, Aszan) lub Billa da się znaleźć rzeczy, które nie są bardzo drogie, a dość dobre, o tyle już sklepy bardziej rosyjskie potrafią pokonać dostępnymi towarami. Nie pomaga to, że ceny bywają śmieszne.
Pewnego dnia znalazłem serek topiony (chyba ten wymiar kary miał 200g) za 6 rubli! Kupiłem eksperymentalnie, z głupiej ciekawości. Ten tryumf lokalnego przemysłu mleczarskiego nie dawał się rozsmarować, rozpadał się na grudki, zaś smaku miał śladowe ilości. Typowy produkt, który kupuje się dwa razy: pierwszy i ostatni.
Podobnie szybko nauczyłem się, że lepiej kupić droższe jabłka i pomidory. Makaron za 10 rubli, toż to jakieś 60 groszy! Jakie to może być? Z czego to może być? Kupiłem taki za 35, przylepił się do garnka i sam do siebie, ale od dzikiej biedy dało się zjeść. Dopiero taki za 70 wróbli okazał się być w porządku.
Wiele produktów jest rosyjskich, które próbują udawać zachodnie, zwłaszcza włoskie makarony, sery, w tym i te szwajcarskie. Innym tematem jest oszukiwanie na wadze: karton wyglądający na litr ma tak naprawdę 970 ml. Do tego dochodzi to, że tych 970ml nie przelewa się pod korkiem. Już się pogodziłeś, że litr to 970 ml ( a może i 930), zapłaciłeś, idziesz do domu, a tam okazuje się, że jeszcze kolejne mililitry, to powietrze.
No i jak się nie zirytować?
Jak mieć pozytywny stosunek do świata, skoro nawet na kartonie mleka muszą nas wychędożyć?
Zapewne ku chwale wielkiego mocarstwa!
To oczywiście piękne i wspaniałe, że mieszka się w takim pięknym i potężnym kraju, ale gdzie można się zgłosić, żeby dolewali nam kefir bardziej pod litr niż 900ml?
Swoistym kuriozum jest opisanie produktów, pewnego dnia trafiłem na pomarańcze z Białorusi. Zgaduję, że Białoruś je kupiła, a potem Rosja od nich, bo jakiego globalnego ocieplenia by nie było, to jednak gajów pomarańczowych pod Grodnem nie widziałem. Cena wskazywała na to, że byli tam po drodze pośrednicy. Wizyta w Aszan pozwala na dokształcenie się z geografii świata, na metkach są flagi różnych krajów. Jak często człowiek widzi flagę Iranu?
Mimo tych zabiegów, to właśnie sekcja warzywa i owoce w pobliskich marketach jest bardzo smutna. Banany z Ekwadoru, bywa pomelo, winogrona z Turcji i Mołdawii. Jabłka rosyjskie, tańsze są bardzo takie sobie, droższe zjadliwe, ale daleko do znanych osiągnięć polskiego sadownictwa. Tanie są dynie (zwłaszcza odmiany 'Kołchoźnica' i 'Torpeda', znamy kraj pochodzenia...), kiedyś zwane jedzeniem dla biednych. Arbuzy też bardzo przystępne, sprzedawane w całości. Współlokator mówi, że w zimie będzie totalnie przegwizdane i będziemy ziemniaki zagryzać rzepę albo płacić tyle za mandarynki, że taniej wyjdzie polecieć do miejsca, gdzie je sadzą, nażreć się tam i wrócić.
Na pociechę jest sekcja nabiał: twarogów, kefirów, maślanek, serów białych i żółtych są tony (tylko sprawdzajcie wagę). Z serami żółtymi szczęście jeździ na dość pstrym koniu (za 90 lepszy niż za 195 się trafił), często mają dość niską ilość tłuszczu, co mnie nie przeszkadza, bo takie lubię, ale dla wielu ludzi to raczej dowcip. Szczęśliwie jest bardzo dużo wpływów kaukaskich w kwestii pieczywa, da się bez wielkiego bólu dostać różne odmiany lawasza.
