Nie wiem, czy Rosjanie są w stanie poskarżyć się na cokolwiek – pewnego popołudnia byliśmy na Balu Wampirów. Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu, policzono nam za szatnię – bo kurtka nie miała wieszaka/haczyka/pętelki i musieli nam wydzierżawić wieszak. Kosztowało to 50 rubli, ale jeżeli człowiek kupił bilety za 2000 rubli to chyba mógł naiwnie mieć nadzieję, że wliczono w to koszta szatni, w tym nawet i arendę wieszaka. Już po spektaklu zrobiłem cyrk, wezwałem jedną panią, ona drugą, wymieniliśmy poglądy nt. tego, czy można kasować za wynajem wieszaka. Jedynym wyjaśnieniem jakie usłyszałem, było to, że oni są teatrem komercyjnym, a jeżeli zachciewa mi się darmowej szatni, to powinienem iść do państwowego. W końcu udało mi się ich przerazić: powiedziałem, że podpierdolę ich, bo nie wydali mi paragonu fiskalnego na wynajem wieszaka. Menadżerka pobladła i pognała wypisać mi PIÓREM WIECZNYM wielki paragon, że pobrali od nas 50 rubli za arendę wieszaka. Powiedziałem jej, że wydanie paragonu trzy godziny po pobraniu pieniędzy jest dowcipem. Zapytałem ile takich kwitów wystawili przez całe popołudnie. Oczywiście poza tym moim, wywalczonym w pocie czoła, zero. Pożegnałem się z obsługą dość chłodno, informując, że podpierdolę ich do władz. Skoro w wielu sklepach w Rosji wiszą kartki, że jeżeli nie dostałeś fiskalnego, to zakupy masz za darmo. Zapewne podobna zasada obowiązuje też sektor usług, zresztą paragony dają wszyscy i wszędzie.
Gdy następnego dnia opowiedziałem o tym współpracownikom, dowiedziałem się, że faktycznie, szatnia powinna być za darmo. No ale po co robić dramat? Przecież 50 rubli to niewiele. Oczywiście tłumaczenie, że nie chodzi o tę zawrotną sumę, tylko o schemat ruchania widza, nie chwyciło. Poprosiłem o namiary do jakiegoś rosyjskiego urzędu, który by się tym zainteresował.
Cztery dorosłe osoby nie były w stanie wykombinować niczego takiego, a na moje sugestie skorzystania z wyszukiwarki Yandex, przekonywały mnie, że nie ma po co, właściwie dawały mi do zrozumienia, że takie coś, to chamskie pieniactwo. Już czekałem aż się ściepną na te 50 rubli, bo nie mogły wyjść rozumieniem ponad pojmowanie tego jako dramatu człowieka walczącego o jakieś trzy złote.
Takich cudów znalazłbym jeszcze niemało, głównie dotykających tematów jakości obsługi klienta i norm społecznych. Jednak nie chcę się jedynie znęcać nad matuszką Rosją. Być może jest to rodzaj syndromu sztokholmskiego, aczkolwiek w Chinach takowego nie rozwinęliśmy. Bardziej jednak obstawiałbym to, jaki jest obraz Rosji w polskich (i nie tylko mediach). Początkowo baliśmy się odezwać do siebie po polsku, bo przecież nacjonaliści zabiją. Powrót po zmroku - to pewnie walki uliczne będą. Policjant - jak nic, zaraz będzie chciał pieniędzy. Przez ponad półtora roku życia i pracy w Moskwie nie spotkało nas nic z tej listy. Gadaliśmy po polsku, rosyjsku, a nasi znajomi po włosku i francusku - nigdy nikt nie spotkał się z żadną agresją. Największe dramaty przestępcze to skoszenie dwóm osobom portfeli w barze - możecie domyślić się, czy osoby te były trzeźwe i pilnowały swoich rzeczy, czy też rzuciły swoje bety w kąt lokalu i pobiegły flirtować z barmankami. Przemocy (wobec obcokrajowców) żadnej nie widzieliśmy, wrzasków nocnych nie uświadczyliśmy (tylko kiedy sąsiad z bloku lał swoją żonę...). W zamian przeżyliśmy pełno przyjemnych rzeczy.