Ciekawym obrazkiem bywają promocje. Jeszcze nie widziałem, żeby jakiś przeceniony produkt utrzymał się ponad dobę, a myślę, że często nie leży nawet kilku godzin. Rzucają jakiś serek, rybkę lub mięsiwo i nagle okazuje się, że dokładnie tego wszyscy szukali i chcą to mieć. Jeżeli serki Hochland są po 80-100, to będą spokojnie leżały. Jeżeli jednak nagle np. śmietankowy zjedzie nagle na 50, to okaże się, że wszyscy chcieli śmietankowy i w parę godzin go nie będzie, pozostałe będą dalej nieniepokojone spoczywały na pułapie stu. Jeżeli dołożą więcej śmietankowego, ale już po 80-100, a przecenią grzybowy, wówczas naród zapała dziką miłością do grzybowego. Jak widać, że jest jakiś młyn przy półce, to pewnie coś tańszego się pojawiło. Prowadzi to do nawet korzystnych sytuacji, da się znaleźć produkty podchodzące pod luksusowe taniej niż w UE. Problem, że nigdy nie wiadomo, co też przecenią - w jednym z odwiedzanych przeze mnie sklepów w ciągu tygodnia mogłem kupić dość fikuśne gniazda makaronów (80 ze 140), herbatę angielską (120 z 210) i konserwy wołowe (nie pomnę). Nie żywię się jedynie promocjami, szczęśliwie mogę sobie kupić nawet jesiotra pierwszej świeżości, ale odnoszę wrażenie, że ludność lokalna, zwłaszcza ta emerytowana, nie ma takiego szczęścia. Te zjawiska są nam nieco znane z realiów polskich, ale jednak rzutu na serek topiony sobie nie przypominam.
Mawiają, że Moskwa to nie Rosja - tu jest bogaciej, i lepiej. Chciałbym się więc dowiedzieć o jakie to produkty trwa walka w okolicach Nowosybirska. Gicz jenocią? Sobole łapki? Wiewiórczy ogon?
Cieszy jednak, że władza dba o zaopatrzenie najważniejszego stoiska. Czyli monopolowego. Na co nie przeliczymy wódki, to wyjdzie nam, że można jej sobie spokojnie kupić dość dużo - kiść winogron jest w cenie połówki. No dynie i ziemniaki nieco mniej. Może więc ludność lokalna nie ma na ananasa, ale na wódkę i papierosy raczej im wystarczy, niezależnie od tego, jakie embargo się trafi. Kreml może spokojnie spozierać z wyższości swych wieżyczek z gwiazdami we wiadomym kolorze. Przy tym jak to wygląda, ludzie chyba nawet nie denerwują się o ten serek topiony i kefir w wymiarze 930ml, chociaż w tych wypadkach poczucie bycia wychędożonym jest fizycznie odczuwalne.
Wódkę póki co leją uczciwie. Gradus chyba też odmierzany jest po bożemu, przynajmniej obraz śmierci i zniszczenia widywany pod sklepem na to wskazuje. Wspomniałem, że tłumy są do 23 - po tej magicznej godzinie nie sprzedaje się alkoholu. To był jeden z moich największych szoków poznawczych, aż napiszę jeszcze raz: po godzinie 23 nie można kupić alkoholu, a na pewno nie w dużych sklepach z paniami na kasach. Podobno napoje wyskokowe da się wtedy nabyć w rozlicznych budach, ale tanio nie będzie. Mój współlokator mówił, że całodobówki po 23 to wspaniałe miejsca na zakupy. Przetestowałem, miał rację, o 23:20 byłem praktycznie sam, kasjerki mogły sobie zagrać w szachy albo nawet brzdąkać na bałałajce. Normalnie zatłoczony sklep średniopowierzchniowy, od 7 do 23 kobiety nie wyrabiają z przekładaniem towarów, a po magicznej godzinie nastaje inny świat. To jednak nie po rzepę, ziemniaki i cebulę były te stada?!
Jednak niech ręka boska broni zabłąkać się tam w okolicach 22:30, walka jak o Stalingrad. I to nie tylko w piątki i soboty, a każdego dnia. Pełen przekrój społeczny, wilki sukcesu kupujące whisky, emeryci produkty z promocji. Póki było ciepło, pod sklepem trwała permanentna libacja. Wiele widziałem i sam osiągnąłem niemało w temacie, ale przy nich to przedszkole. Pewnego dnia facet rozdający ulotki lombardu w pobliżu metra był krańcowo pijany i dość solidnie się zataczał. W końcu była wtedy już jakaś 17.
Piąteczek tutaj to wyższa szkoła jazdy, już koło 16 grasują tabuny ludzi z piwami i drineczkami. Rozumiem z tego, że nadal można pić alkohol o mocy do 10% w miejscach publicznych, zresztą policji w mej okolicy wiele nie widuję. Pewnego wieczora widziałem patrol, obok nich szedł solidnie narąbany pacjent i popijał portwein. Nie niepokoili go. Do pierwszych opadów śniegu pod sklepem trwała nieustająca walka z trzeźwością, zazwyczaj zwycięska.
Pewnej niedzieli w okolicach godziny 18:30 siedział tam totalnie pijany, wręcz nieprzytomny młodzian. Dwie panny (miały góra 20 lat) próbowały go cucić, mówiły mu, że nie może tak siedzieć i żeby szedł do domu. Odpowiadał, że nigdzie nie pójdzie i że będzie tak siedział (to, że mówił to zbyt wiele powiedziane, raczej bełkoto-mamrotał - listening comprehension niezłe by z tego było). Zrobiłem zakupy, wyszedłem ze sklepu i co me oczy ujrzały? Chłopak siedział już na płotku, a nie na stopniach, dziewczynki grały na gitarze i śpiewały, a dwóch bezdomnych próbowało napoić go piwem Żygulowskim i wytłumaczyć denatowi, że mu się od tego poprawi. Jak stosunek z tygrysem. ("Jak to jest odbyć lot samolotem linii Aeroflot? To tak jak odbyć stosunek z tygrysem: trochu śmieszne, trochu straszne").
Nie wiem, czy w Rosji da się cokolwiek załatwić w poniedziałek, w niedzielne popołudnia piją tabuny, może nieco mniejsze niż w piątek, ale wielu hołduje zasadzie, że natura nie znosi próżni, więc ją zapełniają. Pewnej soboty o godzinie 19 na placu zabaw przed moim mieszkaniem miały miejsce TRZY niezależne libacje. Zrozumiałem, że tablica zabraniająca picia i palenia tamże to luźna, niezobowiązująca sugestia. Jak czasem spojrzę w kosze na śmieci, to libacja ta nie była przypadkiem odosobnionym.
Wszystkim tym raczej spontanicznym spotkaniom przyświeca leninowski internacjonalizm. Tadżycy chleją równo z Kaukazcami, Rosjanie z Ukraińcami, zdarzyło mi się słyszeć chiński. Oczywiście dominują Rosjanie, z pasją jakby chcieli upewnić się, że opowieści o ich pijaństwie nie były przesadzone.
Zaznaczę, że mieszkam w dzielnicy wojskowych emerytów, trudno mi sobie wyobrazić, co się dzieje we wschodniej Moskwie, która ma opinię niebezpiecznej i patologicznej. Leżą pod samochodami, przebijają śrubokrętami podwozie i piją płyn z chłodnic?
Chwała w tym wszystkim, że agresji żadnej póki co nie widziałem, co najwyżej sępią fajki i kasę, chociaż nie są bardzo męczący. Ogólnie tu prośb o papierosy się nie odmawia, paczka Chesterfieldów kosztuje 77 rubli, są oczywiście i tańsze produkty. Gdy pewnego dnia skończyły mi się papierosy i nie miałem gdzie kupić (kioski nie sprzedają, Rosja próbuje oduczyć naród palenia), to w ciągu kilku godzin na pięć próśb dostałem pięć petów (w tym mentolowego). Wzruszony tą dobrocią serca, sam też nikomu nie odmawiam. Życie stało się wygodniejsze, zwłaszcza dla tych pod sklepem.
I jeszcze na koniec tego tematu: o poranku w metrze nie będziecie długo szukać kogoś od kogo czuć, że kilka godzin wcześniej był królem świata, a teraz właśnie bardzo tego żałuje. Kraj działa bardziej od 9-10 niż 7-8, więc jeżeli nie ma się absolutnej potrzeby, to lepiej nie wybierać się na wielkie wyprawy o tej godzinie, bo tłok na głównych stacjach przeraża.
Dla mnie rzeczywistość nie jest aż tak różowa. Moje możliwości poszalenia sobie są dość ograniczone. Pracodawca jest w tym biznesie od jakiegoś czasu, mój kontrakt zawiera trochę zapisów, co się stanie jak się powygłupiam i przyjdę na pycie. Niestety, nie są to zapisy o tym, że dadzą mi za to premię. Nikogo nie obchodzi, co będę sobie robił w czasie wolnym, ale przyjście na zajęcia z syndromem dnia poprzedniego nie wchodzi w rachubę, a raczej jest związane z pewnymi sankcjami, które nie wpłynęłyby korzystnie na mój budżet ani karierę. Dzięki temu moje zakupy koncentrują się bardziej na dziale nabiału niż monopolowym.