W Moskwie zawsze coś się działo – czy to w środku mroźnej zimy, czy w palące miesiące letnie. Nigdy nie mieliśmy problemów co ze sobą zrobić. Kino, balet, wystawy muzealne, spotkania z ludźmi zarówno z pracy jak i spoza niej. O ile podróżniczo wiele nam się nie udało osiągnąć, o tyle Moskwę poznaliśmy niezgorzej, chociaż i tak zawsze mieliśmy poczucie, że wielu miejsc nie widzieliśmy. Na początku drugiego roku zrobiliśmy dość długą listę atrakcji stolicy. Udało nam się zrealizować ją w jakichś 80% - po prostu nie wystarczyło nam weekendów, a chwilami sił, żeby wyrąbać wszystkie muzea. Cierpiałem też okrutnie z racji bycia na liście mailingowej stowarzyszenia Memoriał, które co tydzień organizowało spotkania i wycieczki. Niestety, zazwyczaj nie mogłem się na nie udać, ale wiedziałem, że gdyby doszło do magicznego zjawiska, że miałbym jakiś nadmiar czasu wolnego, to było co z nim zrobić.
Uwielbiamy wiele rzeczy, a jedną z nich jest wysłuchiwanie antyrosyjskich treści z ust rodaków. Nic tak nas nie rozkręca jak opowieść o ‘ruskiej swołoczy’, o tym, że ‘to prymitywy’, że ‘to nie Europa’. Czasem nawet niektórzy oratorzy oczekują, że przyznamy im rację. Jako obywateli Polski przeraża nas to, że nasza ojczyzna zastygła w jakimś niebycie między Wschodem i Zachodem, cudownie się przy tym pozbywając osłon socjalnych i powodów do dumy. W zamian udało nam się nie zbudować społeczeństwa konsumpcjonistycznego – bo przeważająca większość jego członków okazała się być zbyt biedna na kupno czegokolwiek ponad produkty utrzymujące przy życiu - ani obywatelskiego - bo poziomy zaufania są śmiechu warte. Ostatecznie mamy kompleks niższości wobec społeczeństw Zachodu i bucowaty kompleks wyższości wobec Wschodu. Dzięki temu lubi nas raczej niewiele osób, tak też trzeba potrafić umieć! Chwalę niebiosa, że dane było mi pożyć na wschód od Polski i zobaczyć sobie jak to wygląda z ich strony. Mimo życia w Rosji nie jestem przeświadczony o tym, że jest to najgorszy kraj świata. Widziałem w życiu kilka innych, widziałem Woroneż (i to jest dopiero argument!) i jeszcze nie przekonałem się do końca, że polska organizacja społeczeństwa jest lepsza, a relacje między ludźmi bardzo się różnią. A na pewno nie do poziomu, który pozwalałby patrzeć na Moskwę z wyższością.
Gdy Sołżenicyn otrzymał Nobla, mógł sobie po niego jechać. Nie pojechał, wysłał swój wykład. Bo bał się, że go potem nie wpuszczą do ZSRR, do tego nieziemskiego raju. Dopiero chwilę później odprawili go, właściwie na kopach. Facet wcześniej siedział w GUŁagu, i to nie piętnaście minut, ale uparł się nie ryzykować wyjazdem z ZSRR. Gdy tylko system gruchnął, Sołżenicyn wrócił do swojej ojczyzny, która trochę inaczej się nazywała. Dziką miłością raczej jej nie kochał nigdy, ale żyć poza nią nie chciał. Pozwala to człowiekowi pomyśleć, że Aleksander Isajewicz nie był zdrowy na umyśle.
Pewnego wieczora wracałem po jakiejś średnio podniecającej lekcji i jeszcze mniej ekstatycznym tygodniu pracy. Metro piątek wieczór, ścisk i dramat, tylko kilka stacji, ale dłużą się jak sam chuj. Jakiś pijany menel wpadł na mnie, jakaś kobieta z dzieckiem się przepchała, a głos z megafonu ogłosił, że sliedusza stancja. Wtedy nagle coś we mnie jęknęło. Nadchodzi taki moment, że człowiek jakoś zaczyna rozumieć tę kretyńską miłość Rosjan do swojego kraju, tego że jakoś odpuszcza się Wołodię, Lenina i to ile wynosi emerytura. Nie jest to racjonalne i nie jest to uczucie, które da się wyjaśnić, ale dopada niemal każdego dłużej przebywającego w Moskwie. Przechodzi się na drugą stronę mocy. To nie znaczy, że błoto nie wścieka, że przestaje się przeklinać studzienki kanalizacyjne. Po prostu zaczyna się traktować tę Moskwę jak matka upośledzone dziecko - cudów nie będzie jak dorośnie, ale niech już takie będzie, lepsze takie niż żadne.